Strona Główna


UżytkownicyUżytkownicy  Regulamin  ProfilProfil
SzukajSzukaj  FAQFAQ  GrupyGrupy  AlbumAlbum  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj
Winieta

Poprzedni temat «» Następny temat
Boża Iskra i inne moje opowiadania
Autor Wiadomość
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 17 Maj 2010, 17:58   Boża Iskra i inne moje opowiadania

Boża Iskra


Jan Sławiński



1.

Nie wiem, dlaczego, ale wszystkie moje przygody, zaczynają się od… drzwi. Serio. Grzybiarz zadzwonił do drzwi, ja, głupi, otworzyłem – jakie były tego konsekwencje, wszyscy wiemy. Patyk wyważył drzwi – co się potem stało też doskonale każdy pamięta. Czasami się zastanawiam, czy te drzwi są na pewno zwykłymi drzwiami. Nigdy nic nie wiadomo.
Jak łatwo się domyślić i ta historia zaczyna się, od tego, że otworzyłem drzwi…

2.

Przed drzwiami stał lekko przeźroczysty mężczyzna po czterdziestce. Na sobie miał pogrzebowy garnitur. Taki w jakim wkładają do trumny. Pod szyją muszka. Włosy ładnie zaczesane do tyłu, z przedziałkiem. Znałem tego człowieka…
- Tato?!
… nie żył od 7 lat…
- Dawno się nie widzieliśmy synu… pomyślałem, że na chwilę wpadnę.
Zbliżył się do mnie, i uściskał. Jak ojciec. Tylko, że ojcowie raczej nie przenikają przez własne potomstwo. Ani przez podłogę.
- Tato?
- Jestem, jestem… - dobiegło mnie z dołu. – Muszę jeszcze popracować nad swoją materialnością.
- Dlaczego gadasz z powietrzem KiwiKidzie? – zapytał Dniwecnir.

3.

- Chciałbym przedstawić wam mojego ojca.
Patrzyli chwilę na miejsce, gdzie stał mój tata.
- Dniwecnir… Widzisz ojca? – zapytał szeptem Grzybiarz
- Ścianę widzę… Ścianę.

4.

Ojciec zginął śmiercią, że tak powiem, tragiczną. Zabiło go chamstwo, chuligaństwo, dresiarstwo i reszta tego syfu, która ma czelność nazywać siebie „kibicami”. Ojciec był kibicem. Prawdziwym kibicem. Na mecze chodził, by zobaczyć dobrą grę, zażyć rozrywki. Nie po to, by powyrywać krzesła, porzucać butelkami po piwie w piłkarzy, czy zasadzić komuś kosą. Nie. On był prawdziwym kibicem z sercem.
Dobrze pamiętam ten dzień. Wczesna jesień, dość chłodno. To był finał. Przed meczem mówiono, że to będzie najlepszy finał w historii. Finał Fantazy, jak mówili niektórzy. Dwie legendarne drużyny zetrą się ze sobą w sportowej walce. Dwaj tytani będą grali fair-play. Kibice zawarli pokój. Miało nie być chamstwa, agresji. Ktoś się przeliczył. I to bardzo.
Wszystko szło dobrze. Ojciec był szczęśliwy i naprawdę dobrze się bawił. Koło niego siedział człowiek opatulony szalikiem klubu, któremu kibicował. Na głowie miał kaptur i nie wyglądał przyjaźnie.
- Nie jest panu za gorąco w tym szaliku? – zapytał podczas przerwy tata. Zawsze starał się być uprzejmym.
Dresiarz popatrzył na niego dziwnie. Nie siląc się na oryginalność, i postępując według dresiarskiego kodeksu, zapytał:
- Wyje*ać ci?!
Dresy tak mają. Nie wiem, dlaczego, ale te dwa słowa kierowane do kogoś napawają ich dumą i podwyższają samoocenę. Bardziej niż zwinięcie Babci renty. Bardziej niż wyrwanie jakiegoś - jak oni to mówią - „lachona” na swojego malucha.
- Przepraszam. Nie chciałem Pana urazić. – powiedział mój „wapniak”.
Dres pomyślał chwilę.
- Obrażasz mnie?!
- Nie! Naprawdę, ja… ja n… nie!
- Nie krzycz na mnie, kiedy ja na ciebie krzyczę!
-Przepraszam – mruknął mój tata.
- Może mnie jeszcze uderzysz co?!
Ojciec nie zdążył odpowiedzieć. Dostał kosą. Tak zaczęła się wielka wojna trwająca do dzisiaj.

5.

Ojciec nie umarł od jednego uderzenia. Był podziurawiony jak sito. Wrócił do domu, lecz nie zdążył wejść. Zwalił się na progu. Matka pocieszała go. Mówiła, że wszystko będzie dobrze, że karetka zaraz przyjedzie. Kłamała. Ojciec powiedział, żeby spalić jego klubowy szalik. Potem odszedł do Krainy Wiecznych Łowów.

6.
- Oni mnie nie widzą.
- Tato...
- Tak, synu?
- Jesteś duchem prawda?
- Tak jakby. Bo widzisz. Jestem cząstką duszy, której Pan pozwolił wrócić. Jestem malutką Iskrą Bożą. Więc jestem też duchem. Przynajmniej trochę.
- Aha.
Siedzieliśmy chwile w milczeniu.
- Tato.
- Tak?
- Dobrze, że wróciłeś.
- Ja też się bardzo cieszę.
Dniwecnir i Grzybiarz patrzyli na mnie jakbym właśnie zjadł bombę atomową.
- Z nim jest coś nie tak. Słyszałem - ludzie tak mają. Z dnia na dzień... a potem bum! I nie ma gościa.
- Tak... ja też o tym słyszałem. - powiedział Grzybiarz. - Chodź już bo się spóźnimy.
Grzybiarz i Dniwecnir mieli w sobie co takiego, że dziewczyny na nich leciały. A oni potrafili to wykorzystać. Zawsze mieli najładniejsze dziewczyny. Teraz też tak było. Ola i Kasia z dołu były seryjnie fajne. Ładne, zgrabne i nie głupie. Cóż więcej do szczęścia potrzeba? Przyznam się wam, byłem trochę o nich zazdrosny.
- To my lecimy. - Powiedzieli - chyba nie jesteś zły, że cię zostawiamy samego?
- Spoko. Miłej zabawy.
- Na pewno wszystko w porządku?
- Jasne. Posiedzę sobie z moim staruszkiem. Nie gadaliśmy przez siedem lat. Jest o czym opowiadać.
Zza drzwi dobiegły mnie jeszcze ich głosy.
- Trzeba coś z tym zrobić, bo kompletnie go stracimy...

7.

Milczy też się czasem dobrze. Nie trzeba mówić, by być szczęśliwym. W spokoju milczeliśmy z tatą, aż nasz spokój został zakłócony przez łomotanie w drzwi.

8.

Ktoś koniecznie chciał dostać się do mojego domu. Walenie w drzwi, przerywane ciągłym dźwiękiem dzwonka, trwało już dobrą chwilę. Poszedłem więc zobaczyć kto tak pilnie chce znaleźć się w moim towarzystwie.
Jestem chyba jedną, z tych osób, które nie uczą się na własnych błędach. Bo popełniłem właśnie kolejny taki sam.
Otworzyłem drzwi.
Na progu stała młoda dziewczyna, o lekko kręconych włosach. Była ubrana w ładną, czerwoną sukienkę, która podkreślała wszystko co było do podkreślenia. A było całkiem sporo. Duże zielone oczy były pełne łez, które kaskadą spływały po policzkach, niczym Niagara.
- Proszę mi pomóc! - załkała rzucając mi się w ramiona. Wyobraziłem sobie miny Grzybiarza i Dniwecnira, i mimowolnie uśmiechnąłem się.
- Ciii. Już dobrze... Wszystko będzie dobrze. Ciii... - pocieszająco poklepałem ją po plecach i ...
Ja durny!
... wpuściłem do mieszkania.
Zamknąłem drzwi.
- Co się stało? - zapytałem.
- On mnie szuka... Goni... Boże... On... On... - urwała - Proszę mi pomóc!
Nic z tego nie zrozumiałem.
Drzwi ugięły się pod potężnym ciosem. Framuga pękła z trzaskiem.
- Boże... To on!
- Spokojnie. Proszę ukryć się gdzieś w mieszkaniu.
Jednym susem znalazłem się przy drzwiach. Postanowiłem otworzyć. Drzwi i tak długo nie powstrzymają nieproszonego gościa, a nie maiłem wtedy kasy by kupować nowe.
Otworzyłem. Przed drzwiami stała małpa w krawacie.
- Słucham pana?
- Och.
- Coś się stało?
- Och. Zbigniew Och.
- Och... Dżon Konstantyn. Miło mi.
- Jeśli pan nie odda tej dziewczyny będę zmuszony użyć siły i nie gwarantuje, że wyjdzie pan z tego cało.
- Jasne. Jestem przyzwyczajony. - nie było sensu grać debila w stylu - "ale o jaką dziewczynę chodzi?" - Zastanawia mnie, dlaczego pan mi się przedstawił?
- Zawsze uważałem się za człowieka kulturalnego.
- Aha. To miło z pana strony. Może zaczniemy?
Uchyliłem się przed nadlatującą pięścią. Skoczyłem w tył kopiąc drzwi. Nie wiele to pomogło. Wielka włochata małpa, która chyba przed chwilą uciekła z ZOO rzuciła się na mnie. Uchylałem się jak mogłem przed gradem ciosów, ale mimo to oberwałem całkiem porządnie.
Jeden z ciosów posłał mnie dobry metr nad ziemią, czego skutkiem było spadnięcie na stolik, złamanie go i ogromny ból w plecach. Chyba roztrzaskałem sobie głowę, bo widziałem na czerwono.
Spod krzesła wyrwałem pistolet. Szarpałem spust, aż skończył się magazynek. Ani raz nie trafiłem w Ocha. Krew mnie zalała.
- Ale jaja. Normalnie pozazdrościć refleksu - szepnąłem.
Małpolud w tym czasie dopadł dziewczynę. Skoczyłem mu na plecy dając dziewczynie czas. Bez większego problemu Och, zrzucił mnie, niby worek ziemniaków. Zresztą tak się czułem. Jak worek ziemniaków.
- Schowaj się za mną! - krzyknąłem do dziewczyny.
Posłuchała. Wstałem chwiejnie. Zabije Dniwecnira i Grzybiarza, pomyślałem. Zawsze gdy są potrzebni to ich nie ma. Przeżyje tylko po to by ich zabić.
- Tato...
- Jasne.
Kanapa przepłynęła przez pokój i skutecznie przywaliła Małpę. Tata spokojnie siadł na kanapie, zakładając nogę na nogę.
Odetchnąłem. To na chwile zatrzyma Ocha.
Tymczasem pan Marciniak, sąsiad, zaczął walić w ścianę, krzycząc coś co brzmiało jak "Cicho tam!".
Otarłem krew z czoła. Spuściłem głowę. Odetchnąłem głęboko.
Coś twardego i podłużnego uderzyło mnie w potylicę.
Upadłem. Świat zawirował. Zobaczyłem jak dziewczyna w czerwonej sukience opiera o podłogę kij.
Nagrodę idioty roku otrzymuje KiwiKid!
- Walcz synu! Walcz! - ojciec klęczał przy mojej głowie. Przy jednym wielkim punkcie bólu.
Walczyłem chwilę, a potem wyczerpany zanurzyłem się w miękką i ciepłą czerń.

9.

Było ciemno. Miałem chwilę nadzieję, że ciemność rozwieje się z podniesieniem powiek. Jednak myliłem się. Kiedy otworzyłem oczy nic się nie zmieniło. Nadal było ciemno. Nie była to już ta ciepła i miękka czerń, w której zmęczony z rozkoszą się zanurzyłem. Ta była inna. Szorstka i zimna. Zwyczajna.
Siedziałem skulony na podłodze. Zamknięty w metalowej puszcze. W ciężarówce, wywożącej mnie gdzieś daleko. Jeszcze bardziej obolały. Jeszcze bardziej zmęczony. Jeszcze bardziej bezsilny. Jeszcze dalej od domu.

10.

