Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.
Jedenastka - 18 Lutego 2011, 23:49
Kai napisał/a | Udawanie to niewielka sztuka. |
Kai, nie mogę się z Toba zgodzić
Nie wszyscy tak samo biegle uprawiają ten sam rodzaj sztuki.
Kai - 19 Lutego 2011, 12:37
Ellaine napisał/a | Co to znaczy, że mnie wkręcisz? | Że będziesz czytać Kalevalę
Nic takiego strasznego, jutro wydrukuję, to przepiękny poemat.
Jedenastka właśnie dlatego jestem inżynierem, a nie zawodową aktorką, choć kiedyś miałam na to ochotę.
Jedenastka - 19 Lutego 2011, 12:46
Kai napisał/a | Jedenastka właśnie dlatego jestem inżynierem |
Klimat młotów w Dziewczynie jest ok, prawda?
Ellaine - 21 Lutego 2011, 20:19
Kai napisał/a | Że będziesz czytać Kalevalę
Nic takiego strasznego, jutro wydrukuję, to przepiękny poemat. |
Hm. Przeczytam, jeśli mi podpowiesz jak czyta się w tym nazwy własne, zwłaszcza te z umlautami. Widziałam fragmenty przetłumaczone przez Jana Brzechwę, poemat ciekawy, ale nazwy zabójcze jak przystało na północny tekst. (:
Bogowie, jest tak zimno, że myślałam iż mi skóra pod oczami zamarznie i odpadnie. A tak poza tym to mam szatański plan na środę, ale pewnie z lenistwa nie uda mi się go zrealizować w pełni. Bo to by oznaczało, że od rana do późnego wieczora nie byłoby mnie w domu. W dodatku byłoby jasną oznaką, że robię cokolwiek, żeby napisać magisterkę. No, ale dzięki temu miałabym powód, żeby przyjechać do Silesii godzinę wcześniej i zjeść z Kai tajskie żarcie. Prawda, Kai, że masz zamiar być w Silesii koło 17stej?
Z drugiej strony wiem, że należy "nie planować i nie marzyć, co się zdarzy to się zdarzy"*. Zobaczymy, jak to się potoczy wszystko.
*Jacek Kaczmarski, "Postmodernizm". Niegdyś znałam to na pamięć, może nadal znam, ale nawet o tym nie wiem?
Kai - 21 Lutego 2011, 20:43
Ellaine napisał/a | Prawda, Kai, że masz zamiar być w Silesii koło 17stej? | Zdecydowanie, nigdy nie atakuję Bierhalli bez tajskiego podkładu
Ellaine - 23 Lutego 2011, 14:22
Szatański plan z powodu siarczystego mrozu skurczył się jak metalowy pręt pozostawiony na tymże mrozie. Wykonanie planu mogłabym określić jako 35%, co w sumie całkiem nieźle jak na moje możliwości i lenia, którego sobie niegdyś wyhodowałam. Zwłaszcza, że dzień się jeszcze nie skończył i końcówka planu czeka na wykonanie.
Oryginalnie plan wyglądał tak: Rano jadę do promotorki po rozdział z jej uwagami. Potem jadę na cmentarz odwiedzić Mamę i Dziadków. W drodze powrotnej wysiadam na Józefowcu, żeby w Archiwum Państwowym złożyć zamówienie na parę teczek. Wracam na Uczelnię, żeby skorzystać z czytelni biblioteki wydziałowej. Następnie idę do Silesii, oglądam witryny sklepowe, spotykam najpierw Kai, potem całą resztę.
Niestety, kiedy rano wstałam było -15 stopni, co zmusiło mnie do podjęcia paru decyzji. Przede wszystkim zrezygnowałam z wizyty na cmentarzu, co mam nadzieję zostanie mi wybaczone przez Przodków. Zwłaszcza, że chciałam z Nimi pobyć, a mróz uniemożliwiłby mi spokojną kontemplację i metaforyczną rozmowę z Nimi. W końcu to brak szacunku przychodzić na pięciominutowe odwiedziny.
O mały włos przegapiłabym wysiadkę w Katowicach, bo przysnęło mi się podczas jazdy autobusem. Obudziłam się, kiedy maszyna ruszała z docelowego przystanku. Na szczęście następny jest tuż za Rondem i trasa do przejścia z Alei Wojciecha Korfantego na Wydział nie jest wiele dłuższa niż z Alei Walentego Roździeńskiego. Nawet droga jest nieco prostsza. Mniejsza o większość.
Poczułam się nieco jak nadgorliwiec, kiedy pocałowałam klamkę gabinetu pani promotor. Szczęśliwie jednak chwilę później pojawiła się w korytarzu. Wrażenie jednak pozostało, ponieważ byłam jedynym seminarzystą, który się zjawił. Coś czuję, że rzadko będę widywać pozostałe osoby z grupy seminaryjnej. Szkoda, wydawali się być całkiem fajnymi ludźmi. Nawet "Pan Marszałek", który wydawał mi się nieco zadufanym w sobie studentem historii oraz prawa. No, ale nie mówi się źle o nieobecnych.
Za to poczułam się doceniona, kiedy pani promotor stwierdziła, iż niewiele mam tam do poprawy. Ładne, zwięzłe i na temat. Super! O, a przy okazji udało mi się załatwić zaświadczenie, że jestem seminarzystką. Na co mi takie coś? No właśnie do Archiwum, żeby mi nie odmówili udostępnienia archiwaliów z zespołu "Polski Komisariat Plebiscytowy dla Górnego Śląska w Bytomiu". Czasem robią problemy, choć mnie już raz się kiedyś udało skorzystać z usług pracowni naukowej AP w Katowicach, zwanej dalej "akwarium". Było wówczas prawie bezproblemowo. Ale rozbroił mnie tekst pani promotorki:
- To pani pójdzie jeszcze do sekretariatu po pieczątkę Instytutu, oni tam [w Archiwum - przyp. E.] lubią pieczątki.
Coś czuję, że jutro zaszyję się w Archiwum... Dzięki SEZAMowi wiem, czego się spodziewać. Wiecie, że ten zespół ma 307 jednostek archiwalnych (czyli, że teczek i ustawione na półkach zajmują prawie 2 metry). Na szczęście z opisu szczegółowego zamieszczonego w SEZAMie można się zorientować, co znajduje się w poszczególnych teczkach. Mnie osobiście najbardziej będą interesować materiały propagandowe, które zawierają jednostki oznaczone sygnaturami 264-307. Co to jest? 40 teczek! Masakra, będę chyba musiała zamieszkać w Archiwum (a przynajmniej czwartek i piątek będę mieć z głowy). Chyba, że najpierw pozwolą mi skorzystać z inwentarza, no ale zobaczymy, pożyjemy. I w ogóle.
Swoją drogą NDAP (Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych. Kiedy uczyłam się tego skrótu to, co i rusz wychodziło mi z tego NSDAP :/ ) ma fajne skróty dla swoich baz danych, poza SEZAMem, czyli: Systemem Ewidencji Zasobu Archiwalnego, jest jeszcze IZA, gdzie spisywane są Inwentarze Zespołów Archiwalnych, ELA - Ewidencja Ludności w Archiwaliach oraz PRADZIAD - Program Rejestracji Akt Metrykalnych i Stanu Cywilnego. Łatwo się było ich nauczyć na kolokwia z Wstępu do Archiwistyki, czy Informacji archiwalnej, nie pamiętam już dokładnie, bo to się przewijało przez niemal wszystkie zajęcia związane z moją specjalnością (może poza Rozwojem form kancelaryjnych, Neografią i Translatorium z j. łacińskiego oraz z j. niemieckiego).
Wiecie, że już nie wiem, co właściwie chciałam napisać na początku? W międzyczasie się zamyśliłam, potem jeszcze Luby zadzwonił i zupełnie wybił mnie z wątku. Ach! Mówiłam o realizacji szatańskiego planu. Tak, zamiast pojechać na cmentarz i po drodze zahaczyć o AP zaszyłam się na całe przedpołudnie w czytelni WNSu. Przejrzałam chyba z dwadzieścia roczników kwartalnika "Zaranie Śląskie" (od 1981 do 2007, z tym, że w latach 90. była spora wyrwa). Na te parędziesiąt zeszytów znalazłam może pięć artykułów, które w pewnym stopniu zahaczają o interesującą mnie tematykę. W sobotę mam w planach przejrzeć roczniki dwóch innych czasopism. Kompletowanie bibliografii do pracy magisterskiej na pół roku przed obroną to trochę takie rychło w czas, prawda? Cóż... Z drugiej strony lepiej późno niż za późno. Poza tym kto powiedział, że będę bronić się za pół roku...? Marzyć dobra rzecz.
W dodatku po powrocie do domu zrobiłam coś, czego nigdy wcześniej nie praktykowałam. Zaparzyłam sobie kawę! Jeszcze rok temu powiedziałabym, że nie cierpię kawy. Pomyślałam jednak, że to dobry pomysł na rozgrzanie się i odegnanie senności. Z tym, że średnio pomogło. Może dlatego, że w tej kawie było więcej mleka niż kawy? Hm...
