Blogowanie na ekranie - Techniczne życia problemy i inne aspekty marudne
ketyow - 30 Marca 2014, 00:56
28 MARCA
Pomimo tego, że zazwyczaj łatwo mi przychodzi podejmowanie zupełnie spontanicznych decyzji, lubię choć trochę sobie zaplanować przyszłość, przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze, bo tych raczej nigdy wiele nie miałem i zawsze musiałem w tym temacie polegać na samym sobie – w gruncie rzeczy, gdyby nie solidne stypendium naukowe i praca w czasie studiów, to nie wiem w jaki sposób przetrwałbym te sześć lat na uczelni. W każdym razie aby związać koniec z końcem trzeba nauczyć się oszczędzać i rozplanowywać wydatki. Do czego zmierzam: jeszcze nie ukończyłem pracy na statku, ale już postanowiłem zrobić plan koniecznych wydatków i na papierze już wydałem jeszcze nie zarobione pieniądze. Trochę to straszne, bo zarobków wydawałoby się całkiem sporo jak na kieszeń świeżego absolwenta wyższej uczelni (którym przecież nadal nie jestem, ale obiecuję sobie, że tę pracę napiszę i obronię) i dziwiłem się wcześniej kolegom jakim to sposobem byli w stanie tak szybko roztrwonić zarobione na statku pieniądze. Nie chciałem, żeby pozornie spora jak dla mnie ilość pieniędzy rozeszła się za szybko, bo przecież muszę z tych pieniędzy wyżyć pewnie gdzieś tak do stycznia. No i cholera, wyszło jak zawsze. Z nowego monitora już zrezygnowałem, pożyję na starym, ale jeśli będę chciał kupić NEX-a 5-kę, to muszę odżałować przynajmniej nową kartę graficzną do kompa. A to już bolesna oszczędność.
Muszę pokupować sobie sporo solidnych markowych narzędzi, bo bez tego na statku ani rusz – spodziewałem się, że się obejdzie bez własnych, ale jednak nie ma o tym mowy – gdybym miał parę podstawowych rzeczy, to niektóre elektryczne prace wykonywałbym pięć minut zamiast pięćdziesięciu, bo spróbujcie choćby odlutować układ na trzydziestu nóżkach, kiedy nie ma odsysarki do cyny – której koszt to cholerne trzy złote! Nie wspomnę już faktu, że nawet noża tu nie mam…
Wyjazd do Nidzicy na Festiwal Fantastyki, jeśli zdążę i będą miejsca, to dla dwóch osób jakby nie patrzeć 1200 zł minimum.
To też muszę kupić parę mebli do domu, nowy dysk twardy, trochę ciuchów i parę różności pierdołowatych – i nagle okazuje się, że konto czyste, a ja mam jeszcze mnóstwo oczywistych rzeczy, które miałem sobie kupić. No cóż, w zasadzie chyba mogę już planować kolejny rejs, chociaż jestem tu niecałe półtora miesiąca i często mam dość. Owszem, może jak na studenciaka to zarobki na start są bardzo dobre, jeśli jednak popatrzymy na to z perspektywy godzinowej stawki, to robią się śmieszne, żeby nie powiedzieć złodziejskie, biorąc pod uwagę zapierdziel jaki tu fundują. Zdarza się, że przekraczam w pracy sto godzin tygodniowo. Zdarzyło się pracować 19 godzin non stop (z przerwą na szybkie żarcie i sikanie), a wiele razy tylko nieznacznie mniej. Bywa, że parę dni śpi się po 4-5 godzin, albo budzą kilkakrotnie w ciągu nocy, żeby zejść i naprawić coś, co się właśnie spierdzieliło (i nie pytajcie się jak bardzo człowiek jest wkurzony, kiedy okazuje się, że usterka jest nie elektryczna a mechaniczna, a zawołali mnie, bo tak naprawdę wcale nie wiedzą jak działa urządzenie i ja mam im to znaleźć w instrukcji i wytłumaczyć, bo jako jedyny potrafię tu zinterpretować słowo pisane…).