„Wycieczka” poza miasto trwała jeszcze kilka godzin. Jako, że w tym czasie nie działo się nic co mogłoby czytelnika zainteresować, postanowiłem przybliżyć wam jak to się stało, że jestem KiwiKidem, a nie jakimś Pizzamenem czy innym Maszrumhiroł.
Aha, zanim zacznę – nie próbujcie tego w domu!
Marzeniem mojej matki było znalezienie swojego nazwiska w Księdze Guinessa. Postanowiła, jak nie trudno się domyślić, zrobić coś szalonego. Padło na wódkę. Jako, że nie było w domu akurat nic innego oprócz kiwi, zrobiła wódkę z kiwi. Miałem wtedy jakieś 6 lat. Mama wlała zrobioną kiwiówkę do wielkiego kociołka, który powiesiła nad ogniskiem. To też było szalone – kiwiówkę należało pić na gorąco, jak herbatę.
Byłem małym brzdącem ciekawym świata jak każde dziecko. A najbardziej mnie intrygował w tamtym czasie owy kocioł z kiwiówką. Nie było nic bardziej przeze mnie pożądanego niż zaglądnąć i skosztować. No i skosztowałem. Nie było to najlepszym pomysłem, zważywszy na to, że po tych kilku kroplach byłem kompletnie pijany. Pomyślałem, że fajną sprawą było by się wykąpać w takim dużym kotle. Nie zastanawiając się długo wskoczyłem do „gara”. Nie było by w tym nic niezwykłego gdyby nie to, że po kąpieli w kiwiówce zacząłem porastać. Nie codziennie, nie co tydzień, ale co miesiąc, w czasie pełni księżyca. Cały porastałem. Małymi włoskami, które nie były większe niż dwudniowy zarost. Miękkie, lecz nieprzyjemne w dotyku. Wszędzie, na całym ciele, nawet na wewnętrznych stronach dłoni, gdzie jak wiadomo nic nie rośnie. Płakałem wtedy niemiłosiernie, a z oczu płynęła mi wódka. Czysta, Dębowa Mocna.
Wyleczyłem się z porastania w wieku lat dziewięciu. Wymyślono wtedy plastry łysiejące. Ktoś mądry pomyślał, że istnieją ludzie, którym nadmiar włosów szkodzi. Chodziłem oblepiony wielkimi plastrami, niczym mumia. Ale wyleczyłem się z dziwnej przypadłości. Tylko bliscy wiedzieli o mojej nietypowej „chorobie”. A zawsze miła siostra przykleiła mi łatę KwiKida. I zostało.

11.

W ogóle nie przejmując się moimi pogruchotanymi kośćmi znowu zostałem rzucony na twardą posadzkę. Próbowałem wstać, lecz silny kopniak szybko wybił mi ten pomysł z głowy. Zostałem przykuty do rury od kaloryfera, która przebiegała wzdłuż ściany. Małpolud odgrażał się, że jeszcze mnie dostanie, jak szef zrobi ze mną porządek. Coś mi się wydawało, że Małpolud nie chciał mnie dostać w celach zawarcia nowej przyjaźni. Z jego brzydkiego uśmiechu wynikało raczej, że będą to cele rozrywkowo-sadystyczne.
Naokoło mnie były starannie poukładane, w stosy drewniane skrzynki. Napis na każdej z nich głosił „Niebezpieczeństwo! Materiał łatwopalny!”. Nie wiedziałem, czy przeżyję, więc przez chwilę w krętych uliczkach mojego mózgu zaplątała się szalona myśl. Gdyby mieć zapałkę i robić im tu mały Armagedon?
Wtedy odezwał się do mnie głos.
- Nie martw się. Wyciągniemy cię z tego.
Bardzo chciałem w to uwierzyć.

12.

Wybuch wywalił spory kawałek ściany w przysłowiowy kosmos. Huk obudził mnie z nerwowej drzemki. Z chmury pyłu wyleciał ogłuszony strażnik i mocno gruchnął o podłogę. Z drugiego pomieszczenia dobiegały krzyki, odgłosy wystrzałów i stłumione wybuchy. Kilku goryli, zapewne ochroniarzy biegło w stronę dobiegających z dziury hałasów. Po chwili cała piątka leżała na ziemi bezruchu.
Przez dziurę przeszli dwaj mężczyźni.
Niższy, trzymający w każdej dłoni po pistolecie typu Heckler & Koch, z głośnym trzaskiem wypuścił zużyte magazynki. Sprawnym, szybkim ruchem załadował nowe. Dzięki urządzeniu własnej roboty ładował nowe magazynki prawie automatycznie. Przyciskał puste kolby do nowych magazynków zawieszonych przy żebrach w specjalnych uchwytach. Magazynki same wskakiwały na swoje miejsca. Podpatrzył ten numer grając w Tomb Raidera. Schował pistolety i założył ręce na piersi.
Drugi, wyższy mężczyzna, ubrany w długą czerwoną szatę, bawił się małą kulą ognia tańczącą mu na dłoni. Pstryknął palcami i kula zniknęła.
Przybyła kawaleria.

13.

Grzybiarz skłonił się przed Dniwecnirem w dworskim ukłonie.
- Czyń honory.
Mag złożył ręce, jakby miał zamiar sie modlić. Z jego złożonych dłoni wyskoczyło kilka iskier niebieskiego ognia. Następnie moje kajdanki zalśniły i same się rozkuły.
Rozmasowałem obolałe kostki i zdrętwiałe ręce. Chwiejnie wstałem. Kilka godzin w jednej pozycji dały mi się we znaki.
- Goł! Goł! Goł!
Do pomieszczenia wpadło kilkunastu uzbrojonych facetów.
- Rozproszenie! - ryknął Grzybiarz.
Skoczyłem w tył. Wdrapałem się na stos skrzyń i skoczyłem w górę. Chwyciłem się krawędzi małego balkonu i podciągnąłem. Ukryłem się w cieniu, potrzebowałem chwili odpoczynku.
Tym czasem Grzybiarz wyrwał z kabur załadowane pistolety i niczym Max Payne rzucił się w prawo jednocześnie – w locie - pociągając za oba spusty. Ochroniarze czmychnęli na boki przed kulami. Tymczasem niski mężczyzna ukrył się za jedną ze skrzyń i przeładował.
Czarodziej robił tymczasem furorę wśród goryli swoimi magicznymi sztuczkami. Kule ognia, strumienie wody, niewidzialne tarcze i chmury dymu. Taak. To się nazywa potęgą. Większość atakujących nie wiedziała w ogóle co się dzieje. Jeśli dobrze widziałem, to Dniwecnir odpierając kolejne ataki strasznie się nudził.
Wystarczająco odpocząłem.
Skoczyłem do przodu i przesadziłem jednym susem barierkę. Spadłem prosto na jakiegoś pechowca. Stracił przytomność od razu, nawet nie musiałem poprawiać.
- Potrzebujesz jakiejś broni? - głos Dniwecnira zabrzmiał w mojej głowie. Telepatia. Fajna sprawa.
- Dzięki. - odpowiedziałem na głos, trafiając z fronta mojego przeciwnika - Pięści mi wystarczą.
Byliśmy jak trzej muszkieterowie - Atos, Portos i Majonez. Brakowało nam tylko Dartaniana i byłby komplet. Ale jak się miało chwilę później okazać i on się pojawił.

14.

- Nie możesz ich wszystkich załatwić jakimś super-mega-hiper czarem?! - krzyknąłem do Dniwecnira. Kątem oka zobaczyłem, że Czarodziej walcząc jedną ręką, drugą zakrywa sobie usta, by nie widać było ziewnięcia.
- JOZIN Z BAZIN!! -ryknął mag. Wszyscy napastnicy unieśli się w powietrze zamknięci w ogromnej, mydlanej bańce. Czas zwolnił. Przynajmniej dla nich.
- Dobre to było. - wydyszałem.
- Dzięki.
- Możesz jednego z nich spuścić? - zapytał Grzybiarz.
Mag machnął ręką. Grzybiarz podszedł do jęczącego na ziemi mężczyzny. Chwycił go za bluzkę i podniósł w powietrze.
- Gdzie ON jest?! - ryknął mrużąc oczy i przyciągając jego twarz do swojej.
- W...w... b...biurze Ku...Kucharza!
Puszczony mężczyzna gruchnął o ziemię i chyba zwolniły mu się zwieracze.
- Wiesz gdzie to jest? - zwrócił się do mnie.
Skinąłem głową. Każdy w tym mieście wie, gdzie jest biuro Kucharza.
- Jak on to zrobił? - zapytał mnie szeptem Dniwecnir.
- Nie wiesz, że ostatnio nic nie robi, tylko siedzi i ogląda w kółko Batman TAS?

15.

W kilkanaście minut znaleźliśmy się w mieście. Dzięki magii oczywiście, bo po prawdzie, to magazyn, w którym mnie trzymano znajdował się we wsi za miastem. Ludzie chyba przyzwyczaili się do świrów. Nikt jakoś specjalnie nie zwracał na nas uwagi mimo, że ja byłem umazany krwią, Dniwecnir był ubrany jakby przed chwilą zszedł ze sceny teatru, a Grzybiarz wymachiwał swoimi pistoletami. Kilka minut później staliśmy przed wysokim na kilkanaście pięter wieżowcem.
Szybkim krokiem przeszliśmy przez hall i wkroczyliśmy do windy. Zamknęły się za nami drzwi. Nie było już odwrotu.

16.

Biuro Kucharza było urządzone skromnie. Duże biurko, czarny, skórzany fotel i bezcenny widok na całe miasto.
Wszedłem pierwszy. Grzybiarz i Dniwecnir nie zdążyli przekroczyć progu - drzwi się za mną zamknęły. Pułapka.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. W bocznej ścianie otworzyły się drzwi i wyszedł z nich mój stary znajomy.
- Oli... - warknąłem.
Mężczyzna zdjął spokojnie szytą na miarę marynarkę. Powiesił ją delikatnie na krześle i siadł za biurkiem. Spoglądając na mnie spomiędzy złożonych dłoni wybuchnął śmiechem.
- Naprawdę... Żałosny widok...

17.

Biurko wyleciało w powietrze. Nowa, mechaniczna ręka poruszała się niewyobrażalnie szybko. Słyszałem, że granat oderwał Oliemu prawicę. Z jego pieniędzmi i kontaktami zmechanizowana ręka to nie problem. Mogłem się założyć o własną rękę, że dodatkowo ją ulepszył.
Niepokoiłem się o moich przyjaciół. Czyżby nie mogli poradzić sobie ze zwykłymi drzwiami? No dobra, może niezwykłymi, ale w końcu Dniwecnir spokojnie wywaliłby ten cały budynek w powietrze...
I... gdzie podziewał się mój Ojciec?
Przeleciałem przez pokój. Zjechałem po ścianie ciężko oddychając. Oli chwycił mnie za gardło lewą ręką i prawą zaczął bić po żebrach i klatce piersiowej. Znowu poleciałem i zatrzymałem się na szybie. Musiała być nieźle wzmocniona. Ważyłem swoje.
Spróbowałem złapać oddech.
Ogień w żebrach. Nie mogłem oddychać.
Oli powoli do mnie podszedł. Nie musiał się spieszyć. Ledwo stałem.
Znowu zostałem podniesiony.
- D...dlaczego...? - zapytałem. Oli był dziwnie milczący. Nie chwalił się. Nie pysznił. Nawet się zbytnio nie śmiał. Każdy super-wróg powinien wygłosić swoją kwestię. Dlaczego mnie nie lubi, co mu zrobiłem, dlaczego chce mnie zniszczyć. Powinien mówić, że miał złe dzieciństwo i dlatego teraz mnie zniszczy, mimo, że w tamtych czasach jeszcze mnie nie było w planach.
Full Metal Oli, jak go złośliwie nazywałem w myślach, uśmiechnął się. Z jego mechanicznej ręki wystrzelił krótki miecz.
Drzwi zostały wyłamane.
Oli uderzył. Jęknąłem. Zrobiło mi się gorąco. Przytknąłem dłonie do rany, by chociaż trochę zatamować krwawienie. Osunąłem się na ziemię. Było cicho. Straszliwie cicho.

18.

Ciemność. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego osobliwego zjawiska.
Uniosłem ciężkie powieki. Wszystko było rozmyte. Widziałem jak człowiek z dużą wadą wzroku, któremu zabrano okulary. Powoli mój wzrok się poprawiał. Niewyraźne postaci powoli przekształcały się w Full HD.
Przyjrzałem się postaci, która przyglądała się mnie i przeżyłem mały szok.
- G...Gandalf? - jęknąłem.
Tak. To był Gandalf Szary. Ten z Hobbita i Władcy Pierścieni. Tak. Ten sam. W Niedokończonych Opowieściach i Silmanirionie też był wspomniany. Chyba.
- Co ty bredzisz? - zapytał czarodziej.
Przyjrzałem się dwóm postaciom stojącym za magiem, i ciekawie wyglądający mu zza jego pleców. Z lewej strony czarodzieja stał człowiek owity czarną peleryną.
- Ale jaja! - krzyknąłem - Darth Vader!
Tym razem pochylił się nade mną człowiek stojący wcześniej z prawej strony.
- Piłeś coś? - zapytał ze strachem w oczach.
- Nie wierzę! - krzyknąłem uradowany widząc kto się nade mną nachyla. - Profesor Jones we własnej osobie! Indy Jones!
Wtedy Darth Vader uderzył mnie w twarz otwartą dłonią.
Wróciłem.
Nadal stało nade mną trzech facetów.
Gandalfem okazał się Dniwecnir, a Indianą Grzybiarz. Darthem Vaderem był natomiast mój Brat. Czwarty muszkieter.
- Co się stało? - zapytałem.
Spojrzałem w dół na niedawno krwawiącą ranę. W miejscu rany widniała stara blizna. Brzydka, ale stara.
- Co się stało? - powtórzyłem.
- W większym skrócie to było tak. Ty umarłeś. Tak jakby. Oli walnął cię jakimś nieczystym żelastwem i zszedłeś z tego świata. My za cholerę nie mogliśmy otworzyć tamtych drzwi. Wtedy pojawił się twój Brat, a wokół niego krążyła podejrzana, niebieska mgła. To ona wyważyła drzwi. Następnie uderzyła w Oliego, wyrzucając go na kilka metrów w powietrze. Potem my się nim zajęliśmy. Mgła natomiast, zamiast – jak Bóg przykazał – siąść z paczką popcornu i colą i oglądać nasze zmagania, zaczęła nad tobą wirować tworząc mini trąbę powietrzną. Nagle, lotem pikującym, spadła na ciebie i weszła w ranę. To było dość niepokojące, musze przyznać – powiedział Grzybiarz, a pozostali pokiwali głowami. – Wtedy twoje ciało wygięło się w łuk, jakbyś chciał zrobić mostek bez użycia rąk. Opadłeś bezwładnie na posadzkę, a z twych ust wydobyła się ta dziwna mgła, tym razem bardzo wolno, i rozwiała się w powietrzu. Brat skomentował wszystko głośnym „SZAŁ!”, co dziwnym nie jest, jako że całe przedstawienie było tego warte. To tyle. Potem się obudziłeś. A, bo bym zapomniał, ostatni raz widzieliśmy Oliego jak, przy akompaniamencie tłuczonego szkła, wypada przez tamtą szybę.
Wystawiłem głowę przez okno. Ciała na dole nie było. Dokładnie tak jak się spodziewałem.
- A jak mnie wcześniej znaleźliście?
- Magia - odpowiedział z uśmiechem Dniwecnir.
- Dzięki chłopaki - chyba się wzruszyłem.
- Spoko brachu. Wisisz nam szesnaście browców na głowę. Czyli razem 48 browarów.
- To się nazywa bezinteresowność przyjaciół... - mruknąłem.

