Ludzie z tamtej strony świata - Michał Cetnarowski
mc - 1 Czerwca 2009, 21:07
Hehe, wolno Ci.
Zresztą, i jeden, i drugi autor ma dużo do czytelniczego zaoferowania.
Virgo C. - 26 Czerwca 2009, 16:16
Objawił się na łamach Esensji wywiad z Michałem
jewgienij - 26 Czerwca 2009, 22:41
A tutaj można posłuchać radiowego głosu Michała, kilka godzin po ZamiastConie :
http://www3.radiokrakow.p...amizpowrotem654
mc - 27 Czerwca 2009, 09:51
Kurczę, obrodziło linkami... Dzięki, panowie.
Virgo C. - 27 Czerwca 2009, 14:08
A kiedy kolejnego artykułu w WiŻ można się spodziewać ? Od kwietnia cisza w tym temacie
mc - 27 Czerwca 2009, 15:15
Powinien być już za niedługo - w sierpniu, rocznicowy. Ale z kim dokładnie związany - to się okaże...
mc - 16 Lipca 2009, 09:41
Kolejny etap prac redakcyjnych za nami, mogę chyba zatem poinformować - z pewną taką nieśmiałością, ale wieść (dla mnie) przyjemna, więc się nią dzielę... - o zbiorze opowiadań planowanym wstępnie na jesień. Jedenaście tekstów, wydawnictwo Powergraph, tytuł "Labirynty". Spis treści:
Droga na Zachód
Biel, tylko biel
Ogień na Ziemi
Czarne Stawy
Nexus
Ziemia Obiecana
Leśni chłopcy
Idąc w cieniu wieży
Pieśń z doliny
Labirynty
Rybak, perła i diabeł-krab
Będę miał kolejne materiały (okładka itp.), będę - jeśli ktoś zainteresowany - informował.
Edycja: literówka.
Tequilla - 16 Lipca 2009, 09:46
Gratulacje Michał!
P.S. Ciekawe kto zdredagował redaktora...
Witchma - 16 Lipca 2009, 10:06
Ktoś dał na zapowiedzi, że tak zapowiedziami sypnęło...? Gratulacje!
Adashi - 16 Lipca 2009, 15:29
mc, congratulations!
Virgo C. - 17 Lipca 2009, 13:11
Gratulacje Michale
mc - 27 Lipca 2009, 19:22
Dzięki - i wracam urlopować dalej...
Toudisław - 30 Lipca 2009, 08:52
I Ja gratuluje. Opko do Kanonu bardzo fajne
mc - 31 Sierpnia 2009, 13:39
Dzięki, Toudi.
A czemu Cię na Polconie zabrakło, ja się pytam???...
Tymczasem"Labirynty" (odpukać...) za pasem - a we wrześniowej NF można poczytać artykuł o "fantastycznym kinie historycznym" ("Nowa przygoda: reaktywacja?"), a w SFFH 47 króca lemowego, którego tłumaczyłem Loui E. Merrilowi...
Bon apetit.
mc - 2 Września 2009, 09:57
A tu jeszcze takie info, z jesienno-horrorową zapowiedzią wydawniczą:
http://www.wforma.eu/63,c...adan-grozy.html
mc - 13 Września 2009, 15:02
Prace redakcyjne nad Labiryntami idą swoim trybem, a ja z pewną taką nieśmiałością wklejam fragment pierwszego z opowiadań…
Droga na zachód
Zmieniamy szyk. Zamiast jechać kolumną, na polach rozciągamy tyralierę. Grudy błota wylatują w powietrze, kiedy czołgi korygują kurs i stopują na chwilę jedną z gąsienic. Trzęsie. Lampki DPSów milczą jak zaklęte, ale i tak co chwilę poklepujemy kierowcę w ramię, żeby na nie zerknął, a potem, bez słowa kiwając głowami, przekazujemy wiadomość dalej. Daleko po lewej widać sznur ciężarówek mknących najpierw w tym co my kierunku, a potem odbijających w mgłę, tak jak wije się szosa. Nie licząc nawiewanych dymów, przez cały dzień nie widać innego źródła ruchu.