Szczerze mówiąc to między 1/3 a połową usterek elektrycznych, do których mnie wołali, okazywało się ostatecznie problemami mechanicznymi, ale jak się nie rozumie istoty jakiegoś mechanizmu, to na statku działa to na zasadzie: „elektryk, weź wymień tu wszystko co jest elektryczne, a jak problem nadal będzie występował, to my wtedy sprawdzimy, czy to aby nie coś mechanicznego się popsuło.”
No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo, co prawda nikt też nie mówił, że będzie aż tak ciężko, no ale nie oszukujmy się, trafiłem po prostu na statek w paskudnie złej kondycji. Dobrze dla mnie, bo się dobrze na nim wyćwiczę w serwisowaniu wszystkiego dookoła, gorzej dla mnie, że po prostu ledwo człowiek ma siłę jeszcze żyć. No, ale daję radę, jakoś w obozach pracy ludzie wytrzymywali, więc nie będę narzekał aż tak bardzo na ten pływający obóz pracy, bo może jest tu trochę jak w więzieniu, ale mam książki (gorzej z czasem na czytanie), karmią, a nawet płacą (zgodnie z zasadą im niższa Twoja płaca, tym więcej pracujesz, więc możecie sobie odpowiedzieć po której stronie tej piramidy ja się znajduję) – nie jest zatem tak najgorzej. Może po prostu powinienem z góry włożyć między bajki opowieści starszych kolegów, że dwóch rzeczy na morzu nie spotkasz: pingwina w locie i elektryka przy pracy. Albo trafić na jakiś pasażerski statek w świetnej kondycji, tylko z drugiej strony – czego bym się nauczył i jakie napotkał „przygody”? Cóż, tutaj mam ich pod dostatkiem. Nic tak nie uczy pokory jak ciężka robota. Chociaż przyznaję, że trochę mnie to skłania do narzekania, ale w tym wypadku nie wiem czy nadmiernego
29 MARCA
Jestem z siebie dumny. Wczoraj byłem na skraju załamania psychicznego, po trzech dniach wymiany setek przewodów na dźwigu przyszła kolej na testy, no i niestety – gdzieś robiło się zwarcie, paliło bezpieczniki, nic nie chciało działać jak należy. Pierwsza myśl przychodzi oczywiście taka, że któryś z tych setek przewodów jest źle podłączony. Pod nóż poszło więc sprawdzanie wszystkiego po kolei, wyszło jednak na to, że prawdopodobnie wszystko jest ok. Ostatecznie czwartego dnia, znaczy dziś, nieco grzebania w schematach wystarczyło, żeby postawić wstępną diagnozę i jak się okazało – słuszną. Obstawiliśmy buzzer, choć wydawało się to trochę dziwne, bo akurat okablowania od niego nie wymienialiśmy. No i faktycznie, brzęczyk wywalał bezpieczniki na lewą stronę. Problemem okazały się tym razem nie poluzowane kable, a… fakt, że je wszystkie podokręcałem. Mniej więcej połowa różnych awarii elektrycznych wynika z tego, że wskutek wibracji (na tym statku są naprawdę ogromne, prawdopodobnie uszkodzona jest śruba, albo na wale pędnika coś się nawinęło, ale nie do mnie należy podejmować decyzje o tym, żeby to sprawdzić) wysuwają się gdzieś kabelki. No i robiąc nowe okablowanie podokręcałem wszystkie pozostałe śrubki, gdzieniegdzie część kabli była już nieźle poluzowana. I jak się okazało, poprzednio dźwig działał prawdopodobnie właśnie dlatego, że kabelek od brzęczyka był poluzowany, więc buzzer nie dostawał zasilania i nie wywoływał zwarcia. Po dokręceniu zaczął sprawiać problemy. Prawdopodobnie był kiedyś mocno zalany, jak zresztą wszystko gdzie nie spojrzę.