19.

Chłopaki poszli skonsumować swoją "nagrodę". Do mieszkania wróciłem tramwajem. W końcu nie można robić wszystkiego z pomocą magii.
Już wysiadając potrącił mnie jakiś dresiarz.
- Ej jak chodzisz koleś ?!
Nie zareagowałem, poszedłem dalej. Podstawowa zasada - nie ruszać syfu.
- Widzisz Kufaj? Wszyscy się nas boją... - zwrócił się dres do Bezimiennego Zioma.
- Kufa Sztama... Jak ty coś powiesz...
- RYJ!

20.

Tata siedział przed telewizorem i oglądał Simpsonów.
- Cześć – rzuciłem.
- Witaj synu. Jak Ci minął dzień?
- Całkiem dobrze. Poobijałem się trochę, spotkałem starego znajomego, a potem mnie zabili. Normalka. Siedzisz tu cały czas?
- Tak. Oglądam nowe odcinki Simpsonów. Tam u Góry – wskazał palcem sufit – puszczają tylko powtórki. I to w kółko pierwszego sezonu. Oprócz tego jest jeszcze religia.tv ale tam nic dobrego nie puszczają...
- Aha.
Mimo, że wcale mi tego nie powiedział, byłem pewien, że „dziwna mgła” o której mówił Grzybiarz była moim tatą.

21.

Jakieś dwa dni później dowiedziałem się strasznej rzeczy. Czas Taty na ziemi się skończył. Ten tydzień z kawałkiem zbliżył nas do siebie bardziej niż wcześniejsze siedemnaście lat.
- Mój czas się skończył synu. Muszę odejść... - to były jego ostatnie słowa. Rozpłynął się w powietrzu niczym poranna mgła. Uśmiechał się. Miałem nadzieję, że te ostatnie razem spędzone chwile były dla niego tak samo szczęśliwe jak dla mnie.
Płakałem.



Opowiadanie wchodzi w skład całej serii opowieści o Kiwi Kidzie, jak się spodoba zamieszczę następne części.
Proszę o opinie :)
Pozdrawiam
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
Ostatnio zmieniony przez GrzybiarzAnonim 17 Maj 2010, 18:13, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
 
Ozzborn 
Naznaczony Ortalionem


Posty: 8409
Skąd: z krainy Oz
Wysłany: 17 Maj 2010, 18:01   

Trzeba se było tego bloga nazwać jakoś ogólnie i wrzucać wszystko do jednego tematu, bo Ci administracja na pewno nie pozwoli zakładać osobnego tematu na każdy utwór ;P:
_________________
Czerwony Prorok i Najwyższy Kapłan Ortalionowego Boga

'Irony is wasted on some people.'-T.Pratchett

"Ozzborn, pogódź się z tym. Twoja uroda jest Twoim przekleństwem." (c) baranek
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 17 Maj 2010, 18:06   

No i jest dopisek. Teraz powinno być ok! :)
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
Ozzborn 
Naznaczony Ortalionem


Posty: 8409
Skąd: z krainy Oz
Wysłany: 17 Maj 2010, 18:11   

no i cacy :D jak złapię wolną chwilę to postaram się przeczytać.
_________________
Czerwony Prorok i Najwyższy Kapłan Ortalionowego Boga

'Irony is wasted on some people.'-T.Pratchett

"Ozzborn, pogódź się z tym. Twoja uroda jest Twoim przekleństwem." (c) baranek
 
 
Martva 
Kylo Ren


Posty: 30898
Skąd: Kraków
Wysłany: 17 Maj 2010, 18:15   

Przeczytałam tak na szybko - sympatyczne, czyta się raczej bezboleśnie (kilka literówek wypatrzyłam), trochę chaotyczne, ale potencjał pewien jest. O ile się nie mylę, to na stronę NF można teraz wrzucać opowiadania, i szczerze mówiąc te dwa które tam czytałam były gorsze niz Twoje.

Bedziesz brał udział w konkursach szortowych?
_________________
Potem poszłyśmy do robaków, które wiły się i kłębiły w suchej czerwonej glebie. Przewracały błoto i uśmiechały się w swój robaczy sposób, białe, tłuste i bezokie.
-Myślimy, ze słuszne jest i właściwe dla dziewczyny, by umarła. Dziewczyny muszą umierać, jeśli robaki mają jeść, jest w najwyższym stopniu słuszne, aby robaki jadły.

skarby
szorty
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 17 Maj 2010, 18:21   

Chętnie, o ile tylko zapoznam się gdzieś z regulaminem owych konkursowych szortów i znajdę czas na napisanie jakiegoś :)

I miło, że czyta się raczej bezboleśnie :D
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
Martva 
Kylo Ren


Posty: 30898
Skąd: Kraków
Wysłany: 17 Maj 2010, 18:22   

http://www.science-fictio...wforum.php?f=40
_________________
Potem poszłyśmy do robaków, które wiły się i kłębiły w suchej czerwonej glebie. Przewracały błoto i uśmiechały się w swój robaczy sposób, białe, tłuste i bezokie.
-Myślimy, ze słuszne jest i właściwe dla dziewczyny, by umarła. Dziewczyny muszą umierać, jeśli robaki mają jeść, jest w najwyższym stopniu słuszne, aby robaki jadły.

skarby
szorty
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 17 Maj 2010, 18:48   

Ok, sprawdzę to.

Zalogowałem się na stronie Nowej Fantastyki i tam też zamieściłem Bożą Iskrę.
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
Kai 
Bloody Mary


Posty: 10167
Skąd: Śląsk
Wysłany: 17 Maj 2010, 18:55   

Naczytałeś się Zelaznego? Dziwnie mi to przypomina drugą część historii Amberu, oczywiście dramatycznie skróconą i bez żadnego tła.

Popracuj nad didaskaliami, nad dialogami i nad gramatyką. Kilka niewielkich uchybień.

No i tak właściwie - lubię coś, co ma początek, środek, koniec i morał :D Ale to ja :D
_________________
- Ucieczka płynu dowodowego z miejsca zbrodni do przełyku podejrzanego!
- to nieprawda, płyn się boi pana władzy i skrył się we mnie!
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 17 Maj 2010, 19:02   

Kai napisał/a
Naczytałeś się Zelaznego? Dziwnie mi to przypomina drugą część historii Amberu, oczywiście dramatycznie skróconą i bez żadnego tła.


Nie znam w ogóle Zalaznego xD
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
Kai 
Bloody Mary


Posty: 10167
Skąd: Śląsk
Wysłany: 18 Maj 2010, 07:50   

GrzybiarzAnonim napisał/a
Nie znam w ogóle Zalaznego


Duuuży błąd. Poważnie :)

A opowiadanie całkiem, całkiem, tylko trochę... nieumieszczone. Brakuje mi otoczenia, ale jestem przyzwyczajona do całych nowych światów. W każdym razie pomysł ciekawy, a wierz mi, porównanie zdecydowanie nie jest obraźliwe :wink:
_________________
- Ucieczka płynu dowodowego z miejsca zbrodni do przełyku podejrzanego!
- to nieprawda, płyn się boi pana władzy i skrył się we mnie!
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 18 Maj 2010, 18:15   

W najbliższym czasie postaram się sprawdzić tego Zelaznego.
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 18 Maj 2010, 18:19   

