To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ


Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.

nimfa bagienna - 26 Listopada 2010, 11:03

Znaczy, mam wybiórcze spojrzenie, ale za to dobrą pamięć.
<radosny samozachwyt mode on>

Martva - 26 Listopada 2010, 11:28

I wczesna godzina jest ;)
Ellaine - 26 Listopada 2010, 12:37

nimfa bagienna napisał/a
Ellaine, czy to nie jest aby stary znajomy - Śniadanie mistrzów po lekkim liftingu?

Owszem, jest. Co, jak zauważyła Martva, napisałam na początku postu. (: Cieszę się, że to pamiętasz, nimfo. Poprawiłam co nieco, ale większość pozostała bez zmian.

Cytat
Ellaine, niezłe :bravo
Wystarczyło zamienić żurek na pieczone mięsiwo i słać na szorty mięsne :mrgreen:

Dziękuję, Aryo (: Nie jestem pewna, czy wystarczyłoby, bo wtedy usłyszałabym zarzut, że temat został potraktowany powierzchownie ((: Poza tym ten tekst już miał swoją publikację, tak jak pisałam na warsztatach organizowanych na forum Fahrenheita, więc tym bardziej byłoby to w moim mniemaniu oszustwo i pójście na łatwiznę. (:

nimfa bagienna - 26 Listopada 2010, 13:22

Ellaine napisał/a
napisałam na początku postu. (:

Ale ja jestem ciut roztrzepana i nie zauważyłam.
Ellaine napisał/a
Cieszę się, że to pamiętasz, nimfo.

No ba! Głosowałam wtedy na ciebie, ubawił mnie ten tekst setnie. Właśnie poprzez kontrast tytułu kojarzącego się z Vonnegutem i śląskiej gwary. Oraz przez kontrast numer dwa - tytułu oraz związanych z nim skojarzeń, i treści, czyli scenki rodzajowej, w której mistrzowie po prostu jedzą śniadanie i narzekają.

Ellaine - 26 Listopada 2010, 20:09

Szczerze mówiąc to nie znam powieści Kurta Vonneguta, którą zapewne masz na myśli.
W każdym razie mam nadzieję, że ta scenka nie straciła niczego na liftingu, a może nawet zyskała :)

Ech, aż mi wstyd teraz, że nie pamiętałam, że głosowałaś na ten tekst! Bo powinnam pamiętać - w sumie rzadko kto głosował na moje teksty, bo zawsze znalazł się ktoś lepszy. ;))

Ellaine - 30 Listopada 2010, 16:00

Kumpela z grupy wystawiła mnie do wiatru, bo wcześniej umawiałyśmy się, że wspólnie pójdziemy poprawiać kolokwium. Zresztą to koło i tak już było dawno temu, a coraz bliższy jest termin następnego z tego samego przedmiotu. Swoją drogą to zaskoczyłam Lubego, kiedy w pierwszym tygodniu października oznajmiłam mu, że w następnym mam kolokwium. Nawet on nigdy tak nie miał, choć zwykle na chemii wielokrotnie więcej razy miał różne śród-semestralne zaliczenia. No, ale mniejsza o to!

Rzecz w tym, że czekając na kumpelę nieopodal drzwi do gabinetu doktora, gdzie miało się wszystko rozstrzygnąć, rozmawiałam z ludźmi ze społka (dziwaczny skrót z nazwy: grupa społeczno-ekonomiczna). Osobiście coś czułam, że kumpela nie przyjdzie, więc sama zastanawiałam się poważnie, czy iść, czy nie iść? A może dać se spokój i przyjść za tydzień? Tak, tylko, że to "może przyjdę za tydzień" trwało już prawie miesiąc. No, a przecież nie mogłabym i tak tego przeciągać w nieskończoność, zwłaszcza jeśli na koniec semestru ma się egzamin z tego przedmiotu. Życie.
- Och, nie! Przyszedł - mówię, kiedy przyuważyłam doktora wchodzącego do swojej kanciapy.
- Poczekaj chwilę. Daj mu się rozebrać - sugeruje koleżanka ze społka.
- E... to może nie powinnam tam wchodzić? - żartuję.
- No, zależy do czego się rozbierze - zauważa kolega.
- Do rosołu! Nie-ee, dzisiaj jest pomidorowa. - Już z nerwów zaczynam gadać od rzeczy.