A jednak po zrobieniu buzzera dalej paliło bezpieczniki jeden za drugim i ni diabła nie szło znaleźć usterki. Po jakimś czasie tknięty jakimś przeczuciem odczytałem oznaczenie wartości prądu na bezpieczniku, a słowa które wtedy wypowiedziałem, choć mogłyby brzmieć „Eureka!”, zabrzmiały jak niekulturalne określenie kobiety, która uprawia raczej niezbyt kulturalny zawód. Choć może nie mi w to wnikać. W każdym razie można było się domyśleć, że znalazłem winowajcę. Otóż jakieś małe chińskie rączki, tudzież dowolne inne, które pakowały bezpieczniki w odpowiednie opakowania, wsadziły bezpieczniki wartości 1 ampera do pudełka z napisem „10 A”. Jak bezpiecznik dziesięciokrotnie za mały, to i nie dziw, że się palił. No nie przyszłoby mi do głowy, że powód awarii może być tak prozaiczny, ale różne rzeczy trzeba brać pod uwagę. I nie próba logicznego rozwikłania problemu pomogła, a proste przeczucie. Cóż, nigdy nie wierzyć napisom na opakowaniach – zapamiętać. Jak widać tyczy się to nie tylko mięsa, ale i elektryki.
W każdym razie, dźwig działa, i choć przesądny nie jestem, odpukać. Naprawdę nie chcę już tam wracać. Na zewnątrz jest czterdzieści stopni, a słońce pada tu pod takim kątem, że po dwóch godzinach człowiek jest czerwony jak burak. Dwa tygodnie temu też robiłem na dźwigu, jak zawsze zresztą w porcie coś się musi rozsypać, i nauczyło mnie to, że jeśli nie chcę mieć gęby czerwonej jak pijak, a nosa jak renifer Rudolf, to jednak warto się jaką czapką zasłonić. Niby to samo słońce świeci u nas, ale jakoś tak inaczej. U są nas trudności z opalaniem, a tu człowiek w upał wychodzi opatulony od stóp do głów. Paradoksalnie też wszystkie Filipinki marzą o tym, żeby być blade (oraz żeby sobie powiększyć nosy – sic!). Jak powiedziałem, że u nas jest coś takiego jak solarium, to się filipińscy marynarze łapali za głowę – ale jak to?! Po co?! Szalony świat.
PS Przyznaję, że wszystko powyższe powstało za waszą namową
ketyow - 30 Marca 2014, 08:13
Witchma - 30 Marca 2014, 08:36
ketyow, pisz więcej
Agi - 30 Marca 2014, 09:28
Pisz, ketyow, dobrze ci idzie.
Fidel-F2 - 30 Marca 2014, 09:28
ketyow, fajowo, życie jest ciężkie po prostu, ale fajowo. Zawsze chciałem postawić marynarzowi w tawernie kufel za opowieść. To do Nidzicy.
Rafał - 30 Marca 2014, 11:01
Uch, ale jazda, pisz więcej i częściej
Rodion - 30 Marca 2014, 15:43
No, no, nieżle
Po prostu wuj ket w podroży
konopia - 31 Marca 2014, 12:22
Super!
Więcej, pisz więcej!
Rozejrzyj się za filtrem polaryzacyjnym kłowym na obiektyw - jeśli jeszcze nie masz, zdecydowanie poprawi morze.
ketyow - 31 Marca 2014, 12:27
konopia, musiałbym zacząć od zmiany aparatu, bo obecnie posiadam tylko kompakt z półki cenowej "do 400 zł" Będę chciał się zaopatrzyć w jakiś kompakt z wymienną optyką, może Nexa 5, w oszczędniejszej wersji myślałem o Samsungu (chyba) NX1100, ale to była przymiarka już rok temu i muszę jeszcze raz zrobić rozeznanie w tym temacie. Zależy mi na możliwości ograniczenia gabarytów, tak żeby noszenie aparatu z naleśnikiem zawsze przy sobie nie stanowiło problemu. Kompakcik wsadzam w kieszeń i o nim zapominam.