Pokój Ściśle Tajny

Jan Sławiński

Scenariusz tego opowiadania napisało życie.
Scenariusz ten opracował Anonimowy Grzybiarz, starając się wyzyskać jak najwięcej z niezrozumiałego pijackiego bełkotu.
Wydarzenia niżej opisane miały miejsce, a przynajmniej taką wersję przyjęto. Jeśli po przeczytaniu tego tekstu pewnego sobotniego popołudnia do twoich drzwi zapuka człowiek w czarnym garniturze i przeciwsłonecznych okularach, pretensje kieruj do siebie samego. Choć podejrzewam, że na jakiekolwiek pretensje nie będzie czasu. Wyślą zawodowca.
Tak więc zostałeś ostrzeżony, ale znając życie moje ostrzeżenia masz głęboko. Tak więc nagadałem się i nic z tego nie wyniknie. Cóż... Formalności mamy z głowy. Będzie później mniej papierkowej roboty, gdy zostanie z Ciebie mokra plama na suficie.
Był piątkowy wieczór. Jest nas w pokoju ośmiu. Jujo (zwany również Szczurem), Grzybu (niżej podpisany), Karpiu, Śmigło, Rafał, DoBo, Lewy i Zbig. Nie licząc pierwszych dwóch i ostatniego same nieletnie pijaki. W mniejszym lub większym stopniu, ale jednak.
- Co pijesz Śmigło? - zapytałem widząc przeźroczysty płyn w szklance po musztardzie.
- Wodę, a coś myślał? - pyta z dziwnym uśmiechem.
- Nie masz polskich znaków, tak?
Roześmialiśmy się. Słyszałem wcześniej już ten tekst. Nie, żebym go sam wymyślił. Ale to dobry tekst...
Następnie ze szklanki Śmigła pociągnęli kolejno Lewy, DoBo i Rafał. Karpiu podchodził do zagadnienia "wody" ostrożnie i pił z tymbarkiem.
- Coś słaba ta twoja wódka Śmigło - skomentował DoBo. 10 minut później zmienił zdanie:
- No to ja idę spać - powiedział już nieźle podwodniony.
- Słaby zawodnik - skomentował Rafał.
- Wypij se 0,5 na pusty, nieprzyzwyczajony żołądek...
- Nie mówcie, że jesteście już pijani - wybełkotał Śmigło - to da się dopiero odczuć po jakiś 2 godzinach od wypicia.
- Słuchajcie Śmigła - doświadczony jest.
Nagle pokój zalało światło. Wszyscy rzucili się do swoich łóżek. W końcu formalnie to my spaliśmy.
- Co tu się dzieje Panowie? Na korytarz proszę - powiedział wychowawca-terminator wchodząc do pokoju. Dobrze, że nie wywalił drzwi z kopa.
Posłusznie wstaliśmy.
- Nie, nie. Pan Sławiński zostaje - zwrócił się do mnie.
- O. - ucieszyłem się i posłusznie wróciłem pod śpiwór.
Pół godziny później chłopaki wrócili.
Rafał podszedł do mojego łóżka.
- Ej, Jasiek... Co ty robisz w moim łóżku?!
- Co ty Rafał! To moje łóżko!
Rafał pomacał ścianę przy której spałem.
- To jest ściana. - oświadczył jakby nagle wynalazł kamień filozoficzny - Ja śpię przy ścianie. Spadaj.
- Co ty człowieku! Całkowicie się nawaliłeś?! Ty śpisz tam - wskazałem drugi koniec pokoju i ścianę przy której rzeczywiście spał Rafał.
Rafał popatrzył w tamtą stronę i pomyślał chwilę.
- NI-e. - oświadczył - ja śpię przy ścianie - i jakby chciał potwierdzić swoje słowa, pomacał ścianę jeszcze raz - i przy oknie - wskazał na półkę nad moją głową. Wtedy nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem.
- Jujo powiedz mu, że on śpi tam!
- Rafał - Ty na serio śpisz tam.
- Nie. Wrabiacie mnie. - zaczął się kłaść obok mnie na łóżku.
Zrzuciłem go brutalnie, no bo co w końcu! Z żadnym pijakiem nie będę spał!
Rafał zerwał się na równe nogi gotowy by się ze mną bić. Potknął się jednak o własną nogę i runął jak długi. Wstał jednak szybko.
- Rafał, nie rób sobie już z nas jaj i idź spać, co?
Jujo powtórzył moją kwestię.
Rafał chyba zdał sobie sprawę, że to nie jego łóżko i zaczął iść w kierunku swojego. Nie zauważył jednak stołu i boleśnie się o niego uderzył.
- No co?! Chcesz się bić?! - ryknął i uderzył w blat.
- Tchórz! - rzucił w kierunku stołu i poszedł dalej.
Śmigło tym czasem zbudził się. Wstał i niczym zombie podszedł do stołu. Zabrał z niego klucz i zamknął drzwi.
- Śmigło, pojechańcu! Zostaw ten klucz i otwórz drzwi! - zawołał Jujo.
Ten, nic nie robiąc sobie z krzyków Juja chwycił klucz w zęby i zaczął tańczyć.
- Co mi zrobisz jak mnie złapiesz??
- Boże...
Po chwili Śmigło się jednak zmęczył i poszedł spać zostawiając obśliniony klucz na podłodze.
Niestety, podobnie jak wcześniej Rafal pomylił łóżka i wylądował u DoBiego.
- Śmigło! Weź te nogi bo ci dupczom! - zawołał zbulwersowany DoBo.
- I o co tyle krzyku? - zdziwił się Śmigło.
- Seba! Ty nie spisz?! - zdziwił się Lewy
- Jaki znowu Seba?! - krzyknął DoBo myśląc, że Lewy go obraża.
- No, a jak się nazywasz?
- S...e...b.A.S.T.I...A... - zastanowił się przez chwilę - N.
- A jak masz na nazwisko?
- D.o.b.o....sz.
- Brawo. A teraz powiedz: Chrząszcz brzmi w trzcinie Szczebrzeszynie.
- Kszczącz nszmi w trawie lewy szczynie.
- Brawo. Prawie dobrze. - pochwalił Lewy bawiąc się w nauczyciela. - a teraz powiedz "na wyścigu wyścigowym, wyścigówka wyścigowa, wyścignęła wyścigówkę wyścigową, numer 5"
- Możesz powtórzyć jeszcze raz? Po "na wyścigu..." się zgubiłem...
- Hahahah....lol... - zaśmiał się Lewy.
W tym samym czasie obudził się Karpiu. Nie zdając sobie sprawy, ze tylko on i Zbig spali, szukając kontaktu zapytał:
- Kto jest on-line?
Ryknęliśmy śmiechem. Karpiu za dużo siedział na forach internetowych, stronach o GTA i grał w gry przez neta.
- DoBo, jak się czujesz? - zapytałem
- Wiecie co chłopaki? Ale jestem narąbany... - powiedział i wybuchnął śmiechem. W ogóle nie usłyszał mojego pytania.
Dzielnie mu zawtórowaliśmy.
Śmigło natomiast zerwał się z łóżka i zaczął chodzić w kółko po pokoju głośno tupiąc. Jak żołnierz.
- Śmigło! Co ty robisz?! Porąbało cię?! Weź się połóż a nie chodź jak debil!
- Coś mówiłeś? - zapytał z miłym uśmieszkiem seryjnego mordercy.
- eee... Właściwie to czemu tak chodzisz? - zmieniłem taktykę.
- Jak chodzę to pracuje mi szybciej wątroba i alkohol wyparowuje.
Popatrzyliśmy na niego dziwnie. Co to za pierdoły opowiada?
- Długo nad tym myślałeś? - zapytałem
- Nie. Właśnie przed sekundą to wymyśliłem.
-Poparłeś swoją teorię jakimiś badaniami?
- Lajon radzi - nie siedź w domu - odparł całkiem od rzeczy.
- Taa.
- Wiecie co chłopaki? Chyba będę rzygał - zwrócił się do nas ucieszony DoBo.
- Daj spokój Seba.
- Ale serio Zbigu. Będę rzygał - uśmiechnął się jak dziecko które dostało w szkole swoją pierwszą piątkę.
- To spadaj do łazienki a nie gadaj - rzucił freestylem Zbig.
- Kiedy nie mogę wstać... Hehe...
- O cholera... Dawać siatkę jakąś szybko!
Rzuciłem mu siatkę po słodyczach. Jeden dobry uczynek więcej.
- Dzięki, Grzybu. - odwrócił się - Seba, jak masz coś robić to rób teraz i do tego!
Chwila napięcia.
- Bleurgh! - ulżył sobie DoBo.
- AAAAAAAAAA!! - ryknął Lewy - Mam rzygi na ręce! aaaaa! one się ruszają! Ratunkuuuu! - pobiegł do łazienki.
- Cholera! - rzucił Zbig - ta siatka jest za mała! Wylewa się! Grzybu dawaj następną!
- Kiedy nie mam!
Skończyło się na tym, że przez następne trzy dni DoBo prał koc, poduszkę i materac. Jakoś udało się pozbyć nieprzyjemnego zapachu.
Następnie Jujo wyszedł z pokoju i wrócił po godzinie. Jak twierdził szukał Grzyba.
Najlepsze jednak, wydarzyło się, wraz z powrotem Juja...
Ktoś zadzwonił do drzwi. Wstałem od komputera i poszedłem otworzyć. Nie lubiłem, kiedy przeszkadza mi się przy tworzeniu. Na szczęście to opowiadanie jest oparte na faktach więc nie boję się, że ucieknie mi jakiś pomysł.
Otworzyłem drzwi. Na progu stał człowiek w czarnym garniturze i przeciwsłonecznych okularach.
Przecież nie mogli się tak szybko dowiedzieć! Jeszcze nie opublikowałem powyższego tekstu! Co prawda, zobowiązałem się do nie mówienia co działo się w tamtą noc w pokoju, ale...
Zakląłem i rzuciłem się do ucieczki. Nie miałem szans. Przysłali zawodowca.
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
Ostatnio zmieniony przez GrzybiarzAnonim 18 Maj 2010, 19:07, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
dzejes 
prorok


Posty: 10065
Skąd: City
Wysłany: 18 Maj 2010, 18:41   

GrzybiarzAnonim napisał/a
Jeśli po przeczytaniu tego tekstu pewnego sobotniego popołudnia do Waszych drzwi zapuka człowiek w czarnym garniturze i przeciwsłonecznych okularach, pretensje kieruj do siebie samego.


Czemu "Waszych" z wielkiej litery i czemu w drugiej części zdania z Nas robię się Ja?
_________________
If we shadows have offended,
Think but this, and all is mended,
That you have but slumber'd here
While these visions did appear.
 
 
Kai 
Bloody Mary


Posty: 10167
Skąd: Śląsk
Wysłany: 18 Maj 2010, 18:45   

GrzybiarzAnonim napisał/a
zawturowaliśmy
GrzybiarzAnonim napisał/a
nie przyjemnego
GrzybiarzAnonim napisał/a
do wiedzieć
GrzybiarzAnonim napisał/a
teksu


Poza tym przychodzi mi do głowy tylko jedno "aleosochozi?"
_________________
- Ucieczka płynu dowodowego z miejsca zbrodni do przełyku podejrzanego!
- to nieprawda, płyn się boi pana władzy i skrył się we mnie!
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 18 Maj 2010, 19:44   

Błędy poprawione.

Cytat
Poza tym przychodzi mi do głowy tylko jedno aleosochozi?


A czy musi o sos chozic? :)
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
baranek 
Wróbel galaktyki


Posty: 5606
Skąd: Toruń
Wysłany: 18 Maj 2010, 20:28   

nie musi, ale miło jest czytelnikowi, jeśli jednak.
_________________
Życie, ku*wa, jest nowelą.

"Pisze się po to, żeby było napisane" - Zygmunt Kałużyński
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 18 Maj 2010, 21:22   

Studium we mgle

Jan Sławiński


Prolog


- Witaj Holmesie, mamy piękny dzień! Rano mgła, w południe mgła, i niespodzianka, wieczorem mgła! - powiedział Doktor Watson pewnego dnia, oceniając czynniki atmosferyczne.
- Wspaniale przyjacielu - powiedział Szerlok Holmes, jakby w ogóle nie usłyszał naukowego wywodu Doktora - A teraz Watsonie, bądź tak miły, i zdejmij swój różowy szlafrok, w zielone, tak uwielbiane przez ciebie, groszki. Nasz dzisiejszy klient wymaga... - patrzył nieobecnym wzrokiem na brudne ulice Londynu pogrążone w nudzącej się wszystkim mgle. - wymaga... od nas elegancji i powagi. Z tego, co wiem, sprawa jest niezwykle delikatna.
Holmes nabił fajkę. Zamyślił się, co po Powrocie zdarzało mu się coraz częściej. Stukot kopyt ucichł, co powiadomiło detektywów, że gość czeka przed drzwiami.
- Nie ma czasu do stracenia Watsonie! Nasz klient nie może zobaczyć cię w tym stroju!
Chwilę potem rozległo się pukanie. Do pokoju weszła pani Hudson.
- Panie Holmes! Mówiłam, że jest pan zajęty...
Mój przyjaciel uciszył ją ruchem ręki. "Wszystko jest w porządku pani Hudson. Dziękuję." - mówiła dłoń.
Do pokoju weszła młoda kobieta. Ubrana była w długą, jasnoniebieską suknię. Oczy miała zaczerwienione od łez.
- Panie Holmes! - prawie płakała - To sprawa najwyższej wagi... Liczę na dyskrecję. - tu wymownie spojrzała na wąsatego przyjaciela Detektywa.
Holmes powiedział, że nie ma obawy, Doktor jest godny zaufania. Chyba uwierzyła, bo po chwili powiedziała:
- Chodzi o moje płatki śniadaniowe... One... zniknęły!

1.

Kiedy trafiła mnie pierwsza kula, zastanowiłem się, czy otwarcie drzwi coś by zmieniło. Pewnie nie.
Upadłem. Przycisnąłem rękę do ramienia. Zacisnąłem zęby. Kula chyba wyszła z drugiej strony koło łopatki.
Wyłamali drzwi. Pięciu wielkich facetów, ubranych na czarno, każdy z gnatem w łapie.
Cholera.
Rzuciłem się na czworakach do pokoju.
Dobrze, że wyprowadziłem się od Grzybiarza i Dniwecnira, zostawiając im swoje stare mieszkanie. Chyba by nie ścierpieli, gdyby ta mafia zniszczyłaby ich nowo położone tapety…
Kawałek ściany został wyrwany, co przypomniało mi, że powinienem się martwić o siebie, a nie o tapety w starym mieszkaniu. Skoczyłem za przewróconą wersalkę. Dużo ochrony mi to nie da, ale przynajmniej będę miał czas by się chwilę zastanowić. Uciec nie mam za bardzo jak. Przez okno wyskoczyć ? Nie dam rady. Raz, że nie dobiegnę, dwa, że wysoko.
Moje oko spoczęło na Dłoni Glorii. No jasne! Ha!
Wyskoczyłem zza kanapy. Sześć splów zwróciło się w moim kierunku. Sześć palców pociągnęło za spusty. Ale ja byłem szybki. Nie tak szybki jak kule, ale podejrzewam, że strzelcy byli ślepi.
Przeraźliwy ból przeszył moją kostkę. Gorące żelazo wbiło mi się w skórę. Nie mogłem zapanować nad odrzutem. Poleciał do przodu. Hej! Kula to nie pięść!
Już łapiąc Pomocną Dłoń, moje spojrzenie natrafiło na gruby zeszyt leżący na stoliku. Moja niedokończona książka...
Wymiary sie otworzyły.
Wessało mnie jak wisienkę z tortu.

2.

Wszechobecna mgła unosiła się w chłodnym, cuchnącym zgnilizną powietrzu na podobieństwo gradowej chmury, ciężkiej i sinej, emanując pewną trudną do określenia grozą. Zmurszałe i posępne kamienice straszyły zewsząd ślepiami zakurzonych okiennic i bezdennymi gardzielami bram, z których wyzierał przeszywający do szpiku kości mrok.
Ktoś krzyknął, gdy ciężki powóz o obitych żelazem kołach przejechał po nierównym bruku z chrzęstem i łoskotem.
Dołem spływał bulgoczący rynsztok, zwieńczony gęstym, gorącym oparem, ukazujący trzewia tego ponurego miejsca i czającą się w nich brzydotę.
Kurczę - pomyślałem. - to chyba nie jest XXI wiek...

3.


Po głębszym zastanowieniu stwierdziłem, że albo gram w jakimś przedstawieniu, albo jestem w *beep*. I byłem skłonny uwierzyć w to drugie rozwiązanie. Było bardziej możliwą niemożliwością.
Przede mną, podskakując na ulicy wyłożonej kocimi łbami, przemknął powóz zaprzęgnięty w dwa brązowe konie. Woźnica na koźle, klnąc na czym stoi świat, zamachnął się na mnie batem. Uchyliłem się i wpadłem na dwóch mężczyzn idących spokojnie ulicą. Jeden z nich ubrany w czarny garnitur i tego samego koloru płaszcz zatrzymał się gwałtownie.
- Najmocniej Pana przepraszam – powiedział po angielsku zdejmując z głowy cylinder.
Drugi z mężczyzn oparł się na lasce z gałką na czubku i groźnie na mnie spoglądał gładząc długie, siwe wąsy.
- Ijm sory. It łos maj fot. Sory.
Dwaj mężczyźni odeszli rozmawiając z ożywieniem. Westchnąłem cicho.
Mogłem być tylko w jednym miejscu na Świecie. Spojrzałem na Big Bena, który cicho odmierzał czas, ukrywszy się w białym morzu mgły. Wielki Ben jest już zbudowany… Więc 1834 już był. Patrząc na stroje i dorożki, byłem pewien, że to XIX wiek. Londyn.


4.