Wszyscy się śmiejemy, ale mnie bynajmniej nie jest do śmiechu. Dopiero po jakimś czasie i skontaktowaniu się z kumpelą, której wciąż nie widziałam w okolicy, postanowiłam odwiedzić doktora.

Prowadzący siedział za biurkiem.
- Dzień dobry, chciałam poprawić kolokwium.
- Które?
- To drugie.
- Bliski Wschód. Tam była też Ameryka?
- Tak.
Dostałam kartkę z pięćdziesięcioma pytaniami, jak to i wcześniej było. Pierwsze kilka pytań mnie załamały, ale potem poszło jakoś. Pomału do przodu. I tak ledwo zdałam, bo na styk, tylko dzięki uprzejmości pana doktora, któremu chciało się mnie dopytać.
- Chyba jeszcze raz będę musiała tu przyjść - mówię, oddając kartkę.
- No, zaraz zobaczymy - stwierdził doktor. - Hm, tu się pani pomyliła o rok, ale niech będzie... Zabójca Lutera Kinga miał dwa imiona.
- No tak, ale nie pamiętałam pierwszego.
- James.
- Aha. No tak... - Wiem, mało inteligentna reakcja.
- Hm... Pani tu jako ostatnią żonę Perona wpisała Evitę, a on miał jeszcze jedną, później była prezydentem.
- Chyba miała imię na I...
- No, to niech pani pomyśli nad imieniem na I, a ja policzę punkty. - Ja miałam pustkę w głowie, i wiedziałam, że absolutnie nic z tego. - Od ilu było zaliczenie? - zapytał, po czym sam sobie odpowiedział: - Powiedzmy, że od 50%, to ma pani 40%. Więc jeszcze na pięć musi pani odpowiedzieć.
Jak powiedziałam wcześniej, zdałam dzięki dobrej woli pana doktora, ponieważ dostałam parę pytań z tego kolokwium ze ślicznymi podpowiedziami. Np.:
- Pani pomyliła datę początkową wojny domowej w Libanie, bo zaczęła się rok wcześniej. A tu jest pytanie kiedy do Libanu weszły wojska syryjskie, to było w tym roku który pani napisała.
- 1976.
- No widzi pani! A w jakich górach wylądował Castro na tej swojej "babci"*? Zna pani hiszpański?
- Nie.
- No, ale może wie pani jak są góry po hiszpańsku?
- Sierra... - mówię, bo coś mi się przypominało, że widziałam tę nazwę w swoich notatkach i nie wiedziałam do czego to przypiąć. - Hm, Sierra Maestra?
- Właśnie! Dobrze, to jeszcze jedno pytanie i będzie miała pani to z głowy. W jakim mieście doszło do masakry studentów podczas rewolucji islamskiej. To było miasto w którym kształcił się Chomeini, nie takie jak (tu padły dwie nazwy, których z nerwów nie zapamiętałam), ale też bardzo ważne dla muzułmanów. Na trzy litery...
Pokręciłam głową, dając do zrozumienia, że nie wiem. Ale chyba panu doktorowi bardzo zależało, żebym nie musiała przychodzić ponownie. Pewnie jeszcze sporo osób odkłada na później zdanie tego kolokwium. Dlatego też doktor podpowiedział, czym rozłożył mnie na łopatki:
- Tak jak robią żaby...
- Kum.
- No, brawo! 50%, zaliczyła pani. Gratuluję.
- Dziękuję - powiedziałam ze słabym uśmiechem. Byłam strasznie zestresowana, a z drugiej strony chciało mi się śmiać. - Do widzenia.

*Jacht, którym płynął Fidel z kumplami na Kubę nazywał się "Granma".

***

- I jak ci poszło? - zapytała kumpela, ta która wystawiła mnie do luftu.
- Udało się! z boską pomocą doktora - odparłam uśmiechając się już pewniej.

Ha! Teraz mogę z czystym sumieniem jechać na weekend do Gdańska.
Na weekend, który zaczął się dzisiaj po trzynastej. Mimo wszystko czasem fajnie jest być studentem. Nawet jeśli starszy brat ciągle nazywa mnie darmozjadem i obibokiem. Cóż, zazdrości!

Martva - 30 Listopada 2010, 16:21

Ellaine napisał/a
- Tak jak robią żaby...