Do wieczora jest jeszcze daleko, kiedy dojeżdżamy do Magdeburga. Miasto zostaje daleko po prawej, na północy, ale nawet stąd widać ognie. Rubinowa poświata podświetla skłębione niebo, dymy bijące w chmury są tłuste i czarne. Kiedy wyłączamy silniki, robiąc przerwę na tankowanie, z oddali słychać pogłos urywanej kanonady, a czasem basowe mruknięcie pojedynczej eksplozji. Ruszamy dalej, przed nocą musimy jeszcze dotrzeć do wytyczonego punktu. Oficer prowadzący przerwał ciszę radiową i nadał kod potwierdzający wytyczne marszruty.
Jest późny wieczór, kiedy widzimy ich po raz pierwszy. Trzy wozy bojowe idą szybkim kursem na północny zachód, wykorzystując nitkę niezniszczonej drogi. Dowódca błyskawicznie wydaje rozkazy. Inne załogi też już ich dostrzegły. Znikamy we wnętrzu wozu. Zatrzymujemy się, żeby ułatwić celowanie. Maszyną kołysze, sztywno i krótko. Dowódca obserwuje przez lornetkę ledwo widoczne cienie. „Przeciwpancerny”, komenderuje. Słyszymy stłumiony huk wystrzału innego wozu. Nie słychać, żeby ktoś odpowiadał ogniem. Dowódca nie zwraca na to uwagi. Ustawia dalmierz. Pal.
Wnętrzem potężnie szarpie i od huku przez chwilę boleśnie piszczy nam w uszach. Momentalnie w całym wnętrzu śmierdzi palonym prochem. Pusta łuska wysuwa się z ładownicy. Chcemy popatrzeć, czy dostał. Słychać jeszcze jeden wystrzał. Kwiaty ognia wybuchają wolno na linii horyzontu. Wozów pancernych już nie widać, nie dostrzegamy jednak też żadnego wraku. Ciekawe, czy zawiadomią swoich o naszym położeniu. Ciekawe, czy mają jeszcze kogo zawiadamiać. Podejmujemy przerwaną jazdę. Motory znowu warczą, jak czarne psy przy wjeździe do piekła.
Kiedy przejeżdżamy obok wyrwanych w polu i asfalcie lejów, wiatr nad ziemią rozwiewa kolejne duchy z sinosiwych dymów.
mc - 17 Września 2009, 19:19
I kolejny fragment.
Biel, tylko biel
Siedział oparty plecami o ścianę, mając nad sobą przynajmniej ćwierć stai przepięknej, błyszczącej ściany lodu i zimna. Od jakiegoś czasu nie spoglądał już do góry. Ciekawe czy liny zwiniętej wokół plecaka wystarczy na powrót? Powrót… Włochate gogle podciągnął na czapę, wystawił twarz do słońca.
Za chwilę, pomyślał. Za chwilę podciągnę wysłużone rzemienie raków, za chwilę wstanę, naprawdę, nie zasnę, naprawdę za chwilę… Czekan…
Czuł ciepłe promienie słońca na twarzy.
Zamknął oczy.
Jak błysk, jak uderzenie obuchem w głowę. Obrazy pędzą pod powiekami, jeszcze raz, jak co noc, dopiero teraz wyraźne, zbyt realne.
Ranek. Trzeci, czwarty dzień ich wyprawy? Jak zwykle pakuje swój namiot, bierze część zapasów hrabiego i Koraha. Oni już idą, Korah coś mruczy, rzuca czarną czupryną, zakładając czapę. Jednak on stąd już go nie słyszy, macha tylko ręką. Rusza.
Hrabia zadowolony, raźno pnie się do góry. Misternie zdobione raki przypięte już do butów – dziś będą szli przez ten okap, oblodzoną krawędź skręcającą na południową ścianę. Nie jest stromo, czekany o ostrzach wykutych w kształt długich, ptasich dziobów Jakob zatknął na razie w plecaku. Everret prowadzi, za nim dziwnie milczący Korah, który co chwilę odwraca się za siebie. Jego czekany czarne są i matowe, ani jeden promień słońca przebijającego gdzieniegdzie przez pierzynę chmur nie błysnął na ich ostrzu, to pamięta. Jakob idzie pewnie, szczelnie okutany włochatą kurtą, z goglami spuszczonymi na oczy. Oddycha równomiernie.
Po chwili graf z towarzyszem znikają za zakrętem. Patrzy w bok. Przestrzeń, ogromna, niemożliwa przestrzeń, czarne zbocza, białe kontrapunkty zasypanych żlebów, ponury bezruch, lodowe zbocza ginące pośród obojętnych refleksów świateł. Przepaść. Podchodzi do zakrętu.