Pako - 31 Marca 2014, 14:34
Spoko, ale wstawiaj miniaturki obrazków bo mi się przewija w boki forum
ketyow - 31 Marca 2014, 15:08
Pako, to zainwestuj w FullHD Póki co wstawiłem w spoilery, ale jak gorat będzie chciał zdjęcia jakichś Japonek, to będzie musiał napisać skrypt, który pozmniejsza obrazki
konopia - 31 Marca 2014, 15:30
Jakich ogniskowych potrzebujesz?
W bezlusterkach jest coś co mnie odrzuca poza cena i wyborem szklarni - brak lustra kadrowanie na lcd ma tylko jedną zalete histogram na żywo przd zrobieniem zdjęcia. olympus kiedyś miał małe korpusy w swym systemie foto.
ketyow - 31 Marca 2014, 15:34
Najchętniej biegałbym z naleśnikiem, z drugiej strony potrzeba stabilizacji wymusza coś większego. Raczej nie będę za to robił zdjęć ze statywu. Chyba się skuszę na którąś odmianę NEXa 5-ki z 16-50 mm.
Rodion - 31 Marca 2014, 17:05
Hymmm... tak z ciekawości bo nazwa mi się kojarzy, "Green Costa Rica", dla kogo Ty pływasz? O armatora pytam. Green management?
ketyow - 31 Marca 2014, 18:01
Yup, zgadza się. Moim zdaniem do statku jednak lepiej pasowałaby nazwa Green Drama Tica
Rodion - 31 Marca 2014, 18:09
Kurde To znaczy ze masz w maszynie prawdopodobnie Engine Loog Book który robiłem
Obrabiam Greenów prawie co tydzień od pieczątek okrętowych po druki i inne takie
ketyow - 31 Marca 2014, 18:33
Zazdroszczę
Rodion - 31 Marca 2014, 18:49
Czego? Straszne marudy. Zwłaszcza stowarzyszenie starszych mechaników okretowych
ketyow - 1 Kwietnia 2014, 02:23
Spróbuj robić im te pieczątki po 100 godzin tygodniowo
Rodion - 1 Kwietnia 2014, 06:52
Ale przynajmniej widoczki za oknem masz zdecydowanie ciekawsze
ketyow - 15 Kwietnia 2014, 13:27
Pod warunkiem, że mi go jakiś kontener nie zasłania
Poniższego tekstu nie miałem czasu nawet przeczytać po napisaniu, więc może być chaotyczny, nowszych relacji nie dopisywałem póki co.
6 kwietnia 2014
Wypełza człowiek z czeluści maszyny, zmęczony, dobity, bo znowu coś nie działa i nie wiadomo jak naprawić, niemal wlecze się po schodach – wyglądając pewnie jak parodia pierwszych ziemskich stworzeń, które opuściły wodę i postanowiły zamieszkać na lądzie, wykonując niezgrabne ruchy wyłazi wreszcie, ale koniec schodów nie jest wcale końcem toczącej się w jego wnętrzu walki. Walki rozgrywającej się wewnętrznie, na dwóch frontach: „doczołgam się do tej kabiny” oraz „zaraz się tu kurna położę na ziemi”. Ale idzie dalej, zaczyna przypominać kosmonautę, który w stanie nieważkości odpycha się rękami od wszystkiego wokół. No i tutaj podobnie, sztorm buja to w jedną, to w drugą stronę, statek telepie się jak jakaś wańka wstańka rażona piorunem, poruszasz się pozornie prostym korytarzem, ale raz idziesz pod górę, za chwilę na dół, jeszcze moment i nagle wpadasz na ścianę, czy może raczej ściana na ciebie – a któż to teraz będzie roztrząsał. No więc jakoś doczłapuje się człek do tej kabiny, zza okna smagają świetlne rozbłyski – burza z piorunami, ale co za różnica jak pogoda w godzinę może się zamienić w palące słońce (no, może już nie teraz, jesteśmy pod Japonią), a i tak całe dnie spędza się pod pokładem. No, przynajmniej do awarii dźwigu, ale tych nie używamy na otwartym morzu. Ściąga kombinezon, cały utytłany jak meduza w gnoju* - smary, oleje, farby, silikon, paliwa – czym tylko można. Doszorowanie rąk – niemożliwość, pod paznokciami siedzi tego tyle, że strach czy się człowiek nie podpali przypalając papierosa. I idzie się na tą kolację, oglądać