Szedłem przed siebie. Cóż innego mi pozostało?
Mijane panie lekkich obyczajów, z wielkimi dekoltami i równie wielkimi kapeluszami uzbrojonymi w pióra ładnie się do mnie uśmiechały. Próbowały zaczepiać, machając dłońmi w długich - sięgających łokci - rękawiczkach. Pewnie, jak na tamte czasy, odsłonięte ramiona i dekolt były szczytem prowokacji.
Poszedłem dalej.
Z zainteresowaniem zatrzymałem się przed czymś w rodzaju przystanku dla dorożek. Na ławce siedział facet i wyraźnie gadał ze swoim krawatem.
- Nie. Nie, krawat. Nie pójdziemy na wódkę. Nie możemy. Jak się stara dowie to nas z domu wywali. Krawat! - ostro krzyknął ciągnąc się za wspomnianą część garderoby - Obiecaliśmy, Panie Krawat, że nie będziemy więcej pili!
Umilkł na chwilę słuchając co Pan Krawat ma mu do powiedzenia.
- No dobra Krawat... - powiedział a na jego twarzy wykwitł wielki pijacki uśmiech - idziemy się napić.
I poszedł.
Stałem chwilę w jednym miejscu i tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że ludzie zawsze byli dziwni.
Ruszyłem dalej.

5.

Zatrzymałem sie znowu. Tym razem przy zakładzie golibrody.
Kiedy otworzyłem drzwi, umocowany nad framugą dzwoneczek, cicho zaśpiewał. Gwiżdżący fryzjer odwrócił w moją stronę swe wąsate oblicze.
- Witam szanownego pana! - powiedział widząc we mnie potencjalnego klienta. - Niech szanowny pan siada, zaraz się zwolni miejsce, jeszcze tylko wąsy przystrzygę.
Usiadłem i przyglądałem się pogwizdującemu golibrodzie.
Drzwi znowu sie otworzyły. Dzwonek znowu zaśpiewał.
Fryzjer z uśmiechem obrócił się ku wejściu i zamarł w bezruchu. Wypuszczony z rąk pędzelek do golenia upadł na ziemię i potoczył się pod szafkę, rozbryzgując po podłodze mydło. Na twarzy golibrody malował się nieopisany strach. Z otwartymi ustami cofnął się do tyłu.
- Tniesz pan, czy nie? - zapytał oburzony klient nadal siedzący na fryzjerskim fotelu - Co pana tak za... - spojrzał na postać stojącą w drzwiach i gwałtownie wciągnął powietrze.
I ja spojrzałem.
Postać w drzwiach unosiła się jakąś stopę nad ziemią. Miała spuszczoną głowę, na którą spływały brudne, czarne włosy, całkowicie zakrywające twarz. Postać miała na sobie długi skórzany płaszcz ubrudzony krwią i błotem. Wzdłuż tułowia zwisały bezwładnie ręce z szeroko rozpostartymi palcami. Z palców wyrastały długie na jakieś trzydzieści centymetrów szpony.
- Toż to pieprzony Wolverine! - mruknąłem do siebie.
Postać uniosła głowę. Szalony błysk w oku i dziwny, zły uśmiech zdradził mi zamiary strasznego osobnika.
Nie minęło nawet pół sekundy, a skurczybyk znalazł się przy nadal skamieniałym fryzjerze. Przerażony człowiek starał sie cofnąć ale nic z tego nie wyszło, bo dziwna, nadal unosząca się nad ziemią postać cięła swymi długimi pazurami szybko i sprawnie. Nie zdążyłem nawet mrugnąć. Krew obficie obryzgała ścianę małego zakładu, a odcięta głowa potoczyła się po podłodze. Pozbawiony głowy korpus upadł najpierw na kolana, jakby w ostatniej modlitwie, a potem na ziemię.
Niedoszły klient byłego golibrody zerwał się na równe nogi i wybiegł z zakładu, taranując drzwi. Ja stałem twardo na ziemi i patrzyłem jak autor tej masakry odwraca się i zaczyna płynąc w kierunku wyjścia.
Wyrwałem się z szoku i automatycznie chwyciłem zjawę za rękę. Ona zaprzestała na chwilę swojego powietrznego tournee i powoli odwróciła się w moją stronę.
- Twój czas jeszcze nie nadszedł śmiertelniku - zaświszczała - Nie czas byś stanął przed obliczem Pana.
Mimowolnie puściłem jej przedramię. Cofnąłem się o kilka kroków i spuściłem głowę, mimo, że wcale tego nie chciałem.
Postać wyfrunęła przez otwarte drzwi. Otrząsnąłem się z dziwnego uczucia niemocy i nieprzyjemnego wrażenia, że ktoś mną kontroluje.
Wyszedłem na brudną i zasnutą mgłą ulicę Londynu. Postać zniknęła.

6.

Przy następnym skrzyżowaniu zaczepił mnie jakiś człowiek.
- Przepraszam Pana bardzo, wie pan, która godzina? - zapytał.
Boże, pomyślałem, dziewiętnastowieczny dres!
Spojrzałem na Big Bena. Spojrzałem jeszcze raz. Mrugnąłem, lecz to nic nie zmieniło.
Bo widzicie...
Big Ben znikał. Powoli, ale jednak. Działo sie to za sprawą unoszącego sie nad nim latającego talerza powszechnie znanego jako NOL albo UFO.
Nie powiedziałem "niemożliwe" tylko dlatego, że wszystko jest możliwe.
Westchnąłem i odwróciłem się do mężczyzny czekającego na informację o godzinie.
Przyjrzałem mu się dokładniej. Był bardzo niskiego wzrostu, sięgał mi zaledwie do nosa, a ja nie należę do najwyższych. Jego prawe oko było zielone, a lewe pomarańczowe. Nie miał brwi, a cienkie usta wykrzywiał w pogardliwym uśmieszku. Na głowie nosił pomięty cylinder bez denka. Spod za dużego płaszcza wystawały dwa rewolwery, szabla i ciężka pałka.
Przełknąłem głośno ślinę.
- Coś sie stało młodzieńcze? - zapytał z niewinną miną.
Uciekać nauczyłem sie w bardzo młodym wieku. Jeszcze jako szczeniak uciekałem na osiedlu przed pijaczkami i starszymi chłopakami, którzy z braku czegoś lepszego do roboty, wielokrotnie próbowali powiesić mnie na drzewie. Za nogi, głową w dół.
Później, przez wiele lat przy najrozmaitszych okazjach doskonaliłem tę sztukę.
Właśnie nadszedł czas by pokazać na co mnie stać.
I pokazałem.

7.

Zostawiwszy za sobą przewrócony kosz biegłem dalej.
Koty umykały mi spod nóg, kiedy uciekając odbijałem sie o ściany ciasnego zaułka.
Gnałem jak wiatr. I byłem wiatrem.
Skręciłem w lewo. Wpadłem na jakiś plac. Chyba targowy patrząc na stragany i tłum, jaki sie tam kręcił. Po drugiej stronie, przy krawężniku stało kilka dorożek, zaprzęgniętych w niespokojnie potupujące konie.
Rzuciłem się w tamtą stronę. Wskoczyłem do dorożki i, ukłoniwszy się siedzącej wewnątrz damie, wysiadłem z drugiej strony. Goniąca mnie banda nie dała się jednak nabrać na ten stary, jak świat dowcip.
Zaufałem instynktowi i wbiegłem w kolejny zaułek. Tym razem skręciłem w prawo, nie chcąc zataczać koła.
Za zakrętem czekała mnie niespodzianka.
Niespodzianka, z rodzaju tych, które wypadają krowie spod ogona.

8.

Za zakrętem czekała na mnie... ściana. Ślepy zaułek. Przyspieszyłem i skoczyłem. Podciągnąłem się. Spadłem z drugiej strony boleśnie obijając sobie żebra. Przeturlałem sie na brzuch i wstałem.
Banda albo zaniechała pościgu, albo wybrała inną drogę. Byłem prawie pewny, że to drugie.
Oparłem się o mur i odetchnąłem. Nie wiedziałem co robić. Nie znałem Londynu. O tym dziewiętnasto-wiecznym nie wspominając.
Nagle usłyszałem świst powietrza. Odskoczyłem w ostatniej chwili. Lecący kamień, wielkości piłki do tenisa, rozbił się o ścianę.
Popatrzyłem w górę, skąd nadleciał pocisk. Na dachu stał koleś ubrany jak wojownik ninja. Prawą ręką podrzucał i łapał następny kamień.
Życie pełne jest niespodzianek.
Znowu skoczyłem w szalony wir ucieczki. Starałem się chronić głowę rękoma, co trochę utrudniało bieg.
Nie musiałem jednak uciekać daleko. Na końcu uliczki zobaczyłem grupę policjantów.
Pognałem w tamtą stronę. Wpadłem między nich i przyległem płasko do ziemi. Miałem nadzieję, że tajemniczy ninja nie odważy się zaatakować tłumu stróżów prawa.
Ninja nie zaatakował. Ale z innego, niż przypuszczałem, powodu.
Dwóch policjantów chwyciło mnie mocno pod pachy i podniosło z ziemi.
- Jest pan aresztowany pod zarzutem morderstwa na osobie czterdziesto cztero letniego golibrody Christhopera Burtona.