Ellaine - 25 Lutego 2011, 22:01
I jak tu nie wierzyć przysłowiom? Idzie luty – podkuj buty. Śniegu wiele nie ma, za to mróz trzyma taki, że trzeba uważać na chodnikach. Ulice są aż białe od szronu. A zaśnięcie w autobusie grozi śmiercią z wychłodzenia. Dobra, w przypadku tego ostatniego przesadziłam, ale można bardzo zmarznąć. Przytrafiło mi się to wczoraj, gdy wracałam do domu. Ale najpierw…
Budzik niemiłosiernie dzwonił, starając się mnie wyciągnąć tuż po siódmej spod pierzyny przykrytej kocem. Z właściwym sobie ociąganiem zwlekłam się z łóżka, czując jak chłód panujący w pokoju atakuje moje ciało. Najpierw stopy, potem łydki, przesuwa się wyżej, przebiega dreszczem wzdłuż kręgosłupa aż ostatecznie dociera do czubka głowy. Cóż, nie jest to może zbyt miłe uczucie, ale rozbudza lepiej niż kawa i zachęca do szybszego odzienia się.
Po prawie godzinnej jeździe autobusem, oczywiście nie ogrzewanym, bo dlaczego miałoby być ciepło w busie, kiedy na zewnątrz jest minus piętnaście? Miałam mocne postanowienie, że nie zasnę, tylko będę czytać drugi tom książki, którą sprezentowała mi Kai swego czasu. Nie udało się. Nie pamiętam nawet w jaki sposób dotarłam do Katowic. To znaczy wiem, jechałam autobusem. Ale stało się to tak nagle! Otworzyłam oczy, a tu już mijamy przystanek przy III Liceum Ogólnokształcącym im. A. Mickiewicza i chwilę później skręcamy w ulicę Sokolską. No, teraz już nie mogłam zasnąć, bo zamiast wysiąść tam gdzie bym chciała to jeszcze wylądowałabym w Siemianowicach Śląskich. Ostatecznie jednak nie przegapiłam docelowego przystanku, zwie się: Józefowiec Szpital. Kiedyś bywałam tam niemal co tydzień, ewentualnie, co dwa lub trzy. Wtedy jednak musiałam wstawać o szóstej, a czasem nawet i wcześniej, żeby zdążyć na ósmą. Rzuciłam okiem na zegarek – punkt dziewiąta. Opatuliłam się szczelniej płaszczem i przeszłam na drugą stronę ulicy, następnie kilkanaście metrów w kierunku Siemianowic, po czym skręciłam w uliczkę przy Carrefourze.
- Dzień dobry, ja do pracowni naukowej – mówię uprzejmie do pana w stróżówce.
- Dowód poproszę – padła sucha odpowiedź. Po otrzymaniu dokumentu z powrotem oraz plakietki z napisem „Gość Archiwum 15” (dzisiaj to było „Gość Archiwum 2”), mogłam wejść głębiej w budynek Archiwum Państwowego w Katowicach. W pewnym oddaleniu, na lewo od pierwszego budynku AP znajduje się Instytut Pamięci Narodowej w Katowicach, nigdy tam nie byłam.
Ach, kto by pomyślał! Nie było mnie w Archiwum rok, a może dłużej. Wtedy nie potrzebowałam żadnej plakietki, nikt nie żądał ode mnie dowodu. Witało się tylko z ochroną i mówiło „my na zajęcia do…”, po czym wychodziło przeszklonymi drzwiami po prawej – znów na zewnątrz, a później szło raźnym krokiem nieco pod górkę, po kocich łbach, zakręcało się koło budynku – głównego magazynu, a za niewielkim obszarem powiedzmy umownie – parkowym – znajduje się budynek nr 10, gdzie AP wypożycza UŚ dwie nieduże salki, gdzie odbywały się zajęcia. Dalej się odbywają, tylko już nie z moim udziałem. Ech, szkoda, było fajnie. Zwłaszcza, jak któregoś razu majową porą zrobiliśmy zajęcia na zewnątrz. Rozłożyliśmy się na trawie (w tym „parku”) i powtarzaliśmy materiał do kolokwium, albo już do egzaminu? Przyuważyłam wówczas sójkę, skaczącą między krzaczkami, chwilę później odleciała. Czy za Morze? Kto ją tam wie.
Po umieszczeniu płaszcza i torby w przeznaczonej do tego szafce. Dzięki bogom, miałam w portfelu piątaka, bo inaczej mogłoby być niewesoło! Z kluczem od szafki w kieszeni, plakietką przyczepioną w pasie, teczką pod pachą i duszą na ramieniu otworzyłam przeszklone matowym szkłem drzwi do pracowni naukowej.
Formalności zajęły mi chwilę. Musiałam wypełnić „Zgłoszenie użytkownika”, które to wypełnia się, kiedy pierwszy raz w danym roku człowiek korzysta z zasobów archiwum. Imię, nazwisko, adres, nr dowodu osobistego… A, no tak. Cel w jakim się będzie grzebać w aktach, ewentualny zleceniodawca i zespół lub zespoły, które nas interesują (Dead Can Dance, Trans Siberian-Orchestra, Carrantouhill…). Dobra, żarty na bok!
- Hm… a ma pani dokument z uczelni? – zapytała mnie archiwistka o miłej i dziwnie znajomej oku aparycji. Ciągle mam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Może skończyła studia dwa lub trzy lata temu? Może rzeczywiście widziałam ją na uczelni? A może tylko tak mi się wydaje.
- Tak, mam – z dumą wyjmuję z teczki zaświadczenie od pani promotor, że jestem jej seminarzystką. Ha! Jednak dobrze myślałam, że będzie potrzebne. I pewnie pani promotor miała rację, że w archiwum lubią pieczątki.
- Czy mogłabym prosić o inwentarz do tego zespołu? – zapytałam uprzejmie. Trudno zamawiać akta, jeśli nie wie się, co kryje się w teczkach pod danymi sygnaturami, prawda?
- Ależ oczywiście – dostałam do ręki teczkę z książkowym inwentarzem. Tak uzbrojona weszłam do akwarium.
Może zatrzymajmy się w tym miejscu. Dlaczego akwarium? Wyobraźcie sobie takie miejsce: Po przejściu krótkiego korytarzyka wchodzicie do większego pomieszczenia. Po prawej ręce znajduje się lada, przy której obsługiwani są petenci. To tam składa się zamówienie, odbiera przywiezione z magazynu archiwalia i tam się je oddaje. Po lewej zaś w niewielkiej niszy znajduje się biblioteka AP, tak mi się wydaje, że to jest biblioteka, ale szczerze mówiąc nie przyglądałam się uważnie. Naprzeciwko natomiast są drzwi do dość sporych rozmiarów pomieszczenia. Z miejsca przy ladzie doskonale widać kto jest w środku, ponieważ ściana od mniej więcej połowy wysokości aż do sufitu jest przeszklona. Nie jest to jedyna szklana ściana w pracowni naukowej. Podobnie wygląda lewa ściana pomieszczenia, pomiędzy nią a zewnętrzną ścianą budynku jest korytarz, który prowadzi dokądś. Dokąd? Nie wiem, nie sprawdzałam, w końcu jestem tam tylko gościem. Widziałam jednak każdego, kto przechodził tym korytarzem, no i mnie również widziano. Stąd wzięło się to prześmiewcze określenie na pracownię katowickiego AP – akwarium. Określenie to usłyszałam po raz pierwszy na drugim roku studiów na pierwszych lub drugich zajęciach z Wstępu do Archiwistyki, gdy doktor zrobił nam wycieczkę po terenie AP, oswajając nas – nieobytych – z okolicą.
Przejrzenie inwentarza zajęło mi chwilę, ale w końcu wybrałam pięć jednostek, które wydały mi się najbardziej rozsądne. Oczekiwanie na przyjazd archiwaliów z magazynów nieco się przedłużał, więc wybrałam się na zwiedzanie. Szczerze mówiąc, nie było nic ciekawego do oglądania, ponieważ akurat w holu nie było żadnej wystawy. Tzn. wystawa była, ale nieciekawa, ot makiety budynków. Dokładniej była to pokonkursowa wystawa projektów budynku Archiwum Państwowego w Katowicach oddział w Bielsku-Białej. Wygrał projekt, który zakładał możliwość rozbudowy powierzchni magazynowej. Bardzo przemyślne i sprytne rozwiązanie moim zdaniem.
W międzyczasie przeczytałam wstęp do inwentarza, z którego dowiedziałam się o historii zespołu, z którego miałam zamiar korzystać, czyli Polskiego Komisariatu Plebiscytowego dla Górnego Śląska w Bytomiu. Długa nazwa, ale cóż zrobić? Ów zespół obecnie ma niecałe 2 metry bieżące, ale w 1933* było tych metrów 50 (sic! Z czego, jak wyczytałam już wówczas był to niekompletny zespół – podwójne sic!). 50 metrów, gdyby ustawić te akta w pionie to stos przewyższyłyby mój blok. A zostało niecałe 2 metry. Szkoda.
*rok powstania Archiwum Państwowego w Katowicach
W końcu otrzymałam zamówione archiwalia. Dwie teczki i dwie szpule mikrofilmów. Teraz zaczęła się cała zabawa… Sporo jej było przy instalowaniu mikrofilmu w rzutniku, czy jak się ta tajemnicza machina nazywa. Prawie pięć godzin spędziłam na czytaniu ulotek i odezw przed tym ustrojstwem. Ponieważ to było na prąd, tzn. żarówka, która podświetlała kliszę leżącą na szybce i przykrytą drugą szybką (, bo resztę maszyny obsługuje się ręcznie), i że było stare dość, a przynajmniej na takie wyglądało – to buczało okropnie. Ból głowy, jaki wyniosłam z archiwum, przeszedł mi dopiero późnym wieczorem i to przy pomocy końskiej dawki ibupromu. Wcześniej ani herbata, ani krótka drzemka nie chciały pomóc.