Jooooj, świetny facet :D

Fidel-F2 - 30 Listopada 2010, 17:31

Ellaine, boże drogi, czego Ty się uczysz
ilcattivo13 - 30 Listopada 2010, 23:39

Z taką wiedzą wal śmiało do "Jeden z dziesięciu", albo czegoś w tym stylu :wink:
Ellaine - 1 Grudnia 2010, 23:20

ilcattivo13, chciałeś chyba powiedzieć - z taką niewiedzą :>
Swoją drogą, to kolega z grupy był w "Jeden z dziesięciu", dotarł nawet do finału finałów. Niestety nie wygrał.

Kai - 5 Grudnia 2010, 04:59

Ellaine, po przeczytaniu Twojego posta zrozumiałam, że politechnika to było moje powołanie :twisted:
Ellaine - 10 Grudnia 2010, 19:44

Kai! Gdybym była bardziej mądra i inteligentna, gdy byłam młodsza i głupsza to pewnie też bym wylądowała na czymś bardziej... niż na historii, np. na mojej wymarzonej niegdyś architekturze i urbanistyce lub grafice komputerowej (prawie by się udało, ale nie chcieli mnie za pierwszym razem w VIII LO im. M. Skłodowskiej-Curie w Katowicach, wciąż przez sporą część autochtonów znane jako liceum Piecka. A sądząc po stronie głównej tegoż LO Pieck zmieniono na pik - ostatecznie i jedno i drugie wymawia się identycznie. W każdym razie nie chciało mi się czekać aż ktoś łaskawie zrezygnuje z miejsca w VIII LO i poszłam tam, gdzie przyjęli mnie od razu, czyli do Dziesiątki - X LO, im. I.J. Paderewskiego).

***

Za oknem panowała już bezsprzecznie atramentowa ciemność raz na jakiś czas rozpraszana pomarańczowym blaskiem latarń, odbijanym od śniegu, który pokrywał grubą warstwą mijany krajobraz. Jeśli w Gdańsku dopiero, co zaczęło sypać, koło Torunia podkłady były pokryte warstewką białego puchu, w okolicy Zgierza warstwa śniegu zrównała się z wypolerowaną stalą torów, tak za Radomskiem wyraźnie było widać które tory nie były w użytku. Gdyby napadało jeszcze kilkanaście centymetrów śniegu trudno byłoby w równej, białej pokrywie odnaleźć nieużywane torowiska.

Nim pociąg dotarł do Bydgoszczy skończyłam przygodę z „Wskrzesicielem”, Seana Stewarta. Czy to pech, czy szczęście, ale ostatnio trafiały mi się wyjątkowo filozoficzne książki. „Błogosławiony wiek”, Tomasza Piątka okazał się bardzo głęboką lekturą o życiu i kosmosie. Tak samo „Wskrzesiciel”. I w obu jakoś mimochodem, nienachalnie i ledwo widocznie, niby wąż w gęstwinie, przemykały się między stronicami rozmyślania o śmierci.

Bez większego zainteresowania obserwowałam współpasażerów, którzy zajęci byli swoimi sprawami. Zajmowali się tym, czym zwykle zajmują się ludzie w pociągu. Spali. Czytali kolorowe brukowce. Tudzież uczyli się do zaliczenia z prawa cywilnego – to tylko luźne przypuszczenie, które wysnułam po przeczytaniu tytułu na lakierowanej, jadowicie zielonej okładce opasłego tomu Kodeksu Prawa Cywilnego. Co prawda właściciel tegoż, przystojny młody człowiek o ciemnych włosach i oczach barwy starego złota, wiele czasu i uwagi poświęcał kserowanemu fragmentowi książki. Jakiej? Nie mam pojęcia. Młodzian wysiadł w Łodzi. Na chwilę miejsce naprzeciwko mnie opustoszało, ale tylko na chwilę.