Wtedy o tym nie myślał, nie wychwytywał szczegółów, po prostu szedł, krok za krokiem, szukając fałszywej rysy w zmrożonym śniegu, oddychał równomiernie, oszczędzając siły. Dopiero potem, po wszystkim, podczas nocy i świtów, przez niekończące się, bezsenne godziny czuwania, dopiero później, podczas długich podejść, pomiędzy jednym a drugim krokiem na rozległych, śnieżnych plażach stromizn w drodze na szczyt: wtedy napływały obrazy i dźwięki.
Dziwne, szybkie skrzypnięcie śniegu, kiedy dochodził do załomu. Zdziwione spojrzenie, ręce zamarłe na rzemieniach plecaka, gdy zza zakrętu wypada Korah. Dwadzieścia pięć, dwadzieścia stóp przed nim, błyskawicznie, coraz bliżej. Coś krzyczy, włosy, uwolnione spod wełny czapki, wiatr rozrzuca na wszystkie strony. Szlachetna, śniada twarz szczerzy się, nienormalnie wykrzywiona i zawzięta, ale nie tylko to mu nie pasuje, jest coś jeszcze, coś, co uświadamia sobie po chwili. Drobne cętki szerokim rozpryskiem przecinają kurtę mężczyzny na piersi, znaczą obramowanie kołnierza, podbródek, jeden z policzków, powiekę, kiedy ten krzywi twarz. Wtedy tego nie rozumie, zrozumie dopiero później, dopiero trochę później.
I co robi
czekan
co robi czekan, uniesiony w jego dłoni?
Krzyk – Jakob krzyczy – krok, dwa do tyłu, nagle jeden z zębów raka zgrzyta przeraźliwie, ślizgając się na czymś twardym, metal chrzęści i pęka. Przeciążony bagażem przewodnik pada na plecy, Korah biegnie z dziwną furią w oczach, ciągle coś krzycząc niesamowitym, wysokim głosem, coś o bluźnierstwie i świętokradztwie, o niewiernych zakłócających spokój Domu Boga i karze dla pysznych, ośmielających się bezcześcić święte stoki. Wtedy tego nie słyszał, wtedy nie.
mc - 20 Września 2009, 15:59
Ogień na ziemi
Byleby tylko były papieroski.
Zwłaszcza wtedy: żarcie z nadziału Starych rozdzielone, miny podładowane na full, czekają nocy, następna część Tunelu podstemplowana, laski znów znalazły dwoje dzieciaków pod Granią. Czemu Starsi wysyłają je do nas? Może mają coś wszczepione, taki mały, różowy szpicel? Kto to wie… Jakby Starsi chcieli nas dopaść, wystarczy, żeby przestali z nadziałem. A dziecko… Dziecko to dziecko. Po tej stronie – więc nasze. Oczy w porządku.
Ma ktoś zapalić?
Noc. Tuż przy pustyni. Niby można prysnąć, ale tak naprawdę – gdzie? Oppeln, Broslaw? Tam jak tu.
Noc. Pustynia. Choć ciemno i cisza – jednak czuć życie. Kiedyś byś powiedział: węże i gady, trucizna i syf. Ale teraz to nasze, teraz oni – jak my. Nawet na zgliszczach rosną kwiaty… Taa. Kto to powiedział?
Może zapalisz?
Kto to powiedział…?!
Minolta i Duce kupują broń.
Chłopakom z pustyni udało się przewieźć trochę sprzętu. Nie to, co świece Starych, ale wystarczy. Musi wystarczyć. Duce wskazuje żarcie i filtr wodny, szlugi i powiązane w równe pakunki pręty wygrzebane spod gruzów. Młody blondyn kręci najpierw głową, ruch ledwo widać w grafitowym cieniu, potem patrzy na kumpli. Czasem przychodzą z nimi laski. Z nami też. Czasem trzeba nabyć naprawdę duży towar.
Znam tylko jednego. Ciekawe, na jak długo, raczej się nie przyzwyczajam. Lisy z pustyni odchodzą najprędzej. Ciekawe, czemu to robią. Tak. Ciekawe, czemu palę.
Blondyn i reszta spoglądają w stronę plastikowych kanistrów z mętnym, palącym gardło płynem. Duce coś mówi i wyciąga rękę. Blondyn nie słucha, z poważną miną idzie do plastików. Do tego bierze baterie do radia, towar na deficycie. Dzikie dziewczyny z piaskiem we włosach będą się cieszyć. Dziś na pustyni będzie bal bez słów.
mc - 23 Września 2009, 11:09
Czarne Stawy
— Ale pytanie za pytanie, Jeremiaszu, czy mogę?