9.
Lampa wcelowana była we mnie i świeciła mi prosto w oczy, tak, że nie widziałem, kto siedzi po drugiej stronie pokoju. Nie wiedziałem, kto zadaje pytania. A pytania były zadawane. Tak, jestem pewny.
Cała sytuacja przypominała scenę jaką można było zobaczyć w starym filmie kryminalnym. Związany koleś siedzi przy stole, na którym stoi zapalona lampa i wali mu halogenami prosto w oczy, gdy tymczasem Głos siedzący po drugiej stronie stołu zadaje pytania.
- Zacznijmy jeszcze raz. Nie zabiłeś nikogo i pochodzisz z XXI wieku, tak?
Przewróciłem oczami i milczałem.
- TAK?! - ryknął Głos.
- Tak.
- Myślisz, że jestem skończonym idiotą?!
- Tak myślę. - szepnąłem.
Głos wstał. Przeszedł się kilka razy po ciasnym pomieszczeniu. Zapalił i mocno się zaciągnął, stając i wkładając jedną rękę do kieszeni.
- Zabrać go. - rozkazał.
Dwóch stojących dotychczas pod ścianą drabów chwyciło mnie pod ręce i powlekło w kierunku drzwi.
- Czekajcie. - powiedział Głos, a potem zwrócił się do mnie. - Jeśli myślisz, że jesteś twardy i cwany, to wiedz, że cię złamiemy. Nie tacy byli.
Tym razem wcale tak nie myślałem.
10.
Drzwi się zamknęły. Klucz zgrzytnął w zamku.
Wrzucono mnie do wspólnej celi. Coś jak Wieża Błaznów w Narrenturmie. Niektórzy byli po przykuwani do ścian grubymi łańcuchami. Inni siedzieli w klatkach. Podłoga była brudna, jakby nie było tu toalety. I pewnie nie było.
Mnie tam po prostu wrzucili. Nie przykuwali ani nic. Było to dość dziwne, zważywszy na to, że byłem podejrzany o brutalne morderstwo. Ale nie skarżyłem się.
Postanowiłem zintegrować się z współwięźniem. Był to wychudzony, rudy mężczyzna około trzydziestki z odrobiną łysiny na czubku głowy, podartymi spodniami i gęstą, nieogoloną od wielu dni brodą.
- Siemasz. Jestem Jasiek, ale wołają na mnie "Kiwi Kid".
- Siemasz. Jestem Nathaniel, ale wszyscy wołają na mnie "Hej Ty!"
- Aha. - uśmiechnąłem się. - Za co tu siedzisz?
- Jak byłem mały opiekowałem się młodszym bratem. Musiałem mu umyć zęby, lecz nie znalazłem szczoteczki. Więc zrobiłem to świdrem.
Świder - pomyślałem - dziewiętnastowieczna wiertarka.
- A ty? - zapytał
- Tamci faceci twierdzą, że uciąłem głowę, pewnemu golibrodzie.
- Ale tego nie zrobiłeś?
- Skąd wiedziałeś?
- Każdy tak mówi.
- Ale to prawda!
- Tak. To też często mówią.
Milczeliśmy, bo nie widzieliśmy sensu w kontynuowaniu tej godnej pożałowania sprzeczki.
- Stosują tu tortury? - zapytałem.
- Tak. - odpowiedział "Hej Ty!". - Mają żywe narzędzia tortur.
- Żywe? - zdziwiłem się.
- Skoro jesteś oskarżony o morderstwo, to pewnie niedługo przekonasz się o tym na własnej skórze. Jak po kogoś przychodzą, to zawsze mówią "Czas na spacer", by nas zmylić, ale i tak każdy wie o co chodzi.
Nie zdążyłem odpowiedzieć.
Otwarto drzwi i wbiegło kilku mężczyzn.
- Hej Ty! - zakrzyknął jeden - Czas na spacer!
"Hej Ty!" powoli i z ociąganiem się podniósł. Oddychał ciężko, spazmatycznie i prawie płakał. W jego oczach zobaczyłem strach, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.
- Tym razem nie chodzi o ciebie Nat - powiedział prawie miło facet z czerwoną chustką na ustach.
Nat z niedowierzaniem patrzył jak facet podchodzi do mnie.
- Tym razem chodzi o niego.
- O mnie? - zapytałem, lecz wiedziałem jaka będzie odpowiedź.
11.
Powleczono mnie do pomieszczenia, gdzie zostałem wcześniej przesłuchiwany. Posadzono mnie na krześle i znowu związano.
- Czekaj tu. - powiedzieli, jakbym miał inne wyjście.
Czekałem.
...
Czekałem.
...
W końcu drzwi się otworzyły i na chwilę pokój zalała fala światła, która szybko została jednak rozproszona. W drzwiach stanęła ogromna, fioletowa postać. Ledwo mieściła się w drzwiach. Miała jakieś trzy metry i była mniej-więcej trójkątna.
Nie miała nóg, ani stóp. W ogóle nic nie miała. Ani głowy ani szyi ani nic. Tylko ręce zwisające luźno wzdłuż ogromnych boków. Wielgaśny ciemno-fioletowy nos sterczał z czubka tej lodowej góry. Zimne oczy patrzyły na mnie, ale mnie nie widziały. Zwalista postać oddychała ciężko. Jej usta były rozciągnięte w uśmiechu przypominającym ogórka. Ten uśmiech nie był wcale wesoły - był zły. Kiedy postać sunęła w moją stronę, podłoga za nią stała się taflą lodu. Zrobiło się zimno, tak, że, przy każdym oddechu, z moich ust buchała para.
Wybuchnąłem śmiechem.
12.
Kiedyś umywalka zaczęła do mnie gadać.
- Joł Kiwi Kidzie! - powiedziała umywalka, kiedy właśnie rano, stojąc w piżamie, myłem zęby.
- Że co? - wybełkotałem, bo usta miałem pełne pasty.
- To ja... Twoja Umywalka... Jestem Twoim przeznaczeniem... Dzięki mnie dostąpisz tajemnej mocy Rury Kanalizacyjnej i staniesz się silniejszy niż sam Ten Najsilniejszy. Co ty na to?
- Eeee... - odpowiedziałem - Jakoś nie kręci mnie Moc Rury Kanalizacyjnej... Bo niby jak się będę wtedy nazywał? Człwowiek-Rura-Kanalizacyjna? Przecież to brzmi jak nazwa jakiegoś Pokemona!
- Ale pomyśl o tej mocy! - zagrzmiała umywalka
- Jakoś mnie to nie bierze - powiedziałem.
Do otworu odpływowego wsypałem Kreta i umywalka zamilkła. Już nigdy się do mnie odezwała.
I dobrze.
Teraz trochę żałowałem, że nie mam przy sobie takiego kreta.
Przede mną stała postać, której chyba każdy bał się w dzieciństwie. Fioletowa Buka.
Strażnicy zamknęli za Buką drzwi i się zaczęło.
13.
- Więc jak będziesz mnie torturował...a? - zapytałem.
- Nieeee maaamm taaakieeego zaaamiaruuuu.
- Tak? Więc co będziemy robić? Zagramy w kółko i krzyżyk czy może w statki?
- Chciaaałaaabyym opowiedzieeeć ciii moją historiię.
- Tak po prostu?
- Taaak. Aaa czeego sięę spoodziewałeś?
- No nie wiem. Bicia, kopania, znęcania się psychicznego i takich tam...
- Ahaaa. Więc, zaczynając, musisz wiedzieć, że jak byłam mała...
I tak Buka okazała się równym gościem. No... równą buką.
14.
... to byłam królewną. Nazywałam się Śnieżka, a moją matką była Królowa Śniegu. Moim ojcem był, przestępca z dalekiego Gotham City...
- Joker? - zapytałem
- Nieee.
- Riddler?
- Nieee.
- Chyba nie Pingwin!
- Mister Freeze.
- Och. Królowa Śniegu i Mr. Freeze. To się nazywa chłodna parka.
- Tak więc mój ojczulek porzucił matulę i pojechał dalej siać chaos. Taki on już był. Ale o ojcu źle się nie mówi, prawda? - kontynuowała Buka. Zauważyłem, ze kiedy porywała ją opowieść, nie przeciągałaaaa. - Wychowywałam się z matką. W wieku 17 lat opuściłam rodzinny Lodowy Pałac i udałam się do lasu w poszukiwaniu przyjaciół. Znalazłam siedmiu. Byli strasznie mali, i sięgali mi zaledwie do kolan. Żyłam sobie spokojnie w ich domku. Nikt mnie nie zaczepiał ani nic. Tylko sąsiedzi dziwnie patrzyli i szeptali za plecami. Pewnego dnia zjadłam zatrute jabłko, po czym zasnęłam na kilka miesięcy. W tym czasie mój organizm ewoulował do dzisiejszej formy. Ze snu wybudził mnie książę i razem wyjechaliśmy do Doliny Muminków. Tam nie cieszyłam się najlepszą reputacją, po tym jak mój mąż zmarł wbijając sobie w oko mikser (robił tort czekoladowy). Dodatkowo, mieszkańcy Doliny, myśleli, że w nocy udaję się na pobliskie wzgórze, gdzie stało kilka Stołn Hejdżów, czy jak się to mówi. Wiesz, trochę nie nadążam za dzisiejszą modą, jeśli chodzi o mówienie. Ludzie, a raczej Muminy z tamtej Doliny oskarżali mnie o tańczenie nago w świetle księżyca i bełkotanie od rzeczy. Przecież to nie moja wina, że jestem nieśmiała i czasami nie potrafię się dobrze wysłowić, prawda? No właśnie. Kiedyś chciałam pożyczyć zapałki, a Tatuś Muminka (BTW - co za głupie imię), zaczął do mnie walić z tej swojej bazuki. Potem przyszedł Komornik Tally i musiałam emigrować. I tak pewnie kiedyś bym to zrobiła, bo nikt mnie tam nie lubił, ale wiesz...
- A jak trafiłaś tutaj? - zapytałem.
Buka długo milczała.
- Poszłam kiedyś na imprezę do Brzuchala, a rano obudziłam się w tym pokoju. Wiesz, jak to bywa.
- Wiem - powiedziałem. - Widzę, żeś równa babka, więc zapytam...
- Wal śmiało. - uśmiechnęła się. Wyglądało to co najmniej osobliwie.
- Mogłabyś skołować mi coś do jedzenia? - walnąłem.
- Da się zrobić. - zastanowiła się nad czymś. Potem chamsko się zaśmiała. Zaniepokoiłem się. - Wychodzę za mąż. Może wpadłbyś na ślub i wesele?
- E... no postaram się. Jak mnie stąd wypuszczą to spoko. A kim jest ten... szczęśliwiec?
- To Kuba Rozpruwacz.
15.
Buka wróciła niosąc coś pod pachą.
- Masz. - powiedziała i rzuciła mi paczkę płatków śniadaniowych. - Głodny byłeś to jedz.
- Dzięki.
Zabrałem się do opróżniania zawartości pudełka. Takie płatki... dobra rzecz.
Buka czekała spokojnie, aż zjem. Kiedy skończyłem, zapytała:
- Potrzebujesz jeszcze czegoś?
- Tak... - zawahałem się. - chciałbym... Chciałbym się stąd wydostać...
- Dobra. Może coś wymyślę - zastanowiła się nad czymś - Pokrzycz teraz trochę, z łaski swej, żeby te tortury bardziej prawdopodobnie wyglądały.
Interludium
Szerlok Holmes siedział w swoim ulubionym fotelu. W jednej ręce trzymał dymiącą fajkę, drugą obejmował kolana podciągnięte pod brodę. Po jego zamyślonym spojrzeniu i wyrazie twarzy, widać było, że myślami jest bardzo daleko.
- To zabawne, drogi Watsonie... - odezwał się cicho, podnosząc fajkę do ust - Że rzecz tak błaha tyle kłopotów sprawić może...
Pyknął z fajki i znowu się zamyślił.
16.

Plan wydawał się beznadziejny.
- ŻE CO?! - krzyknąłem, gdy Buka wtajemniczyła mnie w swoją misterną intrygę. - Mam się ukryć pod Twoją spódnicą?!
- No tak. - odpowiedziała wolno, jakby mówiła do jakiegoś nieposłusznego dziecka.
- A potem co?
- Potem ukryjemy Cię w naszej szafie. Przenocujesz kilka nocy. Na nasze wesele zawitasz, a potem pogadamy z kimś, kto powinien pomóc Ci się dostać do swojej epoki.
- NO ZARĄBIŚCIE PO PROSTU! - wybuchłem. Przeszedłem się kilka razy po celi. -Nie... nie... To się nie uda.- powiedziałem już trochę spokojniej - Może jest inny sposób?
- Jeśli chcesz cicho to tylko tak. Przecież nie przebiorę Cię za praczkę.
- No nie. - przejechałem dłonią po włosach i głośno wypuściłem powietrze. - Dobra.
Jeszcze raz się zawahałem.
- Ale nogi to na pewno dobrze umyłaś?

17.

Klamka, niczym w jakimś filmie grozy, zaczęła się powoli przekręcać.
Wstrzymałem oddech, wciskając się jednocześnie w tylną ścianę szafy.
Fala jasnego światła zalała wnętrze mojej kryjówki.
Ktoś brutalnie wyciągnął mnie na zalany słonecznym światłem pokój. Wylądowałem na ziemi i zasłoniłem oczy przed rażącym blaskiem.
"Spódnicowy" plan Buki, o dziwo, się powiódł. A potem, kiedy znaleźliśmy się w jej rezydencji za miastem, było już łatwo.
Najpierw porządnie się najadłem. Jako, że nic innego poza kukurydzą w kolbach nie było, bo Buka się odchudzała, zadowoliłem się jej pokaźną porcją. Potem wziąłem gorącą kąpiel i ucięliśmy sobie z Buką dłuższą pogawędkę. Buka znała Kogoś. Ktoś potrafił mi pomóc wrócić do siebie, ale miało to kosztować. A walutą w tej transakcji wcale nie miały być pieniądze. Nie wiedziałem też kim Ktoś jest i kiedy tego Kogoś poznam. Bo Ktoś był dziwny, miał swoje humory, i swoje pokręcone zasady. Na dobrą sprawę mogło się okazać, że Ktoś w ogóle nie raczy mi pomóc, ani nawet porozmawiać, gdyż stwierdzi, że mu się nie podoba moja prawa noga. Albo wymyśli inny powód, równie absurdalny.
Teraz jednak leżałem na środku sypialni Buki i jej przyszłego męża, Kuby Rozpruwacza.
Właśnie on, wyżej wymieniony Jakub, pochylał się nade mną i bacznie obserwował moją twarz.
- No hej... - powiedziałem niepewnie.
- Chyba czas na małe co nieco. - powiedziała z góry postać pięknie się uśmiechając.

18.

Ta parka dobrała się wyśmienicie. Najbardziej przerażająca postać z dziecięcych koszmarów i jeden z najukochańszych dziecięcych bohaterów.
Bo Kuba Rozpruwacz, ten sławny Jack the Ripper, to nie kto inny, jak żółty miś w czerwonej koszulce – Jakub Puch.
I to jego roześmiana twarz, mówiąca coś o małym co nieco, które jak wszyscy wiemy, było całkiem duże, pochylała się nade mną.
- Uch... Cześć Puchatku. - powiedziałem wstając. - Co tam u Prosiaczka?
- Eee... Że co? - zdziwił się Kubuś.
- No... Prosiaczek. - uśmiechnąłem się - No wiesz przecież... Taki mały, różowy... Twój najlepszy kumpel ze Stumilowego Lasu.
- A ten urwis - Puchatek nie odwzajemnił uśmiechu - Kiedy porzuciłem Las i przeniosłem się do Londynu, Prosiaczek z rozpaczy przeszedł na Ciemną Stronę Mocy i stał się mrocznym lordem Sith. Teraz mówią na niego... - Miś zawiesił dramatycznie głos.
W tle zagrzmiało i biała błyskawica rozświetliła ciemne niebo. Lunął deszcz. Nie chce nic mówić, ale ktoś tu chyba buduje nastrój, bo przed chwilą słońce radośnie zalewało pokój.
- Darth Prosiaczek! - zakończył dramatycznie Puchatek rzucając się na kolana i wznosząc ręce do nieba. Znowu zagrzmiało.
- Aha. - powiedziałem. Ładna historia. - To może coś zjemy, bo chyba po to wyciągnąłeś mnie z szafy?
- Tak, właśnie - powiedział Miś, jakby właśnie wymyślił coś, za co miałby dostać nagrodę Nobla.

19.