Wiecie, dopiero przy przeglądaniu mikrofilmu, powiększaniu czy pomniejszaniu, kręceniu korbką tam i nazad... Dopiero wtedy przyszła mi do głowy myśl, że jednak fajnie być historykiem. Siedzieć w ciszy (nie licząc tego buczenia), przerywanej szelestem kartek z akt przeglądanych przez innych gości archiwum. I wpatrywać się w słowa, oglądać czarnobiałe zdjęcia. Przeglądać gazety sprzed dziewięćdziesięciu lat. Reklamy zamieszczane w nich wydają się takie egzotyczne, np. reklama krawca szyjącego ubrania komunijne dla chłopców, czarne i granatowe a w nawiasie dodane – modre, żeby wszyscy zrozumieli. Albo kto inny reklamujący firmę: transport, spedycja, wynajem furmanek. Czy też reklama samego działu ogłoszeń: szukasz pracy, poszukujesz pracownika, zamieść anons w Gońcu Śląskim a osiągniesz cel. Mniej więcej tak to brzmiało.
Najlepsza była jednak rozmowa z Lubym już po wyjściu z pracowni. Wspomniałam mimochodem, że pracowałam na zmikrofilmowanych aktach. On na to:
- Przeglądałaś mikrofilmy!? O, to zupełnie jak na filmach szpiegowskich! Hans Kloss zawsze oglądał je pod lupą!
Taaak, a „w Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle”. „Zuzanna lubi je tylko jesienią”.
Ja nie oglądałam pod lupą, tylko przy użyciu machiny. Dzisiaj zresztą też. Do tego czytałam materiały agitacyjno-propagandowe przygotowywane na wiece. Swoją drogą ciekawa rzecz. No, ale mniejsza już o to. I tak się rozgadałam aż nadto, jak zwykle. Zakończę wesołym akcentem:
Dzwoni telefon. Luby pyta niemal od „progu”:
- Jak nazywa się ten utwór grany w filmach przez wampiry? Gdzie tak siedzą i grają na organach?
- Toccata i fuga d-moll, Bacha* – odpowiedziałam prawie z marszu.
Dlaczego to takie zabawne? Bo on i nasz wspólny przyjaciel dyskutowali na ten temat dłuższy czas i nie mogli sobie tego przypomnieć tak bardzo, że jak ujął to Luby: „od tego mózg mi zaraz wyparuje!”. Cóż, najwyraźniej uratowałam mózg Lubego przed samozniszczeniem…
*choć jak tak słucham teraz tego utworu, to mam wrażenie, że wampiry zwykle znają tylko początek Toccaty.
Ellaine - 26 Lutego 2011, 20:17
Jeśli w przepisie należy oddzielić n żółtek od n białek, to Ellaine zużyje podczas tej operacji n+1 jajek, zazwyczaj.
Jeszcze nie mam nazwy na to prawo, ale zależność ta rzeczywiście występuje.
Ellaine - 1 Marca 2011, 20:56
Chyba złapałam doła. Mam ochotę rzucić to wszystko w pierony i wyjechać. Oszukuję się, że napiszę tę magisterkę. Na co mi magisterka? Przecież nawet nie mam zamiaru kontynuować kariery naukowej! W dodatku ten staż, który może będzie, może nie. Im bliżej końca studiów tym bardziej ciężko mi mieszkać w Katowicach, już po prostu nie mogę tu wytrzymać samej.
Sama nie wiem, co ze sobą zrobić. Mam tak chwiejny nastrój, że gdybym nie wiedziała, że nie jestem, to bym pomyślała, że jestem w ciąży. Choć szczerze mówiąc to te wątpliwości są zawsze te same i zawsze kończą się tak samo. Rozstrojem żołądka i strasznym Weltschmerzem. To staje się trochę nudne i męczące na dłuższą metę. Nie wiem, co ze mną jest nie tak. Nie potrafię żyć z tym światem w zgodzie. Uwielbiam obserwować zmiany w przyrodzie, ale to w jaki sposób ludzie przechodzą przez życie napawa mnie odrazą. A w dodatku wiem, że nie jestem w stanie niczego w świecie zmienić.
To, co tutaj piszę to tak naprawdę niewielki ułamek tego, co myślę podczas pisania powyższego. Po każdej kropce następuje przerwa, w każdej spacji mieści się co najmniej kilka sekund... zawahania. Miara kłamstw. Bo jak kiedyś, gdzieś przeczytałam: Na początku było Słowo... potem już tylko niedomówienia. (W innej wersji: ... potem był już tylko Frazes.)
Ojca w końcu zabrali do szpitala, jutro ma zabieg. Będą mu wyjmować żelastwo, które zamontowali mu w ręce prawie rok temu. Podobno zrosła się dobrze. Oczywiście obalił się wielokrotnie na tę rękę, ostatni raz to było nie dalej jak tydzień temu.
Piękny dzień był za oknem. Mogłam spędzić go poza domem, a jednak wolałam snuć się z kąta w kąt, niż wyjść. Może jutro, ale jutro nigdy nie nadchodzi. Doszłam do perfekcji w wyszukiwaniu wymówek i usprawiedliwień.
W dodatku z powodu mojego paskudnego humoru przez chwilę miałam pomysł na szort. Brutalny szort na podstawie zdarzenia, które miało miejsce parę wieków temu. Natchnęła mnie do tego zresztą pewna piosenka. Nie podam jaka, bo może jednak napiszę? Choć wątpię, w końcu nie byłoby w tym ani grama fantastyki. Choć może, ewentualnie, jakby z faktów historycznych przejść do alegorii i symboli? Może. Może jednak nie?
Niedawno napisałam inny tekst, też brutalny. Nigdy wcześniej nie pisałam tak brutalnych tekstów, tzn. tak mi się wydaje przynajmniej, no i dla innych może nie są aż tak brutalne, bo jednak starałam się przedstawić to w sposób nie całkiem dosłowny. Choć możliwe, że siekiera jest bardzo dosłowna. W sumie trudno mi to ocenić.
W telefonie mam melodie ustawione odpowiednio dla grup. Odkąd mam ten telefon na rodzinę mam tę samą melodię. Dzwoniła dzisiaj siostra. Na dźwięk telefonu pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, była całkiem radosna i równie irracjonalna: Mama dzwoni!
Idę się przytulić do poduszki, bo nic innego mi nie pozostaje.
Godzilla - 1 Marca 2011, 21:10
Ellaine, masz mnóstwo powodów, żeby łapać doła. Gdybym mogła coś poradzić, to to, żebyś jednak wytrwała i tę magisterkę zrobiła. Kariery naukowej nie musisz ciągnąć, a papier się do czegoś w życiu może przydać, i odpowiednie wykształcenie wpisywane w CV. To już bliżej niż dalej, szkoda zmarnować czas i to stracić. A jak już zrobisz... to pomyślisz co dalej, żeby w Katowicach nie siedzieć.
Ech. Przytulam.
Ellaine - 2 Marca 2011, 20:40
Dziękuję, Godzillo.
Dzisiaj, co prawda nie zrobiłam nic w kierunku magisterki, ale psychicznie czuję się nieco lepiej niż wczoraj. A do tego wróciłam z biblioteki z dużą liczbą książek.
No, czterema powieściami:
- Wojciech Kuczok, Widmokrąg,
- Konrad T. Lewandowski, Magnetyzer,
- Julian Sanchez, Antykwariusz,
- Eric-Emmanuel Schmitt, Dziecko Noego.
Z innej biblioteki mam jeszcze dwie:
- Valerio Evangelisti, Mater Terribilis,
- Robert Silverberg, Księga czaszek.
Nie twierdzę, że zdołam przeczytać wszystkie powyższe. Ale spróbować zawsze można. Zwłaszcza, że większość jest w miarę krótka. Aczkolwiek po każdej przeczytanej będę mieć pewnie kaca moralnego, że zamiast czytać ważne i poważne teksty do mojej pracy magisterskiej, ale cóż...
Idę* oglądać "Wojnę i miłość", nowy serial, o początkach polskiej niepodległości. Coś akurat dla mnie i nawet w temacie mojej magisterki, choć to nie ta granica. Bo mnie to bardziej zachodnia niż wschodnia interesuje.
*to złe słowo, bo oglądam. jednym okiem, brat ma kartę telewizyjną w komputerze. Więc jak zwykle robię więcej niż jedną rzecz w tym samym czasie.
Jedenastka - 2 Marca 2011, 21:00
Ellaine napisał/a | W telefonie mam melodie ustawione odpowiednio dla grup. Odkąd mam ten telefon na rodzinę mam tę samą melodię. Dzwoniła dzisiaj siostra. Na dźwięk telefonu pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, była całkiem radosna i równie irracjonalna: Mama dzwoni! | Ellaine, ja także Cię przytulam
Ellaine - 2 Marca 2011, 21:49
Dziękuję, Jedenastko.
Ellaine - 3 Marca 2011, 19:44
Wczoraj prawie pozbawiłam się guzika w moim ślicznym, czarnym płaszczu! To byłaby katastrofa, ponieważ gdzie ja biedna dokupiłabym drugi taki sam guzik? A bez niego nie mogłabym się obejść! Bo dekolt byłby za duży i wiałoby mi w pierś, generalnie to zapalenie płuc byłoby wówczas na mur-beton!