Odłożył łyżkę. Był w jakimś dziwnym nastroju. Milczał, co dziewczyna uznała za przyzwolenie.
— Czemu tu u nas siedzisz? Czemu wydajesz ostatnie pieniądze na takim końcu świata jak nasza wieś? Przecież jest tyle innych karczm, i przecież jest coś lepszego, przecież wcale tak nie trzeba... — Spuściła oczy, ściszyła głos. — Martwię się o ciebie, Smoku. Naprawdę.
Bo koniec świata to miejsce, gdzie najłatwiej znaleźć krawędź, szczerbatą górską krawędź, poza którą nie ma już nic. Nawet czerni, chorej, cuchnącej czerni krwi. Jest tylko nicość, tylko nicość.
— A nie chcesz raczej spytać, jak inni, o smoki i legendy, o szybkie ostrza i dalekie kraje?
Za oknem świeciło jasne słońce na niebieskim niebie.
— Przecież tutaj wszyscy już to znają. Stajemy się powoli sławni…
Tak, to prawda. A więc to już. Zostało coraz mniej czasu. Milczeli.
— A słyszałaś o Czarnych Stawach? — zaczął ciężko. — O górskich stawach, w których woda jest ponoć czarna jak najczarniejsza noc, i jeszcze ciemniejsza, błyszcząca, ale jeśli włożysz rękę – to nic, nic nie widać? Słyszałaś o Czarnych Stawach? — Dziewczyna z zaciekawieniem przysunęła się bliżej. — Otóż, ponoć kiedy smoki – kumaki, jak je nazywają – czują już zbliżający się koniec, kiedy zetlałe kły są coraz bardziej kruche, skóra trzeszczy jak rozdzierany żagiel, a oczy bledną i matowieją, i kiedy są już stare i opite krwią, to wtedy ponoć słyszą pieśń, dziwną, głuchą, monotonną pieśń, którą śpiewają specjalnie dla nich pobratymcy, wylegujący się na ostrych, ciemnych stokach spływających nad brzegi Czarnych Stawów. Wołają je. — Popatrzył w niebo, błękitne nawet przez karczemną szybę. Nieświadomie ściskał i rozprężał dłonie na wysłużonym blacie. Patrzył i patrzył, wyciągając twarz do rozproszonych promieni słońca.
— No i co dalej?
Potrząsnął głową.
— Dalej nie ma nic. Kumaki schodzą wtedy ze swoich legowisk, zlatują, spełzają, zbiegają czy człapią, czy co tam jeszcze, i dalej nie ma nic. Wszystkie zdążają nad Czarne Stawy, nad czarną, zimną wodę. — Znów wyciągnął twarz do okna. — Dalej nie ma już nic.
mc - 27 Września 2009, 14:30
I kolejny fragment, tym razem dickowskiego (z różnych względów) Nexusa
Biegną.
Ulica i samochody zostają na sto siedemdziesiątym stopniu.
Godzina piętnasta trzydzieści cztery, sekund trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć… Skaning otocznia. „Budowa”. Analiza danych: brak ludzi w strefie kontaktu wzrokowego.
Mówi: „Chodź, IMIĘ, to już niedaleko. Zaraz odpoczniemy”.
Analiza werbalna: „nie-da-leko”.
Analiza behawioru: czujniki odbierają jej nacisk na powierzchnię prawej dłoni. Jaka reakcja?
Analiza wzorca. Brak ustalonych procedur postępowania.
Godzina piętnasta trzydzieści osiem, sekund dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem…
Kiwa głową.
Skaning otoczenia: „Budowa”, na dziewięćdziesiąt siedem procent opuszczona.
Przejście przez przerwę w płocie. Porównanie wzorca: możliwe złamanie prawa. Jaka reakcja? Alarm pomarańczowy, tryb nadzwyczajny, dopuszczone procedury alogiczne.
Biegną dalej.
****
Zjechał na poziom parkingów. Odszukał samochód swój i Icholtza. Wsiadł. Spojrzał na zegarek elektroniczny na desce rozdzielczej, działający nawet bez przekręcenia kluczyków. Piętnasta z minutami, reszta samochodów przeznaczonych do patrolowania ulic – czyli wszystkie – już dawno odjechała w teren. Lód i żar. Czuł się, jakby był na pustyni. Jego ważąca setki funtów głowa opadła na sztywny stelaż kierownicy.