- To co chcesz? - zapytał Puchatek, wchodząc do urządzonej na biało kuchni.
- Masz coś oprócz kukurydzy w kolbach? - zapytałem.
- Mam jeszcze płatki kukurydziane.
- To ja chyba zastosuje się do nowej diety, tak znanej w naszej epoce, i nie zjem nic. Podobno po z taką dietą chudnie się najwięcej - wyraziłem opinie zasłyszaną kiedyś w jakimś programie. Było to całkiem logiczne.
Kukurydzy w kolbach miałem dość po ostatniej nocy, kiedy, wygłodzony po kilkutygodniowym więzieniu rzuciłem się na jedzenie.
A czemu nie chciałem płatków?
Kiedyś, dawno temu, ale bez przesady znowu, czyli wcale nie tak bardzo dawno, ale tylko trochę, jadłem płatki na śniadanie, obiad i kolację. Do opakowań dodawano figurki z Savage Dragonem, a że chciałem mieć wszystkie, przez kilka miesięcy jadłem tylko płatki. Przecież zapłaciłem za nie i nie mogły się zmarnować. W Afryce głodują dzieci, a ja miałem wyrzucić płatki po zabraniu figurki? Tak się nie godzi.
- Mam jeszcze coś... - Puchatek konspiracyjnie ściszył głos. - Tylko nie mów Buni...
- Komu?
- Buce. Ona zabrania mi Tego jeść.
Podszedł do spiżarni i zza płatków, z ukrytej skrytki, wyciągnął baryłkę.
- Co to? Miód? - zapytałem, by coś powiedzieć, bo jakoś tak głupio było milczeć.
- Mioooodeek. Kochany miooodeeek. - rozmarzył się Kubuś.
Zjedliśmy na jedną nogę, na drugą i jeszcze za babcię.
Usta mi się skleiły i nie mogłem przez dobrą chwilę nic mówić.
- Nie smakowało ci...? - zasmucił się Puchatek.
- Mmmnnnmnimnnnf! - zaprzeczyłem.
- To dobrze - uspokoił się Kubuś.
Przyszła Buka. Po "hej kochanie", "tęskniłem", "no co tam Misiu", "ach Buniu" i tym podobnych, pieszczotliwych zwrotach, zwróciła się do mnie:
- Jutro, na weselu spotkasz się z Ktosiem. - zakomunikowała. - To Twoja jedyna szansa.
Nie odpowiedziałem, bo usta nadal nie chciały mnie słuchać.
Zastanowiłem się natomiast nad sensem własnej (i cudzej przy okazji) egzystencji.

20.

Weselisko było w mordeczkę. Dobre znaczy.
Buka jako panna młoda wyglądała, o dziwo, dobrze. Welon, biała suknia i w ogóle.
Kubuś w fraku ala Chopin też wyglądał.
Razem prezentowali sie tak dobrze, że aż musiałem sobie z nimi zrobić zdjęcie. I jak zwykle, po wywołaniu, okazało się, że zrobiłem głupią minę.
Potem pan młody rzucał muszką. I padło na mnie. Złapałem. Teraz będę musiał sobie jakąś dziewczynę znaleźć. Chociaż do ożenku mi nie spieszno jeszcze...
Na weselu zebrała się cała śmietanka Londynu. Był nawet doktor Jekkyl i na chwilę wpadł pan Hyde, ale szybko opuścił lokal.
Wybiła dziesiąta kiedy do sali balowej wszedł człowiek. Otwarte drzwi wpuściły do środka zimny wiatr i deszcz. Zadrżałem. Chociaż nie wiem czy na skutek zmiany temperatury czy na widok stojącego w drzwiach mężczyzny.
Ktoś przeszedł przez salę, roztrącając tańczących i usiadł koło mnie. Chwycił flaszkę wódki i pociągnął solidnie z gwinta. Opróżnił całą, jakby to była woda.
- Wow. - powiedziałem z szacunkiem.
Ktoś odstawił pusta butelkę na stół i spojrzał na mnie mętnym wzrokiem. Byłem pewny, że był juz pijany zanim tu przyszedł. Nagle szeroko się uśmiechnął.
- Tyy... Nje jestesz stądd... - powiedział w pijackim bełkocie rozsiewając naokoło zapach przetrawionego alkoholu, kiszonych ogórków i chorej wątroby. -Tyy... jes... z przy... przy...przy...
- Przyszłości? - podpowiedziałem krztusząc się nieprzyjemnych zapachem wydobywającym się z ust Ktosia.
- Aa-aano. I naprawdę chcesssz w...wrócićć? - zapytał rozbawiony. - Przecie tu jess fajnie!
- Fajnie, fajnie. Ale najlepiej w domu.
- Dobrze gada. Polać mu. - powiedział Ktoś wskazując mnie palcem Kubusiowi.
Powiedziałem, że jestem nie pijący i Kubuś zamiast mi polać dosiadł się z drugiej strony pijaka. Pijaczyna natomiast spojrzał na mnie z takim zdziwieniem jakbym właśnie okazał się jego nienarodzonym synem. Chyba stwierdzenie "niepijący" nie mieściło się w jego słowniku.
- To co z tym powrotem do mojej epoki?
- Daa się zrobićć. Ale to kosszzz...kosz...kosz..
- Koszykówka?
- ...kosz...tuje. O.
- Ile? - zapytałem. Nie miałem gotówki. A karty chyba tu nie przyjmują.
- Flaszkę. - powiedział już normalnie, jakby wytrzeźwiał.
Kubuś wstał i po chwili wrócił z nową porcją alkoholu dla Ktosia.
- Na koszt firmy - mrugnął do mnie.
- Znowu pełna? - zmartwił się pijak. - No trudno...
Piętnaście sekund później butelka była pusta.
- P...pójdziesz do ko..kościołłaa. Tam wejdziesz na wieżę zega...no... zegarową ii...i o północy - przerwał najwyraźniej dumny z tego, że udało mu sie wypowiedzieć tak trudne słowo bez zająknięcia. - Kiedy dwie wskazówki się ze sobą połączą... wrócisz.
- I tyle?
Skinął głową i zasnął.
- Spoko. Dzięki.
Zwróciłem się do Kubusia.
- Gdzie jest ten kościół i ta cała wieża zegarowa? Daleko? Juz po dziesiątej...
- Zaprowadzę cię. W dwadzieścia minut powinniśmy być.

21.

Wyszliśmy tylnym wejściem. Przemykaliśmy cichymi i ciemnymi uliczkami Londynu niczym dwa cienie.
Musieliśmy uważać. Nadal byłem poszukiwany listem gończym.
Rzeczywiście, pod kościołem znaleźliśmy sie w niecałe dwadzieścia minut.
Tam jednak czekała nas nieprzyjemna niespodzianka.
Około pięćdziesięciu policjantów próbowało dostać się do środka. Kilku starało się wyważyć wielkie, dębowe drzwi odgradzające stróżów prawa od świątyni.
Kubuś położył palec na ustach i na migi pokazał mi bym szedł za nim.
Tylnego wejścia do kościoła pilnował tylko jeden policjant. Udał sie jednak na drzemkę znieczulony mocnym ciosem Puchatka.
Miś poszperał chwilę przy zamku, a po chwili weszliśmy do mrocznej zakrystii.

22.

Już w tym małym pomieszczeniu usłyszeliśmy odgłosy walki. Podszedłem cicho do drzwi i trochę je uchyliłem, po czym wyjrzałem przez szparę.
Nad ołtarzem unosił się Posłaniec Boży, którego spotkałem u śp. fryzjera.
Serce zaczęło mi szybciej bić. Pracowało niczym karabin maszynowy. Koszula przykleiła mi sie do mokrych od potu pleców. I chyba zbladłem.
Cholera. Naprawdę bałem się tego świra.
- Co się stało? - zapytał Miś, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Nie odpowiedziałem. Przełknąłem nerwowo ślinę. I wyjrzałem jeszcze raz.
Konstable strzelali do tajemniczej postaci. Kule przechodziły przez ciało na wylot, lecz Wysłaniec nic sobie z tego nie robił. Nagle zerwał się i w następnej sekundzie znalazł się w tłumie policjantów. Kręcił się wokół własnej osi z szybkością tornada. Krew tryskała na wszystkie strony, kiedy śmiercionośne pazury Posłańca rozszarpywały ludzkie ciała niczym szmaciane lalki.
Z krzykiem wybiegłem z zakrystii i rzuciłem się w kierunku zjawy. Skakałem po ławkach i w kilka minut znalazłem się na środku kościoła.
Roztrąciłem ostatnich żywych policjantów i stanąłem oko w oko z mordercą.
- Mówiłem... To nie Twój czas, śmiertelniku... - zaświszczał.
W ułamku sekundy znalazł się przy mnie. Chwycił mnie za czoło wielką dłonią i wyszeptał słowo w jakimś starożytnym języku. Błysnęło, a ja odleciałem na kilka metrów, zatrzymując się dopiero na ścianie.
23.

Za pięć dwunasta.
Biegłem po drewnianych schodach, odbijając się od ścian.
Kiedy leżałem pod ścianą policji w końcu udało się wyłamać drzwi. Nie zaszli jednak daleko, a to z powodu niespodziewanego ataku istoty latającej i wymachującej nożami.
Miałem zawroty głowy, więc Kubuś musiał mi pomóc wstać. Strasznie bolała mnie głowa. Czułem sie Naznaczony. Miałem nadzieję, że nie będę miał jakiejś blizny niczym Harry Potter.
Puchatek podprowadził mnie do schodów prowadzących na wieżę zegarową.
- Dziękuję... za wszystko. - powiedziałem. - Wracaj do żony i ucałuj ją ode mnie. Niech wam się wiedzie jak najlepiej. Pewnie nigdy się już nie spotkamy... przyjacielu.
Miś się rozpłakał, a potem uściskał mnie, prawie łamiąc mi żebra.
Wszedłem na schody i obróciłem. Patrzyłem długo aż sylwetka Misia przemknęła pod witrażem na zewnątrz budynku.
Szczęścia przyjacielu.
Wypadłem na ostatnie piętro. Chwilę mocowałem się z drewnianymi drzwiczkami strzegącymi wyjścia na zegar.
W końcu się udało. Chwyciłem się większej wskazówki stojącej nieruchomo na 12.
Minuta.
Miałem nadzieję, że Ktoś się nie mylił. W końcu był w stanie wskazującym na spożycie...
Dwadzieścia sekund.
Pięć.
Zamknąłem oczy.

24.

Zegar zabił dwanaście razy, rozcinając ciszę, którą osnuty był Londyn.
Jednak mnie już tam nie było.

25.

Stałem przed metalowymi drzwiami prowadzącymi do klubu „Długie Pożegnanie”.
Był następny dzień po powrocie. Porządnie się wykąpałem i wyspałem.
Przyszedł czas na wyrównanie starych rachunków.
Załomotałem pięścią w blachę.
Otworzyła się mała szpara i wyjrzały z niej oczy, po czym poczęły bacznie mi się przyglądać.
- Czego? - usłyszałem grzeczne pytanie.
- Ja do Topora.

26.

Byczek wpuścił mnie i poprowadził do szefa.
Najpierw otworzył, a potem zamknął za mną drzwi jego gabinetu.
Za drzwiami stał kolejny przypakowany koleś. Następnych dwóch weszło zaraz za mną i otoczyło mnie ciasnym kołem. Przy biurku siedział sam Topor i żuł tytoń.
- Chyba wisisz mi mieszkanie, Topor - warknąłem.
Grubas tylko się uśmiechnął. Zaraz potem się rozkaszlał, co ujęło mu trochę władczego wyglądu.
- Naprawdę jesteś szalony. Na mieście mówią o tobie. Szaleniec z poczuciem obowiązku. Świr łapiący świrów. I poczucie humoru też masz, widzę. Jednak ja nie mam nastroju do śmiechu. Chłopaki, brać go.
- Myślisz, że trzech twoich ochroniarzy da mi radę? Ty też masz niezłe poczucie humoru. - odwarknąłem. Nie miałem zamiaru silić się na miły ton.
- Jak sobie życzysz. - klasnął w dłonie i do pokoju weszło czterech kolejnych ochroniarzy.
Normalnie dwóch takich byczków miało by szansę mnie usadzić. Ale nie kiedy byłem furią. Nie kiedy byłem burzą. Burzy nie da się zatrzymać. I tym siedmiu też się nie udało. Ani im, ani podstarzałemu Toporowi we własnej osobie.

Epilog

Nagle Holmes poderwał się z fotela, uniósł palec wskazujący i krzyknął:
- Ha! Rozwiązałem zagadkę nierozwiązalnej zagadki nie do rozwiązania!
Watson otworzył z podziwu usta i jak zwykle zrobił głupia minę. Jego wzrok powędrował od sufitu, który wskazywał przyjaciel, do tkwiącego w radosnym uniesieniu detektywa. Grzanka z jajkiem, która przed chwila wędrowała do ust doktora, cicho plasnęła o ziemię.
- Żartujesz... - powiedział z niedowierzaniem, ale i podziwem.
Holmes zatarł powoli dłonie i wciągnął nosem powietrze.
- Tak. Żartuje w istocie.
Usłyszawszy to Doktor Watson zakrztusił sie kawą i obficie opluł biały obrus. Walcząc o oddech rozwiązał krawat i począł nim wycierać stół.
- EKHHHY...! HHHRRR...! Jak to?! KHHHRRYYY! Holmesie!
- Nie umiałem rozwiązać tej zagadki. I nadal tego nie potrafię. A nie istnieją zagadki, których bym nie umiał rozwiązać! Wniosek przyczynowo-skutkowy jest oczywisty. Skoro nie było zagadki, to nie było płatków. Nie było płatków, więc nie mogły zniknąć. Nic nie zniknęło - nie było sprawy.
- A mleko Holmesie? Co z mlekiem? Płatki były do mleka... Mleko jest a płatków nie ma... Co to oznacza?! - zapytał przerażony Watson, który znany był z zadawania kłopotliwych pytań.
- O cholera, mój drogi Watsonie... - zmartwił się Holmes
Zastanowił się chwile i rzekł:
- Zrobimy tak...