To nieszczęście spotkało mnie, kiedy szykowałam się, żeby wysiąść z autobusu. Guzik wystrzelił w niewiadomym kierunku. Rozejrzałam się pobieżnie, ale nie zauważyłam go. Miałam do wyboru: szukać go i mieć nadzieję, że znajdę zanim autobus dojedzie do następnego przystanku, albo po prostu wysiąść i kląć na czym świat stoi. Wybrałam drugą opcję, już stawiałam krok ku wyjściu, kiedy niespodziewanie siedzący nieopodal pasażer powiedział do mnie teatralnym szeptem:
- Na siedzeniu! (prawie jak – za sałatą! – pardon my Frencz)
Rzeczywiście guzik wylądował na siedzeniu kontrolerskim. Złapałam go czym prędzej i wrzuciłam do kieszeni płaszcza, skinąwszy z wdzięcznością mężczyźnie. A potem niewiele brakowało, bym została zmiażdżona zamykającymi się drzwiami. Jednak kierowca w porę zauważył, że chcę wysiąść. I tak znalazłam się na zalanej słońcem alei Wojciecha Korfantego.
Ha! Ale to nie koniec przygód. Rozmawiałam z Lubym idąc raźnym krokiem ku bibliotece głównej, o czym go zresztą poinformowałam przy okazji. Objaśniłam mu, że mam w zanadrzu książki, których data zwrotu to 29 luty 2011 (sic!). Kazał mi zrobić zdjęcie – zrobiłam, przesłałam mu MMSem. W każdym razie te książki, co to miałam je oddać w dzień, który nie istniał i nie zaistnieje, to były z miejskiej biblioteki, filia na mojej dzielnicy.
Jakiś czas później, kiedy było już z pięćdziesiąt minut na piątą po południu, wracałam z wspomnianej wyżej filii. Oczywiście z baterią nowych książek, których tytuły już wypisałam wczoraj (aktualnie jestem w połowie połowy z tych pozycji, tzn. czytam dwie książki symultanicznie). Znów rozmawiałam z Lubym, przy okazji rozkoszując się pięknym zachodem słońca, które przebarwiało czysty błękit na równie uroczy róż.
- Wracam z biblioteki właśnie – mówię do Lubego. A później w trakcie konwersacji:
- No, zjadłam obiad i później…
- Jak to? Przecież mówiłaś, że wracasz z biblioteki!
Wyszło nam małe zamieszanie czasoprzestrzenne. Ponieważ, rzeczywiście pierwszy plan zakładał, że załatwię sprawy w obu bibliotekach – jedna po drugiej. Zerwany guzik jednak spowodował, że z Katowic wróciłam prosto do domu, bo jednak brak guzika powodował zbytni przewiew. Dlatego, o czym Luby nie wiedział, dopiero później odwiedziłam drugą z bibliotek. Szczerze mówiąc – rozmowa na żywo wyglądała dużo lepiej, niż to co ja tutaj przedstawiłam. Zresztą: nieważne!
Rozmowa z kolegą na gg, dzisiejszego przedpołudnia:
Kolega: a ja sobie jem paczka
ja: smacznego
Kolega: dziekuje
ja: ja musiałabym najpierw go kupić, żeby zjeść, ale nie wiem czy będę mieć na to czas :)
Kolega: e tam, od paczkow sie tyje
ja: to po co je jesz?
;)
A później, szukając na mapie Katowic umiejscowienia przystanku Bogucice Kościół – przyuważyłam parę kilometrów od tego miejsca na osiedlu Drzew, ulicę Kaktusów. Nie spodziewałam się, że taka istnieje. Ale z drugiej strony, czemu by nie? Na mojej dzielnicy też są ciekawe nazwy od takich dobrze kojarzących się jak: Miła, Przyjemna, Przyjazna, Radosna, Wesołowska, Gościnna, po najzwyklejsze imiona: Adama, Ewy, Antoniego, Wojciecha, czy Karliczka. Choć jak patrzę na mapę Katowic, to są jeszcze ciekawsze… poza Osiedlami Drzew, Owoców czy Ptaków, gdzie wiadomo jakich nazw ulic można się spodziewać. Są np.: ulica Widok (na osiedlu Ducha), Glebowa (dlaczego by nie?), Pusta (sic!), Traktorzystów. Wiecie, co? Dam sobie już spokój, bo zaraz umrę ze śmiechu!
W dodatku przypomniał mi się taki wierszyk stary dość. Rymowanka taka tam, bzdurna zupełnie:
Na ulicy Żyła
żyła sobie Żyła.
A w tej Żyle pękła żyła
i już Żyła już nie żyła.
Żeby dopełnić chaotycznego wyrazu tego wpisu dodam, że zrobiłam zupę z proszku, bo zapomniałam, że ojciec kupił gołąbki w słoiczku. „Skleroza nie boli! Ino nogi”, jak to mawiała moja Mama. Swoją drogą, w związku z moim statusem w temacie Statusy wrzuciłam melodię z Piaskowego Dziadka. W życiu nie widziałam tej bajki, ale wiem, że Mama miała niegdyś lalkę – Piaskowego Dziadka. W jednym z Jej albumów znajduje się zdjęcie, w którym siedzi z ową lalką na kolanach, z nieco zamyślonym wyrazem twarzy. Wówczas nie miała jeszcze osiemnastu lat, jeśli dobrze pamiętam, ale wyglądała bardzo poważnie, jak na swój wiek. Wygląda na nim ślicznie, bo piękną kobietą była. (Przez chwilę nawet zaistniała w mojej głowie myśl, żeby zeskanować i pokazać Wam to zdjęcie, ale… sama nie wiem. )
Zresztą, zawsze była piękna. I dopiero choroba coraz bardziej zmieniała jej oblicze, wcześniej wydawała się w ogóle nie starzeć. Albo to ja Mamę tak odbierałam? Miała zabawny śmiech, tzn. czasem go specjalnie udziwniała, żeby było jeszcze zabawniej. Śląski łobuz! Strasznie mi jej brakuje, zwłaszcza, kiedy cały dzień siedzę sama w domu i poza paroma rozmowami z Lubym tak naprawdę nie mam z kim pogadać. Choć tak naprawdę nie rozmawiałyśmy dużo, sporo się zmieniło, kiedy zaczęłam być z Lubym, wtedy kontakt z Mamą stał się bardziej… Po prostu bardziej, bo trudno określić to słowami.
A na koniec linkę Wam podam do skeczu z Kabaretu Starszych Panów. Trochę mi się przypomniała przy okazji piosenka o filozofach kabaretu Monty Python. Ale jak dotarłam do tego filmiku? Bardzo prosto i zupełnie przypadkiem! Punktem wyjścia okazała się filozoficzna dość piosenka Danuty Rinn – Gdzie ci mężczyźni?
Jak widać, znalazłam mężczyzn, konkretniej dwóch Starszych Panów.
xan4 - 3 Marca 2011, 19:46
Na ulicy Kaktusów kiedyś pracowałem w Katowicach oczywiście.
Ellaine - 3 Marca 2011, 19:59
O, jaki ten świat mały! I jak było? :D Mają tam jakieś kaktusy? ;)
xan4 - 3 Marca 2011, 20:01
To był domek prywatny, wynajmowaliśmy tam pomieszczenia. Sięgając do zakamarków pamięci (był to koniec lat '80), to coś kaktusopodobnego stało na parapecie
Martva - 3 Marca 2011, 21:02
Jeśli chodzi o nazwy ulic, Poniedziałkowy Dół w Krakowie rządzi
Ellaine - 4 Marca 2011, 10:47
No, ładnie... Znaczy tam dół jest tylko w poniedziałki, ale co z innymi dniami tygodnia? ;) W Gdańsku jest np. ulica Do Studzienki (z podobną nazwą zetknęłam się chyba w polskim Cieszynie). A i nie zapominajmy o jeszcze dwóch ulicach na mojej dzielnicy: Kosmiczna i boczna od niej - Sputników.
Ale np. w Katowicach nie znajdzie się ulicy Piłsudskiego (ulicy Dmowskiego zresztą też nie, za to obie są w Tychach). Prawdopodobnie dlatego, że Marszałek nie był tu szczególnie lubiany. Jednak, co wydaje mi się zabawniejsze - mamy pomnik Józefa Piłsudskiego (na placu Bolesława Chrobrego) - dumny Komendant siedzący na swej Kasztance (kiedyś mu chyba szablę ukradli, więc cokół podwyższono). Natomiast po drugiej stronie ulicy - Jagiellońskiej, znajduje się plac Sejmu Śląskiego (bo przy wschodnim krańcu znajduje się budynek dawnego Sejmu Śląskiego, obecnie Urząd Wojewódzki i Marszałkowski) - na środku owego placu zaś stoi pomnik Wojciecha Korfantego.
Dlaczego to takie zabawne? Obaj panowie szczerze się nie lubili, ale jak widać potomni nie uszanowali ich animozji i postawili pomniki obu mężów stanu niemal naprzeciwko siebie. Panowie mogą do siebie postrzelać ze szlojdra, tzn. z procy. I tak to mniej więcej wygląda z mojej perspektywy.
Kiedyś, jadąc przez Gdynię - przyuważyłam plac Górnośląski, poczułam się taka doceniona! Potem zastanawiałam się, czy w Katowicach jest jakaś ulica związana z Pomorzem i nie wiedziałam. Ale teraz jak zaczęłam przeglądać spis ulic to jednak jest parę takich... Od samej Pomorskiej.
Pamiętam jeden z wykładów z Historii Sztuki, na którym pani doktor przedstawiała nam krótką historię Katowic. Skąd się wzięły i tak dalej. Pokazała nam slajd, jeśli dobrze pamiętam to dokładnie ten - Katowice 1830, tylko że w kolorze:
Objaśniła, że tam gdzie był staw jest dzisiaj ulica Stawowa - gdy byłam młodsza zawsze zastanawiało mnie: dlaczego Stawowa? Skoro tam stawu żadnego! No, a jednak kiedyś był, a nie było ulicy.