I David Pollack przypomniał sobie swoje sny.
Kroki przez las, bure niebo. Niskie, postrzępione chmury. Wysokie, obwieszone brodą mchów świerki i jodły wyglądają jak czarne, strzępiaste kłęby na tle brzydkiego zmierzchu. Słońca nie widać, idą. Doły są już wykopane. Słyszy słowa (rosyjski? taki akcent słyszał na filmach) – on mówi. Z ciężarówki strażnicy wyciągają następnego mężczyznę i prowadząc pomiędzy sobą, ustawiają nad dołem. Oczy obwiązane podartymi szmatami, zardzewiały drut przecina skórę na nadgarstkach skrzyżowanych na plecach. Obok dołów bieleje wapno.
Mężczyzna stoi, przytrzymywany przez sołdatów. Wylot pistoletu prawie dotyka jego czaszki. A on czuje czarny, naoliwiony ciężar nagana w dłoni. Zapach rozkopanej ziemi. Pada strzał. Krew lepkimi cętkami pryska na twarz.
Odjeżdżają spod wioski. Konie pochrapują niespokojnie, czując ciężki zapach; brzęczą ostrogi. Słychać basowy śmiech, grupa zwalistych mężczyzn wolno mija groblę. Ciężkie rapiery obijają się o uda i końskie boki. Pióra przy kapeluszach targa wzbierający wiatr, niebo jest nisko. Jesień. Chwila bez czasu: w burym świetle trudno oszacować porę dnia. Spocone jasne włosy odgarnia znad czoła (nigdy nie miał takich włosów), śmieje się chrapliwie. Zmęczył się, razem z całym oddziałem. Znów na głowę nakłada ustrojony w pióra pappenheimer, podbity wewnątrz czerwonym suknem. Wjeżdżają na trakt od Lützen (Mein Gott, jak on mógł to wymówić?). Żegna ich wzbijająca się w beznamiętne niebo tłusta smuga dymu, czerń miesza się z krwistą czerwienią walczących z dymem, coraz wyższych płomieni. Zrywa się wiatr, zaczyna kołysać dwoma tuzinami ciał obwieszających solidne konary starego drzewa, stojącego na rozstaju dróg. Nad ranem zaczną się tu zlatywać ptaki. Przyspieszają konie. Podkute kopyto miażdży bark parobka leżącego na trakcie z rozłupaną czaszką i pustymi, zamglonymi oczami.
mc - 29 Września 2009, 09:15
Okładka do Labiryntów na finiszu, a tymczasem w najnowszej Nowej Fantastyce moje krótkie opowiadanie Dwieście milionów operacji
http://www.fantastyka.pl/index.php?go=op_polskie
o meczu szachowym Garriego Kasparowa z Deep Blue.
mc - 30 Września 2009, 10:00
I fragment Ziemi Obiecanej – takiej własnej fantastycznie podrasowanej wariacji na temat Romea i Julii…?
Góry.
Ale nie: zielone stoki, puchate od soczystej trawy i ziół, białe szczyty na tle lazuru nieba. Nie: słodkie lasy, pełne malin i ptaków, wesoły strumyk błyszczący figlarnie na twardym krzemieniu. Nie.
Góry.
Ponure piargi jak skruszone zęby gigantów, chropawe szczyty, twarde i ostre, skryte wysoko, jeszcze wyżej, pośród śnieżnej zadymki i lodowych igieł. Nagie, martwe zbocza, strome i poszczerbione; czarne granity; usypiska jak rzucone w nieładzie, strzaskane czerepy. Rozpadliny i uskoki, przepaście i wąskie, skryte w cieniu kaniony, stare i bezdenne. Czarne rzeki jadowicie liżące błyszczące kamienie, ciemne strugi omywające szpice załomów. Góry.