Miejsce złotookiego młodzieńca zajął inny młody człowiek, choć na ile byłam w stanie ocenić – o kilka lat starszy ode mnie, czyli mniej więcej koło trzydziestki. Po zdjęciu z siebie wierzchniego okrycia i zarzuceniu na półkę bagażu, rozsiadł się przede mną. Oddzielił się od świata zestawem słuchawkowym komórki oraz książką. Tom miał dziwnie znajomy wygląd. Chwilę zajęło mi skojarzenie, co to za lektura, aż wreszcie doznałam olśnienia! „Północna granica”, Feliksa W. Kresa, wydanie pierwsze! Jak dawno miałam w ręku ten tom „Księgi Całości”? Hm… Kiedy to było? Koniec gimnazjum zapewne, pewnie tuż po tym jak skończyłam czytać sapkowską sagę o Wiedźminie. Czyli niewątpliwie rok 2003, ponieważ jeszcze na początku liceum czytałam „Księgę Całości” i przy okazji wpakowałam się w omawianie „Pani Dobrego Znaku” mojemu psorowi z polskiego.

Jak do tego doszło? A, w bardzo prosty sposób. Najpierw zostałam wywołana do odpowiedzi. Usiadłam naprzeciwko psora przy jego biurku – taki autorski sposób odpytywania, żaden inny psor nie pozwalał byśmy siedzieli przy odpowiedzi. Większość kazała nam stać – albo w ławce, albo tuż przy biurku. Ale siedzieć? A skądże! Psor D.B. był jednak wielce uprzejmym człowiekiem i traktował uczniów jak ludzi, w ograniczonym zakresie, ale jednak. Więc usiadłam. Podałam zeszyt psorowi, żeby sobie mógł go obejrzeć. Wtedy chyba jeszcze nie miałam zdjęcia kolegi na okładce – bo to zupełnie inna historia, ani cytatów z wierszy Jacka Kaczmarskiego (z tego co pamiętam to był tam np. fragment z utworu „Ci wszyscy ludzie”, „Pan Kmicic”, „Lalka”, i coś jeszcze. Na innej okładce – chyba właśnie tej ze zdjęciem kumpla, był pełny tekst „Postmodernizmu”, J. Kaczmarskiego – „Wszystko wolno! hulaj dusza! / Do niczego się nie zmuszaj! / Niczym się nie przejmuj za nic! / Nie wyznaczaj sobie granic! ” etc. Chyba wciąż potrafiłabym wyrecytować całość.)
Wrócę jednak ad rem!, psor wziął zeszyt, obejrzał a potem skupił przenikliwe spojrzenie jasnoniebieskich oczu na mnie. Dokładniej to na moim wisiorku. Akurat byłam w golfie (zresztą to późna jesień już była, łońskiego roku 2003), więc tylko wisior mógł go zainteresować.
- Co ty masz na tym łańcuszku? – zapytał w końcu, zmarszczywszy brwi.
- Smoka – odparłam z prostotą i zgodnie z prawdą.
Rzeczywiście od połowy września weszłam w posiadanie żelaznego smoka z rozpostartymi skrzydłami i głową zwróconą w lewo (tzn. dla patrzącego w prawo). Wówczas jeszcze posiadał trójkątnie zakończony ogon, który nieszczęśliwie się ułamał w okolicy następnej Wielkanocy, gdy upadł mi na kafelki w pokoju. Zabawne jest to, że kiedy pewnego dnia, niedługo po tym jak go zakupiłam, spadł mi na beton ulicy, kiedy einfachowe zapięcie puściło – absolutnie nic mu się nie stało.
W każdym razie żelaznego smoka zdobyłam za całe trzy złote w odpustową niedzielę, to był zdaje się ostatni odpust na jakim byłam. Dlaczego żelaznego? Cóż, pozostałe sprzedawane na tym straganie – również za niebywałą cenę trzech złotych – były posrebrzane, ten jeden zaś niczego nie udawał i był po prostu żelazny. Jedyny w swoim rodzaju, nic więc dziwnego, że postanowiłam go mieć. Ja! Ktoś kto niespecjalnie lubi biżuterię, przez co Luby ma czasem spore problemy z wyborem prezentu dla mnie. Ciągle utyskuje na fakt, że nigdy nie przekułam uszu (i w żadnym wypadku nie mam już zamiaru). Ale zdaje się znów odjechałam od tematu… Powiedziałam więc profesorowi zgodnie z prawdą, że na wisiorku mam smoka.
- Smoka – powtórzył psor niechętnie. – A wiesz czego symbolem jest smok?