Tak, to jest widok na ścisłe centrum Katowic. Rok 1830, a żeby było zabawniej - 1865 to data nadania praw miejskich Katowicom. Ktoś chyba musiał już wcześniej znać te słowa: "Tu na razie jest ściernisko..." (: San Francisca może nie ma, ale... miasto i tak, jak się patrzy!
Kai - 4 Marca 2011, 19:55
Ellaine, przecież tam jest żaba, czyli staw też musiał być
Ellaine - 4 Marca 2011, 20:04
W sumie racja, ale ja to zawsze byłam dziecko niekumate ;)
A co do żaby, to jest Sanktuarium Wielkiej Żaby, czy jakoś tak. Miejsce zborne niemal każdego spotkania śląskiej grupy Narilvatarian. Bogowie! Jak to wydaje się być dawno temu. Forum już od trzech lat nie ma, ludzie się po świecie porozjeżdżali. Z niektórymi wciąż mam kontakt, to fakt. No, chociażby mój Luby. Ale ta śląska ferajna jakoś tak osobliwie się rozpadła. Jednego nawet czasowo wywiało do Szwecji, ale chyba już wrócił. A jedna, albo wciąż jest, albo też wróciła już z dłuższego pobytu na Wyspach Brytyjskich.
Ellaine - 6 Marca 2011, 10:51
Wczoraj tak długo komponowałam mój post, że ostatecznie forum mnie wylogowało. Ponieważ było relatywnie późno, więc stwierdziłam, że to co było w nocnym poście zamieszczę dzisiaj rano. Ba! Przed snem zapisałam sobie dokładnie wszystkie utwory, jakimi chciałam się podzielić.
Zaczniemy od czegoś dobrego na pobudkę:
Gioachino Rossini - Tarantella, w wykonaniu Marka i Wacka, czyli: Marka Tomaszewskiego i Wacława Kisielewskiego.
Tak. Świetny szybki utwór. Potem chciałam Wam przedstawić arię, jedną z moich ulubionych, chociaż nigdy nie widziałam, ani nie słyszałam żadnej operetki w całości:
Aria ze śmiechem z operetki Jacques'a Offenbacha - "Périchole" w wykonaniu Grażyny Brodzińskiej.
Kolejne arie, tym razem ze śląskiej adaptacji "Wesołej Wdówki" Franca Lehara, czyli "Wesoło gdowka", libretto: Marian Makula. Też jeszcze nie miała okazji jej widzieć w całości - ani oryginału tłumaczonego na polski, ani całości po śląsku:
Głos sie zrywo, dusza spiywo
Później zaczęłam rozmawiać z kolegą z grupy, który podrzucił mi taki oto utwór, wierząc że to moje klimaty. Rzeczywiście trafił, zwłaszcza, że niedawno zdecydowałam się na powrót do gry fabularnej w systemie Legendy Pięciu Kręgów - pokrótce można powiedzieć, że świat L5K jest niemal w całości oparty na realiach średniowiecznej Japonii. Gracz wciela się w bohatera ze stanu samurajskiego z jednego z wielkich klanów, któregoś z pomniejszych, ewentualnie gra roninem - czyli samurajem bez pana, człowiek fali - co nie jest dobrze postrzegane w społeczeństwie, gdzie każdy komuś służy (nie licząc Syna Niebios, czyli Cesarza).
W każdym razie kolega przedstawił mi Kitaro, czyli pana Takahashi Masanori:
Kitaro - Fiesta
Ja na to koledze odpowiedziałam muzyką relaksacyjną graną na shakuhachi, japońskim flecie, m.in. wykorzystywanym w technikach medytacyjnych.
(edit: właśnie postać, którą stworzyłam na potrzeby przyszłej sesji grywa na shakuhachi. Chociaż postać jest wojownikiem, czyli bushi - człowiekiem, który pewnie kroczy drogą miecza. Specjalizuje się w ochranianiu samurajów, którzy nie są wojownikami, czyli jest ich yojimbo)
(Tutaj dla odmiany nieco mniej relaksacyjna muzyka ;) Tak mi się przypomniała, że kiedyś ją spotkałam w Internecie. Muzyka grana na dwa shamiseny: Yoshida Brothers - Kodo oraz Yoshida Brothers - Rising tu już bardziej na rockowo z perkusją, gitarami i keyboardem w tle)
A później jeszcze przypomniała mi się melodia, którą zagrano wczorajszego ranka w RMF Classic. Pochodzi z filmu "Pan od muzyki" w reżyserii Christophe'a Barratiera:
Vois Sur Ton Chemin
To będzie na tyle, przynajmniej na razie. Tak mi się wydaje. Albo jeszcze nie! Co mi tam, u siebie jestem:
Giuseppe Verdi - La Traviata - Pijmy za zdrowie miłości
Goerges Bizet - Carmen - Habanera
I już naprawdę ostatnia. Chodzi za mną od paru dni i przynosi wspomnienia z dzieciństwa, kiedy z rodzeństwem grałam w Fortunę. Wiecie, co to jest? Planszowa gra, gdzie Warszawie z przełomu XIX i XX w. kupowało się hotele - Savoy, Bristol, i tym podobne. Tak jak w Eurobusinessie były dwie talie kart - "Szansa" i "Los". Nie pamiętam już w której z nich, ale była taka karta: "Zaśpiewaj całe "O sole mio" albo zapłać 200 dukatów" (wysokość kary może się nie zgadzać, bo ostatni raz grałam w kilka lat temu). Oczywiście nigdy nikomu nie udało się zaśpiewać "O sole mio", zwłaszcza kiedy znało się tylko jednowersową "przeróbkę", czyli "O sole mio! Ty stara żmijo!" (tak jak z arią Toreadora: "Zabiłem byka, cóż to dla mnie byk? Krew z niego sika! Siku, siku, sik!") No, ale może kiedyś nauczę się słów i jak zagram w "Fortunę" znów, to będę mogła zaśpiewać jak Luciano Pavarotti, zamiast tracić cenne dukaty:
Che bella cosa na jurnata 'e sole...
Ellaine - 17 Marca 2011, 19:06
Pozdrowienia z Pojezierza Drawskiego! Tak mnie wywiało na dwa tygodnie z domu. Ostatecznie tutaj też mogę się obijać i nie pisać magisterki, ale za to jednocześnie przebywać z Lubym. Czyli same plusy.
***
Słońce łaskawie obdarzało swym światłem brunatną ziemię, wciąż jeszcze pogrążoną w zimowym śnie. Gdzieś pomiędzy gołymi gałęziami drzew świergoliły ptaki, które przezimowały w kraju. Ciemnoszara sylweta ogromnego gmachu i wysoka wieżyca zegarowa o czerwonym dachu wyraźnie odcinała się od ciemnego lasu nagich drzew i błękitnego, czystego nieba.
Rozmokła gleba kląskała pod ciężkimi butami. Błoto przyklejało się do podeszew ciemną warstwą. Przed wejściem w progi budynku pozbyliśmy się brudu. Już w sieni owionął mnie znany doskonale zapach, który czułam za każdym razem, kiedy wchodziłam do środka. Mimowolnie rzucone spojrzenie za siebie pozwoliło mi dojrzeć nad łukiem wejścia napis: Candide et Sincere*. Motto, które niewykluczone, że znajdowało się tam od czasów Nauczycielskiego Seminarium? Kto wie, kto wie…
Szerokimi, kamiennymi schodami weszliśmy piętro w górę, a parę korytarzy później doszliśmy do kolejnych schodów. Tym razem drewnianych. Wspięliśmy się na kolejną kondygnację, a może jeszcze jedną? Wciąż ten budynek jest dla mnie jedną wielką zagadką. I pewnie tak pozostanie, ponieważ za parę lat nie będzie już się w nim znajdował Wydział Chemii. Na podeście siedziało kilkanaścioro studentów, którzy najwyraźniej się czegoś uczyli. Tak, przecież wciąż jest sesja poprawkowa, a jeśli nie jest to może mają przedłużenie sesji – pomyślałam, ciesząc się w duchu, że mnie ta wątpliwa przyjemność ominęła.
Ostatecznie znaleźliśmy się w części odnowionej relatywnie niedawno, sądząc po jasnej, wciąż czystej farbie, nowych panelach i drzwiach. Każde z drzwi prowadziło do gabinetu, zajmowanego przez pracowników poszczególnych katedr i zakładów. Przed jednym z nich stało troje studentów, dwie dziewczyny i chłopak. U profesora natomiast były jeszcze ze dwie lub trzy osoby. Mniejsza o to.
Luby po jakimś czasie wszedł do środka, pozostawiwszy mnie samej sobie. Usiadłam pod ścianą i wyjęłam z torby grube tomiszcze, oczywiście nijak nie związane z moją przyszłą pracą magisterską. Była to powieść Valerio Evangelisti „Mater Terribilis”. W międzyczasie, kiedy Luby wciąż przebywał w gabinecie promotora, miałam okazję porozmawiać chwilę z koleżanką z roku Lubego. Przemiła dziewczyna. Jak przystało na studentki piątego roku narzekałyśmy na pracę magisterską. Ona, że musi siedzieć w laboratorium po parę godzin, ja - że powinnam spędzać tyleż samo w bibliotekach i archiwach.
Po kilkunastu minutach koleżanka dowiedziała się tego, czego chciała dowiedzieć i poszła. Zostałam sama przed gabinetem. Ponownie usiadłam z książką na podłodze, wygodnie prostując nogi. Może niezbyt to eleganckie, ale ciężko kuca się w glanach. Zresztą dłuższe pozostawanie w takiej pozycji niewątpliwie zaowocowałoby bólem łydek.