co to tym razem za stwory kucharz wyłowił z zęzy. Niejednokrotnie odniosłem wrażenie, że to coś z talerza ma większą ochotę pożreć mnie, niż ja owe coś. Ostatnio chłopaki przeszli samych siebie i przynieśli na obiad nożyczki, żeby nimi pociąć na kawałki mięso – taki był stek gumiasty, że jakbyśmy tak je wszystkie ze sobą zszyli, to ku ogólnej uciesze moglibyśmy z całą pewnością zbudować trampolinę. W każdym razie po skromnym jedzeniu pozostaje zamknąć się w kabinie, otworzyć książkę (nadal tak mówię siadając do czytnika ebooków) i przenieść się do jakiegoś innego świata. Filmy mnie jakoś nudzą, zresztą jak na boki buja, to nie ma skutecznego sposobu, żeby komputer utrzymać na kolanach. Czasami jak jest spokój odpalę sobie jakąś grę, ale przeważnie jednak książka. No tego czasu wolnego to zazwyczaj zbyt wiele też nie ma, więc rekordów czytelniczych nie popełnię żadnych, ale jakbym był z tych nie czytających, to nie wiem co bym ze sobą zrobił sam w tej kabinie z nudów. No i to tyle, monotonia.
* Meduzę w gnoju zapożyczyłem z Literadarowej recenzji nowej książki Marcina Mortki.
7 kwietnia 2014
Zawinęliśmy do Tokio koło 7 rano. Z niecierpliwością czekaliśmy na paczki ze sterownikami programowalnymi do wciągarek cumowniczych, które musimy wymienić. Mamy na to trzy doby, to bardzo mało, więc im wcześniej przyjdą, tym wcześniej zaczniemy robotę, no i może skończymy pierwszego PLC-ka jeszcze dziś. Przyszły paczki, na kartonach „Mitsubishi”, więc uciecha, bo jest 8:30, w takim razie szansa, że skończymy koło 20-21.00. No, ale jakoś tak dziwnie, że paczek sporo a na każdej stempel „90 kg”. No i dźwigiem wciągnęliśmy na pokład, otwieramy, a tam przemienniki częstotliwości, sterowników do wciągarek niet. Jest koło 10.00 a paczki jeszcze nie ma. W międzyczasie znieśliśmy przemienniki do siłowni, ból kręgosłupa pulsuje jakby mnie ktoś po nerach skopał. Co zrobić, trzeba nieść w dwie osoby, bo wąsko, a przy znoszeniu po schodach i tak prawie cały ciężar spada na jedną osobę i dźwigam więcej niż ważę. Znoszenia po schodach drugiego i trzeciego nawet nie braliśmy pod uwagę. Moglibyśmy użyć dźwigu ładunkowego i spuścić przemienniki przez właz koło silnika głównego, a dalej przemieścić suwnicą pod same drzwi od centrali manewrowo-kontrolnej, ale oczywiście znowu się rozpierdzielił silnik, połowa ludzi go siedzi i rozmontowuje, nie ma czasu, noście na rękach. No to przerzuciliśmy linę przez jakąś rurę i spuściliśmy te dwa przemienniki co zostały parę metrów w dół. Pierwszy poszedł gładko, ale drugi nam się zahaczył o tor kablowy i tak przechylił, że przez chwilę myślałem, że się wysunie i rozpierdzieli na kawałki. Na szczęście na styk się utrzymał. Oho, przyszła jednak paczka ze sterownikami właśnie, wracam robić…
8 kwietnia 2014
Dziś to się dzień zaczął z przygodami. O piątej mieliśmy wypływać, schodzę do siłowni przed ósmą, a tam nic, nadal stoimy. Znowu rozsypał się silnik główny, wodą pozalewany, znowu odcięty drugi układ, więc jedziemy bez jednego cylindra, ale coś nie startuje. Powietrze rozruchowe (wał silnika przed rozruchem napędzany jest sprężonym powietrzem) coś pod niższym ciśnieniem niż zwykle, ale nadal wystarczającym do rozruchu. W każdym razie po starcie wałem trochę zakręcał, ale zapłonu nie było. Prób były dziesiątki, aż za którymś razem zaskoczył, a że nie mamy śruby nastawnej, to obroty silnika od razu podawane są na pędnik. No i zanim silnik po starcie zatrzymano, statek zdążył ruszyć do przodu i urwaliśmy cumę. W każdym razie dzwoni telefon, podnoszę słuchawkę i zamiast typowego powitania , słyszę tylko krzyk kapitana „STOP! STOP! STOP!”