***

Watson wrócił dwie godziny później. Cichaczem otworzył drzwi i wkradł się do mieszkania detektywa.
- Masz? - zapytał szeptem Szerlok.
- Mam. - odpowiedział doktor unosząc pod światło naczynie wypełnione krowią wydzieliną.

***

- Za godzinę zawita do nas Panna Iks. Oczekuję, że rozwiązałem zagadkę. Powiemy jej, że płatki ukradł szalony korsarz Sikobordy, który uciekł na Karaiby, gdzie pożarły go piranie.
- Świetny plan, Holmesie! - zachwycił się Watson. - Czy to ja mógłbym przedstawić go Pannie Iks?
- Dobrze Watsonie. Dostąpisz tego zaszczytu. Zapisz dokładnie dzisiejszą datę, bo taka okazja może się więcej nie powtórzyć. - Holmes podejrzanie sie uśmiechnął.

***

- Doktorze! Jest pan genialny! - zachwyciła się Panna Iks, kiedy Watson wyjawił jej szczegóły dotyczące kradzieży płatków.
- Droga pani... - przerwał Holmes, nie mogący ścierpieć, że słyszy już piętnasty raz słowo "genialny" tego wieczora - To ja jestem genialny, a Doktor Watson to skończony idiota!
- Na Boga! Holmesie! Jak na to wpadłeś?! - zapytał zszokowany Watson, bo Holmes wyjawił jego największy sekret.
- Sztuka dedukcji, Watsonie!
- Ale...j...jak...?! Jak, Holmesie?! Przecież dokładnie zacierałem ślady!
- Na rozwiązanie tej zagadki naprowadziło mnie twoje imię! Tylko idiota może nazywać się "Doktor"!
- Nieeeeeeeee!!! - krzyknął Watson padając na kolana. - Jestem skończonyyyyy!!!
- Tak, Doktorze. Jesteś skończonym idiotą! Jak widać czasami zdarzają ci się przebłyski...
- Buhahaha! - zaśmiała się chamsko Panna Iks.
Holmes i Watson spojrzeli na nią dziwnie.
- Przepraszam panów... Atmosfera mnie poniosła...
Watson wstał z kolan i z powrotem usiadł na fotelu. Schował twarz w dłoniach i zaczął cicho płakać.
- A wracając do mojej sprawy... - zaczęła nieśmiało panna Iks - ... to wczoraj zniknęła mi butelka mleka. Tego do płatków. Co to może oznaczać panie Holmes?
- Hmm... - zastanowił się Holmes - Prawdopodobnie to sprawka pani męża, który - trawiony głodem - zagląda wieczorami do lodówki.
- Ale, panie Holmes! Ja nie mam męża!
- Niech pani sobie znajdzie i sprawa zostanie rozwiązana!
- Ale...
- Czyżby nie wierzyła pani w genialność moich genialnych teorii?! - zapytał z błyskiem w oku Holmes.
- Nie. Oczywiście, że nie panie Holmes...
Detektyw prawie wypchnął kobietę za drzwi. Oparł się ciężko o framugę i westchnął. Następnie podszedł do Watsona i klepnął go w ramię.
- No Doktorze. Chyba masz trochę pisania!
- Buuuu... - odpowiedział Watson, a zadowolony Holmes, by jeszcze bardziej poprawić sobie humor, wyciągnął skrzypce i zaczął grać.

Koniec. Przynajmniej na razie.
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
Lynx 
Wyduldas Napfluj


Posty: 7038
Skąd: znad morza
Wysłany: 18 Maj 2010, 21:38   

Łaaaa... zaczynam się bać. Zwolnij waść.
_________________
http://zrozumiecswiat.pl/7.html
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 18 Maj 2010, 21:47   

Ok, zwalniam 8) Następne opowiadanie w piątek :D
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
Fidel-F2 
Wysoki Kapłan Kościoła Latającego Fidela


Posty: 37524
Skąd: Sandomierz
Wysłany: 18 Maj 2010, 22:02   

ktoś to czyta?
_________________
Jesteśmy z And alpakami
i kopyta mamy,
nie dorówna nam nikt!
 
 
baranek 
Wróbel galaktyki


Posty: 5606
Skąd: Toruń
Wysłany: 18 Maj 2010, 22:06   

Cytat
Zegar zabił dwanaście razy, rozcinając ciszę, którą osnuty był Londyn.


tę ciszę zabił? poczytaj Fidel, trochę długie i dla mnie na raz nie do łyknięcia [oczy mnie bolą jak długo patrzę w monitor], ale w sumie... ja wiem, poczytaj.
_________________
Życie, ku*wa, jest nowelą.

"Pisze się po to, żeby było napisane" - Zygmunt Kałużyński
 
 
Fidel-F2 
Wysoki Kapłan Kościoła Latającego Fidela


Posty: 37524
Skąd: Sandomierz
Wysłany: 18 Maj 2010, 22:14   

po co?
_________________
Jesteśmy z And alpakami
i kopyta mamy,
nie dorówna nam nikt!
 
 
Kai 
Bloody Mary


Posty: 10167
Skąd: Śląsk
Wysłany: 19 Maj 2010, 08:04   

Fidel-F2 napisał/a
ktoś to czyta?


Owszem. Z ciekawości. Ale nawet kocia ciekawość się z czasem zużywa.

GrzybiarzAnonim napisał/a
Miała spuszczoną głowę, na którą spływały brudne, czarne włosy

Popracuj nad gramatyką. Zdecydowanie. Pomysł niezły, ale wykonanie... na akord piszesz, czy jak?
_________________
- Ucieczka płynu dowodowego z miejsca zbrodni do przełyku podejrzanego!
- to nieprawda, płyn się boi pana władzy i skrył się we mnie!
 
 
baranek 
Wróbel galaktyki


Posty: 5606
Skąd: Toruń
Wysłany: 19 Maj 2010, 08:39   

Cytat
Fala jasnego światła zalała wnętrze mojej kryjówki.

niby zdanie w porządku, nie?
Cytat
Ktoś brutalnie wyciągnął mnie na zalany słonecznym światłem pokój.

to niby też. ale jak się połączy, to trochę za dużo tego zalewania światłem.
natomiast to:
Cytat
Zostawiwszy za sobą przewrócony kosz biegłem dalej.

jest straszne.
Cytat
Wyszliśmy tylnym wejściem.

no nie wiem.
Cytat
Wpadłem na jakiś plac.

plac to jakaś w miarę otwarta przestrzeń. a na otwartą przestrzeń raczej się wypada, niż wpada.
Cytat
Otworzyła się mała szpara i wyjrzały z niej oczy

to drzwi się uchylają, czy opisujesz cud narodzin? i dalej:
Cytat
wyjrzały z niej oczy, po czym poczęły bacznie mi się przyglądać.
- Czego? - usłyszałem grzeczne pytanie.

czyli oprócz oczu były również usta?

to takie pierwsze uwagi. mam też sugestie ;P: nie wrzucaj rzeczy, które są na końcu podanych przez ciebie sznureczków. jeśli kogoś zachwyci twoja twórczość - sam sobie znajdzie.
i miniaturki wrzucaj, Anonimowy, miniaturki. do 4 tysięcy znaków. przynajmniej na początek. wtedy może ludziom będzie się chciało czytać. może nawet skomentować.
_________________
Życie, ku*wa, jest nowelą.

"Pisze się po to, żeby było napisane" - Zygmunt Kałużyński
 
 
Kai 
Bloody Mary


Posty: 10167
Skąd: Śląsk
Wysłany: 19 Maj 2010, 09:02   

baranek, ja tu widzę typową twórczą niecierpliwość - coś się wykluło, to trzeba piorunem przelać na papier, bo umknie, a jak, to już wiadomo... stąd mnóstwo błędów gramatycznych i logicznych, bo formułowanie zdań nie nadąża za procesem myślowym.
_________________
- Ucieczka płynu dowodowego z miejsca zbrodni do przełyku podejrzanego!
- to nieprawda, płyn się boi pana władzy i skrył się we mnie!
 
 
baranek 
Wróbel galaktyki


Posty: 5606
Skąd: Toruń
Wysłany: 19 Maj 2010, 09:31   

dlatego powinien szortów spróbować. jak się ma mało znaków do dyspozycji, to się je bardziej szanuje.
popróbuj Anonimowy.
_________________
Życie, ku*wa, jest nowelą.

"Pisze się po to, żeby było napisane" - Zygmunt Kałużyński
 
 
GrzybiarzAnonim 
Tom Bombadil


Posty: 35
Skąd: Kraków
Wysłany: 19 Maj 2010, 17:17   

Cytat
tę ciszę zabił?


Nie mówi się, że zegar bije?

Cytat
Cytat:
Zostawiwszy za sobą przewrócony kosz biegłem dalej.

jest straszne.


A teraz: Zostawiwszy za sobą przewrócony kosz, biegłem dalej. Biegłem dalej, zostawiwszy za sobą przewrócony kosz. :wink: ?

Cytat

Cytat:
Wyszliśmy tylnym wejściem.

no nie wiem.


Jest wejście i wyjście. Można korzystać na odwrót 8) Choć, najczęściej, wejście jest też wyjściem, jeśli patrzeć z drugiej strony.

Cytat
Cytat:
Wpadłem na jakiś plac.

plac to jakaś w miarę otwarta przestrzeń. a na otwartą przestrzeń raczej się wypada, niż wpada.


Ten argument dla mnie jest trochę bez sensu. Myślę, że bardziej pasuje tu wpaść. Wpaść na plac, wypaść z placu. 8) Raczej się chyba wypada z czegoś, a na coś się wpada. Wypadłem z uliczki, ale wpadłem w kałużę. Wpadłem do pokoju/holu/salonu. Wypadłem z pokoju/holu/salonu.

Cytat
Cytat:
Otworzyła się mała szpara i wyjrzały z niej oczy

to drzwi się uchylają, czy opisujesz cud narodzin?


Chyba w kontekście wcześniej wspomnianych metalowych drzwi i łomotania w blachę nie muszę już odpowiadać na to pytanie?

Cytat
Cytat:
wyjrzały z niej oczy, po czym poczęły bacznie mi się przyglądać.
- Czego? - usłyszałem grzeczne pytanie.

czyli oprócz oczu były również usta?


Dziwne, prawda? Bo można mieć albo oczy albo usta?

pozdrawiam :)

P.S. - Od pewnego czasu nie pisuję minatur. Nie mieszczę się w 4 tys. znaków.
P.S. 2 - Rok powstania: Boża Iskra - styczeń 2008; Studium we Mgle - maj 2008; Pokój Ściśle Tajny - maj 2008. Takie małe usprawiedliwienie, chociaż w sumie nie mam się z czego tłumaczyć :wink: Miałem niecałe szesnaście lat. W piątek postaram się wrzucić coś nowszego, ale i tak pewnie znajdziecie jakieś błędy. I dobrze, człowiek uczy się na błędach :D
_________________
http://mnichhistorii.blogspot.com/

Ku sercu Opowieści...

http://img24.imageshack.u...awkanaforum.png
 
 
 
baranek 
Wróbel galaktyki


Posty: 5606
Skąd: Toruń
Wysłany: 19 Maj 2010, 17:28   

Cytat
Nie mówi się, że zegar bije?

mówi się. ale zabija tylko jeśli spadnie na głowę z dużej wysokości.

Cytat
Raczej się chyba wypada z czegoś, a na coś się wpada.
klasyk napisał/a
Wypadłem na otwartą przestrzeń, pianę z pyska tocząc

i chyba jasne.

Cytat
Zostawiwszy za sobą przewrócony kosz, biegłem dalej. Biegłem dalej, zostawiwszy za sobą przewrócony kosz.

zostawiłem za sobą przewrócony kosz i biegłem dalej.


Cytat
Chyba w kontekście wcześniej wspomnianych metalowych drzwi i łomotania w blachę nie muszę już odpowiadać na to pytanie?

nie musisz. nie zrozumiałeś.

Cytat
Jest wejście i wyjście. Można korzystać na odwrót

można. ale to zmienia faktu, że zdanie brzmi dziwnie.

i tyle. temat do ignorów.
_________________
Życie, ku*wa, jest nowelą.

"Pisze się po to, żeby było napisane" - Zygmunt Kałużyński
 
 
ivaine 
Polska odpowiedź na Japonię


Posty: 809
Skąd: ze snów
Wysłany: 19 Maj 2010, 17:29   

GrzybiarzAnonim napisał/a
P.S. 2 - Rok powstania: Boża Iskra - styczeń 2008; Studium we Mgle - maj 2008; Pokój Ściśle Tajny - maj 2008. Takie małe usprawiedliwienie, chociaż w sumie nie mam się z czego tłumaczyć :wink: Miałem niecałe szesnaście lat. W piątek postaram się wrzucić coś nowszego, ale i tak pewnie znajdziecie jakieś błędy.


Wiesz, moja przyjaciółka stale mi powtarza, że w pisaniu tekstów ilość lat nie ma znaczenia. A dlaczego? Bo z rosnącym doświadczeniem i wiekiem można skorygować każdy tekst, bez względu na to, jak dawno powstał :wink: .
_________________
Dusza dobiera sobie Towarzystwo -
I - zatrzaskuje Drzwi -
Jak Bóg - ma w sobie prawie Wszystko -
A z Reszty sobie drwi -
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group