Kilka stron później do korytarza zajrzał student, jeden z tych, którzy wciąż siedzieli na podeście i uczyli się zacięcie. A może nawet i zażarcie. W każdym razie rozejrzał się nieco spłoszonym wzrokiem po pustym ale za to jasno oświetlonym wnętrzu. W końcu spojrzał na mnie i zapytał:
- Do profesora?
- Nie.
- A jest tam ktoś u niego?
- Jego magistrant.
Nie minęła chwila, kiedy wszedł pewniej, a za nim dwie dziewczyny i jeszcze jeden student. Pierwszy przekazał pozostałym wieści, że u profesora jest jego magistrant. Jakoś żaden z nich nie wpadł na pomysł, żeby zapukać i zaanonsować się. (Oni i grupa czekająca na podeście to byli studenci, którzy tego dnia mieli u profesora poprawiać egzamin z chemii organicznej, zwanej potocznie organą). Chyba poczuli respekt przed faktem, że profesor rozmawia z magistrantem! Znaczy ktoś ważny, bo przecież już z literkami przed nazwiskiem, już z wyższym wykształceniem (w przeciwieństwie do mnie, Luby już ma wyższe). Kiedy opowiedziałam o tym Lubemu, gdy już opuścił gabinet promotora, rozbawiłam go setnie.
Ale mnie bardziej rozbawiła dziewczyna (jedna z tej czwórki), która krążyła po korytarzu i wciąż wykrzykiwała: „Nie zdam tego! Ja się zabiję! Nic nie umiem! Dajcie mi pistolet! Chyba popełnię samobójstwo!” Może nie powinnam się śmiać z jej przypadku, w końcu sama nie raz wątpiłam w swoją wiedzę. Choć z drugiej strony przy drugim terminie nie panikowałam, zazwyczaj stresowałam się mniej niż przy pierwszym podejściu. Było, nie było, wówczas człowiek lepiej jest przygotowany i mniej więcej wie, co go czeka. To takie zaskakujące, jak zaledwie parę lat może spowodować tak wielki dystans? Jasne, wciąż bywam kłębkiem nerwów i co każdy egzamin denerwowałam się na myśl, że mogłabym nie zdać. Do ostatnich dwóch również nie zdołałam podejść z absolutnym i stoickim spokojem. Jednak zdałam. W każdym razie nigdy nie zdawałam egzaminów na chemii, więc w sumie – nie wiem jak to jest. Z drugiej strony przyglądając się reakcjom dziewczyny doznałam olśnienia – jak komicznie z boku wygląda człowiek, kiedy się nadmiernie poddaje stresowi.
Poza tym promotor zasugerował Lubemu, żeby następnym razem przyprowadził mnie ze sobą. Kiedy już wyszliśmy z wydziału stwierdziłam, że przecież mógł mnie zawołać. Cóż, ale przynajmniej przeczytałam kilkanaście stron powieści.
*łac. szczerze i rzetelnie.
Jedenastka - 17 Marca 2011, 19:20
Ellaine napisał/a | Pozdrowienia z Pojezierza Drawskiego! Tak mnie wywiało na dwa tygodnie z domu. Ostatecznie tutaj też mogę się obijać i nie pisać magisterki, ale za to jednocześnie przebywać z Lubym. Czyli same plusy. |
+1
Ellaine - 22 Kwietnia 2011, 17:45
Budzik zadzwonił o piątej rano. Za oknem panowała już nie atramentowa ciemność, ale szarość przedświtu. Na wschodzie coraz wyraźniej rysowała się różowa łuna zapowiadająca rychły wschód słońca. Otworzyłam okno na oścież wpuszczając do pokoju zapach wiosny i ptasi trel. Jak tu nie uśmiechnąć się do rodzącego się dnia? Wychyliłam się nieznacznie, aby chłód poranka i delikatny wiatr przegonił resztki snu. Robią to o wiele skuteczniej niż kawa - pewnie dlatego, że jej nie pijam. Mimochodem spojrzałam na sąsiedni blok. O piątej nie śpi więcej osób niż o trzeciej nad ranem, myślę - przypomniała mi się noc, gdy pisałam rozdział magisterki. Wówczas mogłam policzyć okna, w których paliło się światło, na palcach jednej ręki. O piątej w czwartek rano może i nawet obu dłoni, by mi nie wystarczyło, żeby policzyć takie okna.
Plecak nie był ciężki, choć mógł na takiego wyglądać. Warszawska tuż przed siódmą była zalana słońcem. Rzucam okiem na forsycje obsypane złocistymi kwiatami, krzewy rosną wzdłuż ogrodzenia ewangelickiej katedry. Ciekawe, kiedy skończą remont wieży? Raźnym krokiem idę na dworzec tymczasowy. Po drodze mija mnie tramwaj, którym mogłabym dotrzeć tam szybciej, ale przecież nigdzie mi się nie spieszy. A spacer nikomu jeszcze nie zaszkodził. Chyba.
Usiadłam na ławce. Z umiarkowanym zaciekawieniem przyglądałam się ludziom na peronie, mimochodem zastanawiając się który z nich będzie towarzyszem mojej podróży. Niewielki tłumek jednak przerzedzał się z wolna z każdym kolejnym pociągiem, który odjeżdżał z Katowic między siódmą a siódmą dwadzieścia pięć. A to do Zawiercia, ten znów do Zwardonia, kolejny bieży ku Gliwicom a następny do Tychów. A z sąsiedniego peronu odjeżdżało InterRegio do Gdyni. Przez chwilę nie mogłam wyjść z szoku, jednocześnie intensywnie myśląc – jakby to było jechać jedenaście godzin w zwykłej osobówce?
Krakowianka wreszcie wtacza się majestatycznie z gracją zatrzymując się przy peronie, nawet bez tego okropnego zgrzytu hamulców, którego nigdy nie polubiłam. Wsiadłam do jednego z ostatnich wagonów – o dziwo pociąg miał ich aż siedem! Dawno nie widziałam tak długiego pociągu, co najmniej pół roku temu. Wagon „lotniczy”. No trudno, a może wręcz przeciwnie – może tym lepiej? Znajduję wolne siedzenie, tyłem do kierunku jazdy, ale nic to. Ważne, że nie do góry nogami. Już mam wrzucać plecak na półkę, kiedy nagle słyszę uprzejme: Pomogę! Bezwstydnie pozwalam się wykazać młodemu człowiekowi. Dzięki wielkie! – uśmiecham się do niego. Słyszę coś w rodzaju „nie ma za co”, po czym każde z nas zajmuje z góry upatrzone pozycje. Siedział przy oknie przy przeciwległej ścianie, rząd dalej. Ze słuchawkami w uszach i wpatrzony w widok za oknem. Przyznam, że chwilę mu się przyglądałam, ale on już nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Otrzymanie takiej bezinteresownej pomocy przy wkładaniu bagażu na półkę nie zdarzyło mi się pierwszy raz, bynajmniej. Wciąż jednak nie umiem do tego przywyknąć, a i zawsze wywołuje to miłe uczucie. Najwyraźniej nie trzeba być długonogą blondynką… Wystarczy wyglądać niepozornie, bo widocznie zostałam oceniona na taką, co nie da rady wrzucić plecaka do góry. Nie przeczę, że to nie jest dla mnie takie proste.
Nie posiadam empetrójki. Parę razy przyszło mi do głowy, żeby się w nią zaopatrzyć, ale nigdy nie zrealizowałam tego mglistego zamysłu. Potrafię inaczej odcinać się od rzeczywistości, a może raczej z nią scalać i nie przejmować resztą. Wypuszczam myśli przed siebie i pozwalam im mknąć przez kosmos, dokąd tylko zechcą. Bywa to nieco uciążliwe, zwłaszcza kiedy czytam książkę. A czytałam, „Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód-Zachód”, Roberta Wegnera. Wyglądało to mniej więcej tak: dziesięć minut czytania, kilka – patrzenia za okno i rozmyślania, niekoniecznie o przeczytanym fragmencie. Nie znaczy to, że nie potrafię skupić się wyłącznie na czytanej powieści. Potrafię, jeśli tylko się bardzo postaram nie myśleć o niczym innym. A to nie jest takie łatwe. Zwłaszcza, kiedy jedzie się pociągiem…
Człowiek na chwilę podniesie wzrok znad książki, a za oknem rozciągają się soczyście zielone pola, płaskie jak blat stołu. I gdyby nie szpaler drzew rosnących przy polnej drodze, znacznie oddalonej od linii torów, człowiek mógłby się poczuć jak na jakimś stepie, gdzie trawy dopiero co odrastają od ziemi. Albo – zobaczy pole, gdzie każda grządka przykryta została białą folią. Przy bliższym końcu roli widać konstrukcje podtrzymującą tunele folii oraz rośliny rosnące pod nią. Ale co to za rośliny? Nie mam pojęcia. Natomiast, gdyby spróbować objąć wzrokiem całość – wygląda, jakby było zamarzniętym jeziorem, tylko soczysta zieleń trawy i rozwijających się liści na gałęziach samotnych drzew oraz lazur czystego nieba upewniają, że to nie może być lód. A to znów przykuje wzrok błysk słonecznego promienia odbitego od wody zebranej w niewielkiej niecce. Innym razem dostrzeże się samotną kobietę uprawiającą jogging wzdłuż nieużywanego toru. Wymieniać można by w nieskończoność. I za każdym razem, podczas każdej podróży – nawet na tej samej trasie – dostrzega się coś innego. Bo, po prostu, zawsze w innym momencie podróży podnosi się wzrok znad książki.