. No cóż, wcale nie dziwię się jego stresowi, bo urwane cumy to pół biedy, ale parę metrów przed nami cumował japoński okręt wojenny. Potem było sporo śmiechu jak się sytuacja uspokoiła, no wiecie, typowe marynarskie gadki typu „japoński okręt wojenny z bananem w *beep*”. No, bo co można o naszym chłodniowcu powiedzieć, jak tylko banany i banany. No i czasem ananasy. Przeprowadziliśmy też dyskusję na temat tego komu Japończycy wypowiedzieliby wojnę po takim gwałcicielskim najeździe na ich okręt. Statek rozpędził Polak, ale chiefem jest Rosjanin, bandera jest bahamska, zleceniodawca to Norweg, ale papiery idą z Nowej Zelandii przez polskie biuro. No i jeszcze nie zapominajmy o tym, że banany płyną z Filipin. No jak nic byłaby wojna światowa.
A propos silnika – po każdej rozbiórce nie można go sensownie przetestować, bo od razu po starcie trzeba od razu zatrzymywać. W nowocześniejszych statkach rozwiązano to śrubą nastawną, to znaczy płaty śruby zmieniają swój kąt i w pewnym położeniu, pomimo tego że śruba się kręci, nie ma ciągu ani na dziób, ani na rufę. Dzięki temu silnik może chodzić, a statek stać w miejscu. U nas niestety jest jak jest – silnik chodzi, statek płynie. Wracając do przyczyny problemu ze startem – ciężko powiedzieć, nie było po prostu zapłonu paliwa. Za którymś razem zapaliło i potem już szło. Nie jest to moja działka, już nie mówiąc o tym, że mechanicy też nie wiedzą co było właściwie problemem, ale trzeba dodać, że paliwo ciężkie używane u nas na statku, nie przypomina w ogóle tego co tankuje się np. w samochodach z dieslem. To na czym my jedziemy, to najprościej tłumacząc, płynny asfalt. Do wielu światowych portów tego statku prawdopodobnie w ogóle by nie wpuszczono ze względu na normy dotyczące zanieczyszczenia powietrza. Bo przy spalaniu wydostaje się kupa przeróżnego dziadowstwa – starczy powiedzieć, że w całej siłowni, przez nieszczelności w wydechach silnika i agregatów, na każdym calu powierzchni pomieszczeń jest warstwa czarnej sadzy. Czegokolwiek nie dotknie się ręką, to od razu jest brudna, po prostu ten nalot obrósł tu już wszystko przez te 20 lat. To czy tamto jest oczywiście czyszczone, odmalowywane itd., ale nie zmienia to faktu, że jest tego syfu wszędzie pełno. Otwieram szafkę z zapasowymi, fabrycznie nowymi częściami elektrycznymi, a te wyglądają gorzej niż używane, bo w każdą szparę nawłaziło tej cholernej sadzy. Jak sobie czasami pomyślę, że ja tym cały czas oddycham…
Jak się uspokoiło z silnikiem zamontowaliśmy i oprogramowaliśmy sterownik do wciągarki cumowniczej na rufie (dzień wcześniej zrobiliśmy tę dziobową) i wszystko poszło gładko jak należy – sporo w tym zasługi walizki narzędziowej elektryka-skoczka, którego mi tu dosłali, żeby m.in. te sterowniki razem postawić, bo siedzi w niej sprzęt za 1000 euro, i co by nie mówić, skraca zarabianie jednego kabelka z trzech minut do trzydziestu sekund. Więc parę godzin zaoszczędzone. Dziobowy sterownik mieliśmy postawiony i przetestowany po 6 godzinach, to chyba rekord. Gdybym wiedział, że na statku nie ma praktycznie żadnych potrzebnych elektrykowi narzędzi, to bym coś ze sobą przywiózł, no ale można się było jednak spodziewać, że statek będzie w podstawowe rzeczy wyposażony.