Był w nich już cały miesiąc, może nawet dzisiaj przypadała noc pełni. Stracił rachubę czasu, stalowe chmury szczelnym pancerzem przykrywały dzienne i nocne niebo. Zgrabiałymi rękami raz jeszcze ułożył malutki stosik zeschniętego mchu, przykucnięty w jednym z setek skalnych załomów wyciągnął krzesiwo. Powoli nadciągał zmierzch, w nieruchomym powietrzu nie rozchodził się ani jeden dźwięk. Ani wiatru, ani skrzeku ptaka. Nic. Instynktownie oddychał jak najciszej, od ilu już dni? Rozglądnął się po nagich skałach, po czarnych, stromych uskokach. Jak cicho… Stuk krzesiwa odbił się metalicznym echem po okolicy. Uderzył raz, drugi. Jak cicho... Nawet po prawie miesiącu spędzonym wśród tej ciszy nie mógł się przyzwyczaić. To nie była nawet najcichsza cisza „Ziemi obiecanej”, ich landu, okręgu podatkowego u podnóży Horebu. Nie była to cisza letniej nocy, pod rozgwieżdżonym niebem, nocy pośród dojrzałych, ciężkich kłosów pszenicy. Nie była to też cisza zimowego poranka, kiedy wszyscy domownicy jeszcze śpią, a wystygłe polana dawno już nie trzaskają, spalone na miękki, kredowy popiół. Nie była to cisza, którą czuł, budząc się letnią nocą pod jabłoniami na wzgórzu za chatą; nie była to nawet cisza ojcowskiego spojrzenia, którym rodzic żegnał go, gdy wyruszał w drogę. Było ciszej, jeszcze ciszej. Jak można być tak głupim, żeby zostawić wszystko, ojca i matkę, obejście i pole, i wyruszyć w góry w poszukiwaniu... No właśnie – czego?
(…) Wzdrygnął się z zimna. Od dłuższego czasu żuł ten sam kawałek mięsa. Przypomniał sobie, czemu tu się znalazł, i uśmiechnął gorzko. Jeszcze miesiąc temu tak się nie uśmiechał. Dołożył do ognia. Opału z pewnością nie starczy do rana. Było coraz ciemniej.
Przypomniał sobie legendę, opowieść o Ziemi Obiecanej – ale nie o ich ubogim landzie, „Ziemi obiecanej”; nie o twardym sienniku i głodzie po zimie, nie o starych belkach chaty, uszczelnianych gliną, i nie o zimowych wieczorach przy palenisku, przy ojcu czytającym przedziwne historie ze starych, pożółkłych stronic, za które kiedyś można pewnie było kupić całą taką wieś jak ich, a których ojciec za żadną cenę, nie podając wyjaśnień, skąd je ma, nie chciał sprzedać. Nie – legendę o tej prawdziwej Ziemi Obiecanej, tej zza gór, tej, od której ich prowincja wzięła szyderczą nazwę… Krew szybciej zatańczyła w żyłach. Opowieść o ziemi dobrobytu i bogactw, mleka i miodu, ziemi wina i przypraw, śpiewu i szczęścia. Legendę o niegasnących, szczerozłotych zachodach słońca, o wiecznej wiośnie pośród białego deszczu płatków kwitnących jabłoni i wiśni. Legendę o ciepłej dolinie pośród niedostępnych gór, dolinie, do której prowadzi droga usiana kwiatami, wijąca się wzdłuż kryształowego strumyka. Dolinie pełnej najpiękniejszych i najszczęśliwszych stworzeń na ziemi, cudownych i pełnych harmonii, roześmianych i wiecznych. Dolinie zamieszkanej przez aelfy, przepiękne, świetliste Alfy, radosne, choć dostojne, które nie znają śmierci. Nie znają śmierci…
gorat - 30 Września 2009, 13:54
Spamer... :/ Ałtor się stara, a nawet warna nie chcą mu dać...
mc - 30 Września 2009, 14:45
Znaczit? Pytam szczerze - takie fragmenty zabronione?
gorat - 30 Września 2009, 15:20
Brakuje wypowiedzi innych - piszesz po próżnicy, nawet moderacji nie jesteś w stanie poruszyć, tylko tyle
jewgienij - 30 Września 2009, 16:46
Nie ma jak głupi moderator.
Agi - 30 Września 2009, 16:49
jewgienij, w czym Ci podpadliśmy (znaczy moderatorzy tego forum), że się tak grzecznie zapytam?
jewgienij - 30 Września 2009, 16:51
Mam na myśli Gorata, czy on jest modem czy ubermodem, czy adminem - to nieistotne. Wiadomo, o kogo chodzi.
Fidel-F2 - 30 Września 2009, 22:03
Virgo C. - 30 Września 2009, 22:32
Nie wiem gorat jak inni, ale ja z zasady nie czytuje fragmentów książek, więc trudno bym się wypowiadał. Książkę na pewno kupię, opowiadania Michała jak do tej pory bardzo mi się podobały, i wtedy się wypowiem
|
|
|