Ostatnie kilka minut jazdy spędziłam stojąc przy otwartym oknie z pełnym nadziei oczekiwaniem spoglądając naprzód. Kiedy dostrzegłam na tle błękitu jasny dym unoszący się ponad drzewami, wiedziałam, że jestem już niedaleko. Zanim pociąg dojedzie do celu, robi łagodny łuk niemal objeżdżając całe miasto, dzięki czemu można podziwiać je przez dłuższą chwilę. Nad miejską panoramą górują srebrne kominy i budynki dużego zakładu przemysłowego, który poza tym, co rzeczywiście wytwarza – również produkuje chmury. Zwykle białe.
Wszyscy, którzy wysiedli, już zdążyli opuścić peron. Usiadłam na jednej z ławek i wyjęłam z torby „Opowieści…”, do końca tomu zostało mi parę kartek. Nikt na mnie nie czekał na dworcu, bo Luby również dopiero miał przyjechać do domu. Jego pociąg miał dwudziestominutowe opóźnienie, dokładnie tyle czasu potrzebowałam, żeby dokończyć lekturę. Ba! Niemal w tym momencie, kiedy zamknęłam książkę, osobówka z Chojnic wtoczyła się na peron. W życiu nie widziałam równie krótkiego pociągu. Nie był dłuższy od przegubowego autobusu. W dodatku z wyglądu był strasznie kanciasty i jakiś taki, niezgrabny…
W końcu dotarliśmy do domu. Podczas, gdy zdejmowaliśmy plecaki i inne mniej potrzebne rzeczy, młodsza siostra Lubego opowiedziała nam krótką historię związaną z ich psem. Luby ma psa, nieduży terier, lat koło siedmiu z tego, co się orientuję. O tym psie można sporo opowiadać, bo jest dość… specyficzny. W każdym razie pies ów biegając po ogródku lubi sobie poszczekać, jak to nieduże psy mają w zwyczaju. I wyobraźcie sobie, hasającego i szczekającego dla rozrywki teriera. A za płotem u sąsiadów bawi się dwójka dzieci, starsze ma sześć, młodsze - trzy latka.
Mówią między sobą, obserwując psa:
- Kundel! – stwierdził sześciolatek.
- Kundel! – przyznało młodsze.
- Głupi kundel!
- Ukrzyżować go! – trzylatek zawyrokował z mocą.
Czyż to nie jest widomy znak, że Wielkanoc już niebawem?...
Jedenastka - 23 Kwietnia 2011, 07:04
Myślę, że są też inne, lepsze znaki.
Udanych świąt, Ellaine.
Ellaine - 23 Kwietnia 2011, 21:31
Zapewne. Ale to było zabawne, taki... czarny humor.
Wszystkiego dobrego na święta, i na co dzień.
Kai - 5 Maj 2011, 20:57
Ellaine, masz całusa i oczywiście póki co odpust towarzyski, ale nie na długo
hijo - 5 Maj 2011, 21:09
Kai, dzięki za przypomnienie o blogu Ellaine, tak długo mnie nie było, że mi umknęło,
Ellaine, dzięki bardzo za tego bloga
Ellaine - 7 Maj 2011, 09:24
Dziękuję za całusa, Kai :))
Witaj, hijo! Rzeczywiście dawno Cię tu nie widziałam :)) To, co? w środę spotkanie w Bierhalli? ;))
***
Zaciągnięte story w minimalnym stopniu zatrzymywały chłód przeciskający się przez szpary w oknach. Dawały jednak złudzenie, że mimo wszystko jest cieplej. Światło przesączające się przez ciemny materiał zasłon nie obiecywało słonecznego dnia. Nie musiałam odsłaniać okna, żeby wiedzieć. Światło powiedziało mi wszystko. Z minuty na minutę odsuwałam od siebie myśl o wstaniu z łóżka. Kołdra przykryta ciepłym kocem nie chciała wypuścić mnie z objęć, a Morfeusz wciąż delikatnie gładził po włosach zachęcając do kontynuacji snu.
Marzenia senne były dziwne, a jednocześnie spójne i logiczne. Układały się w historię, posiadały bogate i zaskakujące dialogi. Tylko dlaczego Voldemort? Od przeczytania ostatniej części Harrego Pottera minął szmat czasu, a poza tym… Skąd on się wziął u mnie na balkonie, a może ja u niego na balkonie? Zdecydowanie, to nie mógł być mój balkon, choć równie wysoko się znajdował a z salonu, z którego się nań wchodziło padało poprzez firanki ciepłe, żółte światło. Balkon był większy od tego, jaki jest u mnie w mieszkaniu. Poza tym na barierce były zawieszone podłużne donice z kwiatami. W ogóle było tam zielono. I tak w półmroku, bo na zewnątrz była noc, siedziałam przy stoliku razem z owym „Voldemortem”. Nie wyglądał jak Voldemort, bo miał nos! I nie był taki znowu blady. Właściwie można by rzec, że był przystojny. Do tego całkiem miły.
Z salonu dochodziły do nas głosy innych osób, obecnych w mieszkaniu. Jednak po przebudzeniu zupełnie zapomniałam, kto tam był. Ktoś znajomy. Może ktoś z rodziny? Sen długo nie chciał mnie opuścić, ale wreszcie wstałam. Ostatecznie miałam mieć gości, należało się zebrać w sobie, ogarnąć i w ogóle.
Mimo paskudnej pogody, zdecydowanie barowo-listopadowej, przyjechali. Ugościłam ich, jak mogłam najlepiej, choć dość skromnie.
- Herbata będzie podana po rusku – oznajmiłam przyjaciółce. – W szklankach.
Aczkolwiek sama herbata była kwintesencją angielskości: Imperial Earl Gray.
Do dzisiaj pamiętam wykład z XIX wiecznej historii Polski, choć tylko z nazwy wykłady dotyczyły Polski. Zresztą trudno zapomnieć wykłady i ćwiczenia prowadzone przez doktora K. Na tych ostatnich siedzieliśmy przy świeczce, doktor wyświetlał nam z przeźroczy obrazy różnych autorów (nie tylko polskich, wbrew pozorom), a do tego puszczał muzykę współgrającą z przedstawianymi dziełami. Niektóre utwory rozpoznawałam, na przykład, kiedy w tle leciała muzyka Dead Can Dance.
W każdym razie jeden z wykładów dotyczył herbaty i kawy. Wówczas dowiedziałam się, że Polacy często pijają herbatę częściowo jak Rosjanie i jak mieszkańcy Zachodniej Europy. Według doktora na Zachodzie herbatę pija się w filiżankach, w Rosji – w szklance z łyżką w środku. A w Polsce zwykle w szklance, ale wyjmując łyżeczkę. Przy okazji dowiedziałam się, że jeśli kiedykolwiek będę w Hiszpanii to nie powinnam przejmować się bajzlem na podłodze. Śmieci walające się pod nogami to oznaka, że lokal jest uczęszczany, a co za tym idzie – oferuje dobrą kawę, jedzenie, itp. Doktor dodał, że oczywiście lokale są sprzątane, aby śmieci nie osiągnęły krytycznego punktu, w którym zaczęłyby się robić śmieciowe hałdy, ale zawsze zostawia się ich wystarczającą ilość do zachęcenia przyszłych gości. Muszę wierzyć na słowo, bo w Hiszpanii nie miałam jeszcze okazji być. Na razie najdalej od domu byłam w Milton-Keynes.
Miałam zabrać moich gości na spacer, jednak w tym majowo-zielonym listopadzie doszłam do wniosku, że nie chcę być odpowiedzialna za ewentualny uszczerbek na zdrowiu przyjaciół. Wybraliśmy się na wycieczkę do Katowic, z prostej przyczyny – trzeba było zapolować na obiad. Wyobraźcie sobie, że dopiero za trzecim razem trafiliśmy na otwartą restaurację.
Najpierw poszliśmy w okolice Starego Dworca, do „Złotego Osła”. Zaskoczyłam nieco przyjaciółkę, ponieważ poszliśmy prosto z ulicy Warszawskiej jedną z jej przecznic, niedawno odmienioną na deptak ulicą Andrzeja Mielęckiego. Po chwili byliśmy przy "Złotym Ośle" - zdziwienie koleżanki było spowodowane tym, że ostatnim razem szliśmy Dworcową od strony placu Szewczyka.
W tej restauracji byłam zaledwie raz, ale wrażenia do dziś niezatarte – zapewne z powodu niezwykłej feerii barw, jakie zapewnić mogą ściany i ozdoby w hinduskim klimacie. „Złoty Osioł” to knajpa podająca wyłącznie wegetariańskie dania, ale można się tam najeść i nie zostawić przy okazji fortuny. Z drugiej strony, pamiętam, że trzeba się było uzbroić w cierpliwość. Kolejka do bufetu była długa, co dawało wyjątkowy efekt, kiedy wzięło się pod uwagę niewielki metraż restauracji. Wówczas też padało, ale wtedy było to o tyle usprawiedliwione, że była to jesień – o ile mnie pamięć nie myli. W każdym razie – wbrew obawom, że w szybko zmieniającym się świecie taki ciekawy przybytek po dwóch latach naszej nieobecności mógł zniknąć – był po prostu tego dnia zamknięty.