Wczoraj przez chwilę za to myśleliśmy, że jeszcze dźwig nas czeka do roboty, bo w pewnym momencie zamiast jednego z dźwigów paletowych zaczęto używać do wyładunku kontenerowego. Powiedzieli mi, że paletowy coś wolno wciąga linę, ale potem testowaliśmy i wszystko było w porządku. W takim razie cholera wie, może jutro w Kobe będzie powtórka z rozrywki i zobaczymy o co chodzi. Oczywiście wolałbym nie.
mesiash - 15 Kwietnia 2014, 14:10
ketyow, najważniejsze że się nie nudzisz
Rafał - 15 Kwietnia 2014, 14:11
No, okrzepniesz, sił nabierzesz, noszenie paczek dobrze robi na mięśnie
Fidel-F2 - 15 Kwietnia 2014, 15:03
dzień czy dwa temu zastanawiałem się chwilkę czy jeszcze żyjesz
ketyow - 15 Kwietnia 2014, 15:50
Ano żyję, jak na razie jestem jednym z mniej poszkodowanych na statku, bo się jeszcze o nic nie poparzyłem przynajmniej, ale dwa razy mnie już prąd poraził W każdym razie mam zamiar doczekać Nidzicy, gdzie mamy być sąsiadami przez ścianę, więc można już zacząć układać plan co zrobić z Nieświeciem jak zacznie chrapać
Fidel-F2 - 15 Kwietnia 2014, 16:30
Ja w tamtym roku spałem z nim w jednym pokoju. Nie zauważyłem żeby chrapał.
Rodion - 15 Kwietnia 2014, 16:34
Nie dość, że żyje to jeszcze szykuje nam III wojnę światową.
Skoro nikt nie chciał umierać za Krym to ciekawe czy znajda się chętni by umierać za banany?
A tak swoja droga to po powrocie będziesz sobie mógł spokojnie zaśpiewać Porębskiego
Fidel-F2 - 15 Kwietnia 2014, 16:39
ketyow, cobym nie zapomniał. Jesteś zobowiązany przemycić na Nidzicę jakiś orientalny specyfik. Co tam uważasz, sake z dodatkiem potu filipińskich dziewic, nalewka na jądrach misia koali, czy coś w tym stylu. Zdecyduj sam.
ketyow - 15 Kwietnia 2014, 17:00
Fidel-F2 napisał/a | Ja w tamtym roku spałem z nim w jednym pokoju. Nie zauważyłem żeby chrapał. |
Ja nie pamiętałem nawet jak do domku wróciłem, ale pamiętam w jakim Ty byłeś stanie, więc nie wątpię, że i helikopter lądujący na Twoim nosie by Cię nie obudził
Fidel-F2 napisał/a | filipińskich dziewic |
Uważaj, bo to zakrawa nie tylko na skłonności do alkoholu, ale i pedofilskie
Fidel-F2 - 15 Kwietnia 2014, 17:40
Nie filozuj, organizuj.
|
|
|