Następna knajpa, która przyszła nam do głowy, mieści się przy ulicy 3 Maja, jakże zbieżne to było z dniem, w którym próbowaliśmy znaleźć czynny punkt gastronomiczny! Restauracja „Pod Starym Drzewem” gościła nas kilkakrotnie, jeszcze w czasach, gdy nasze macierzyste forum istniało i miało się co prawda nie najlepiej, ale istniało. Później parę razy bywaliśmy tam już po upadku forum. A raz, czy dwa odwiedziłam je razem z grupą znajomych ze studiów. Ba! Odbyło się tam pierwsze spotkanie integracyjne mojej grupy. Stare dzieje. W każdym razie, brama prowadząca na podwórko kamienicy, w której głębi znajduje się restauracja była zamknięta na głucho. Zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy cokolwiek w taką psią pogodę będzie otwarte. Narzeczony przyjaciółki zasugerował nawet, że może „Stare Drzewo” zostało zlikwidowane, ale wówczas po co miałby wisieć szyld nad bramą?
Zrezygnowana zaprowadziłam towarzystwo na ulicę Stawową. Przyjaciółka radośnie przywitała się z Żabą. Nasze Sanktuarium Świętej Żaby było jeszcze wyłączone, ale pewnie za parę tygodni znów tryśnie zdrój, który wypełni nieckę u stóp Świętej Żaby. Tak, istnienie Sanktuarium również ma związek ze śp. forum. Żaba była i wciąż jest dość charakterystycznym miejscem w centrum Katowic, jedynym w swoim rodzaju, dlatego też przez lata forumowych spotkań służyło nam za punkt zborny. Śląska ekipa prawie zawsze spotykała się przy Sanktuarium, a dopiero później szukała knajpy czy restauracji, gdzie można byłoby w spokoju porozmawiać. Często lądowaliśmy w Pizza Hut, które mieści się przy alei Wojciecha Korfantego, nieopodal skweru przy pomniku Powstańców Śląskich.
- McDonald jest otwarty – zauważył narzeczony przyjaciółki. To była ostateczność. Jednak kilkanaście metrów dalej znaleźliśmy otwartą restaurację, tawernę – „Neptun”. Poczuliśmy się prawie, jak w Gdańsku! Wszędzie były widoczne elementy marynistyczne. Na oknie rozwieszona została sieć rybacka, na parapecie porozkładano różne muszle i muszelki, choć między nimi znalazł się również ususzony kaktus (sic! Przyjaciółka w pierwszej chwili sądziła, że to jakieś morskie żyjątko było).
Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że byliśmy tam jedynymi gośćmi. Aczkolwiek jedzenie było jadalne i smaczne, choć widziałam w życiu większe pizze, ale droższe także. Nie było źle. Po napełnieniu kałdunów stanęliśmy przed pytaniem: co dalej? Do autobusu powrotnego mieliśmy od ponad pół do godziny. Ani jedna z perspektyw nie przypadła nam do gustu. Wyszliśmy z restauracji, a ja zaproponowałam jeszcze wizytę w kawiarni. Przyjaciółka jest fanką kawy, jej narzeczony wręcz przeciwnie, ale nic nie stało na przeszkodzie, aby skręcić w ulicę Wawelską. W jednym z ogródków kawiarnianych ustawionych tamże siedział mężczyzna, wydało mi się to nieco ekstrawaganckie, biorąc pod uwagę aurę. Ale… co, kto lubi!
Weszliśmy do kawiarni „Wawelska”. Metafizycznie przenieśliśmy się z Gdańska do Krakowa, i to aż na samo wzgórze królewskie! Inaczej zapamiętałam to miejsce. Zmieniło się ustawienie stolików, pojawiły się kanapy. I niewykluczone, że pomalowano ściany na ciemniejszy odcień czerwieni. Choć ostatnia moja wizyta w tej kawiarni była jakieś siedem, a może już osiem lat temu. Byłam tam z przyjacielem z Warszawy, który odwiedził mnie przy okazji konwentu bitewniaków odbywającego się w liceum im. A. Mickiewicza. To był bardzo ciekawy chłopak, zapewne jest takim do dziś, choć straciliśmy już ze sobą kontakt. Zapraszał mnie kiedyś do siebie, na kilkunastodniowy wyjazd do stolicy. Oferował nawet, że przyjedzie po mnie (pociągiem oczywiście). Jednak miałam wówczas siedemnaście lat i Mama była nieubłagana.
Może to i dobrze, że tak się stało. Nie żałuję, że wtedy nie pojechałam. Dwa lata później inny chłopak przyjechał po mnie, żebyśmy mogli wspólnie spędzić sylwestra organizowanego przez niego i znajomych na stancji na Oliwie. Miał nad Ibramem tę przewagę, że wtedy oboje byliśmy pełnoletni, bo do dwudziestki brakowało mi mniej niż pół roku. Wtedy pierwszy raz pojechałam do Gdańska, a do Warszawy…? Do dzisiaj nie byłam, ani nawet nie przejeżdżałam przez nią. Choć niewykluczone, że kiedyś tam się pojawię. Może nawet jeszcze w tym roku.
„Wawelska” wywarła pozytywne wrażenie na przyjaciółce, która zadeklarowała, że koniecznie musimy przyjść tam ponownie. Zapewne częściowo było to spowodowane szerokim wyborem kaw i lodowych deserów, na te ostatnie się nie zdecydowałyśmy ze względu na panującą wokół listopadową pogodę. Wybrałyśmy szarlotkę. Dawno nie jadłam tak dobrej. Zresztą, w ogóle dawno nie jadłam szarlotki.
Racząc się kawą (w przypadku narzeczonego przyjaciółki: herbatą) komentowaliśmy wystrój. Na ścianach, wbrew nazwie kawiarni, wisiały zdjęcia starych pocztówek przedstawiających katowickie Śródmieście. Niektóre z miejsc były rozpoznawalne na pierwszy rzut oka, jak chociażby Rynek (dużo wolnej przestrzeni i rozstawione w rzędach stoiska - aż trudno uwierzyć, że to mogło tak wyglądać), czy kościół Mariacki, innych nawet po nazwach nie udało mi się zidentyfikować. Nie jestem znawcą przedwojennego Śródmieścia.
- Kościół Mariacki? Jak to Mariacki? Przecież Mariacki jest w Krakowie – zauważyła przyjaciółka.
- Każdy kościół pod wezwaniem NMP to kościół Mariacki – stwierdziłam.
- U nas też jest, ale my na niego mówimy po prostu NMP, a nie Mariacki.
- A my mówimy Mariacki. Zresztą, w Gdańsku też jest bazylika Mariacka. Kwestia tradycji, nazewnictwa – wzruszyłam ramionami. Zawsze był Mariacki i już, to że w Krakowie jest bardziej znany, to co z tego?
Dopiero, jak zaczęłam o tym pisać, sprawdziłam jakie rzeczywiście wezwania mają te trzy kościoły Mariackie (w Polsce i tak jest ich więcej), krakowski i gdański są pw. Wniebowzięcia NMP, a katowicki – Niepokalanego Poczęcia NMP. Ot, ciekawostka. Inna jest taka, że w Inowrocławiu mają dwa kościoły Mariackie. Co się będą ograniczać!
Swoją drogą, kiedy przyjaciółce tłumaczyłam o który kościół w Katowicach mi chodzi ona stwierdziła: Aha! Ten czarny, „spalony”?
Wielokrotnie musiałam przyjezdnym znajomym tłumaczyć, że Mariacki nie był czarny, dlatego że się spalił. Po prostu wokół niego palono, ot się na elewacji osadziło sto czterdzieści lat sadzy. Do dzisiaj trudno mi przywyknąć do nowego wyglądu kościoła. Niewątpliwie jest piękny w pogodne dni, kiedy biała wieża odcina się wyraźnie na tle turkusowego, bezchmurnego nieba. Z drugiej strony człowiek dorastał widząc w centrum czarną, mroczną sylwetę (neo)gotyckiego kościoła. I było w tym wyglądzie coś, co przywodziło na myśl te mroczne, ciemne wieki średnie (pal licho, że kościół powstał w połowie XIX wieku, przecież nie o to chodzi. A zresztą, romantycy też byli mroczni!). Nigdy nawet przez myśl mi nie przyszło, że zbudowano go z dolomitu i wystarczy „trochę” wody pod ciśnieniem, żeby bez pamięci znikła pokrywa sadzy odkrywająca jasną biel budulca. Podczas remontu intrygująco wyglądał kościół, kiedy wieża i ściany wokół głównego wejścia było już odnowione, a ściany bocznych naw jeszcze nie. W pochmurne dni późnej jesieni, gdy na drzewach nie ma już liści, a pierwszy śnieg jeszcze nie spadł, kiedy wszystko wokół jest szare kościół Mariacki i jego otoczenie wyglądało, jak czarno-białe zdjęcie ze starego albumu. W sumie, teraz wygląda podobnie, tylko, że stosunek czerni i bieli jest nieco inny.
Po niezwykle mile i uroczo spędzonym dniu musieliśmy wrócić na Giszowiec, gdzie przyjaciele zostawili samochód. W sumie nawet nie brali pod uwagę możliwości, że do Katowic jedziemy autem. Po pierwsze – w centrum trudno znaleźć miejsce do zaparkowania, po drugie – jest tam straszne nagromadzenie jednokierunkowych ulic. Po trzecie nie mogłabym być ich pilotem, ponieważ nigdy nie jeździłam autem po Śródmieściu (i w ogóle gdziekolwiek, z tej prostej przyczyny, że nie mam prawa jazdy i nawet się o nie nie staram). Dlatego do miasta pojechaliśmy autobusem, po prostu. Mimo kilkakrotnie ponawianej próby zaproszenia ich jeszcze na kolejną herbatę, nie dali się skusić. Odjechali w siną dal ku Częstochowie, a mnie nie pozostało nic innego, jak wrócić do domu.
|
|
|