- W chińskiej kulturze symbolizuje mądrość… - zaczęłam, nieco speszona, bo nie bardzo wiedziałam do czego dążył psor. Poza tym smok na moim wisiorku był jak najbardziej europejskiej urody, więc jakby się rozjechałam między symboliką a przedstawieniem.
- Ale żyjemy w kulturze europejskiej, chrześcijańskiej, tutaj smok jest symbolem diabła – zauważył chłodno.
- No, tak… Ale ja to się w sumie fantastyką interesuję i tam są różne rodzaje smoków.
- Fantastyką? – zapytał uważnie.
- Tak. RPG też trochę, to znaczy gram ze znajomymi na forum internetowym, tam jest takie miasto, Narilvatar, i każdy odgrywa swoją postać. Poza tym sporo czytam – dodałam mimochodem, nie przeczuwając katastrofy.
- A jaką teraz książkę czytasz? – "Pięknie! Po prostu cudownie..." – pomyślałam. Jakoś tak głupio kłamać w żywe oczy, ale jak tu opisać czytaną właśnie lekturę, żeby nie upewnić psora, że jestem wyznawcą szatana, a fantastyka to mrok, zło i precelki?
- „Panią Dobrego Znaku”, Feliksa W. Kresa - przyznałam. - To jest kolejny tom z cyklu „Księga całości”. Akcja dzieje się w świecie, który nazywa się Szerer. I nad tym światem panuje Szerń, ślepa moc, składająca się z jasnych i ciemnych wstęg, która nadała inteligencję ludziom, kotom i sępom… - Cóż, ratując się przed całkowitym upadkiem zaczęłam opowiadać o świecie, byle tylko nie zdradzić fabuły czytanej książki. Profesor jednak w końcu się zmitygował, albo po prostu przypomniał sobie, że jeszcze cała lekcja przed nami i nie może spędzić całego dnia na słuchaniu o Szererze, więc przerwał mi w pół zdania:
- No, dobrze, ale wróćmy do odpytywania. Opowiedz o motywie śmierci w średniowieczu.
Nie pamiętam jaką ostatecznie ocenę dostałam, ale chyba nie poszło najgorzej (pewnie jakaś państwówka, albo czwórka). Żeby było zabawniej, z tematu śmierci w średniowieczu byłam pytana jeszcze dwukrotnie na lekcjach polskiego – podczas powtórki z epoki oraz w klasie maturalnej podczas wielotygodniowej powtórki przed maturą.
Chyba nic dziwnego, że moim tematem maturalnym było „Motyw śmierci w literaturze i malarstwie. Omów na wybranych przykładach”? To było przeznaczenie! Zresztą za prezentację maturalną dostałam 100%, nie jestem pewna dokładnie za co, ledwo pamiętam, co mówiłam. Jedynie wiem, że podeszłam do tematu bardzo przemyślnie, bo zamiast się rozwodzić o różnych rodzajach śmierci od bohaterskiej po samobójczą omówiłam antropomorficzną personifikację śmierci od średniowiecza ("Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią", anonim; "Trzy okresy życia kobiety i Śmierć" – H. Baldung) przez barok ("Napis na statuę, abo na obraz śmierci" – S. Sęp Szarzyński, "Alegoria marności świata", J. de Valdes Leal), Młodą Polskę ("O! Przyjdź" – S. Korab Brzozowski, "Tanathos", J. Malczewski) po współczesność ("Mort", T. Pratchett). Jak widać – nie wysiliłam się zbytnio, ale za to zrobiłam ją samodzielnie i spędziłam nawet parę godzin w czytelni Biblioteki Śląskiej. I przy ostatnim pytaniu od psora musiałam je delikatnie sprostować, ponieważ psor źle zrozumiał jeden z wniosków mojej prezentacji – który brzmiał, że dawniej przedstawienie śmierci miało przerażać, a obecnie może być tematem żartów. Psor chyba sądził, że chodziło mi o podejście ludzi do śmierci.

Hm, tylko że zaczynając ten wpis wcale nie miałam zamiaru omawiać ani mojej przygody przy odpowiedzi z polskiego, ani tym bardziej maturalnej prezentacji. Wróćmy do początkowo omawianej sytuacji - pociąg relacji Gdynia-Katowice, jakiś czas po opuszczeniu Łodzi Widzew.

Rzecz w tym, że w pewnym momencie młody człowiek odłożył na bok „Północną granicę”, a mnie zaczęło coraz bardziej korcić, żeby porozmawiać z nim na temat książki i w ogóle dowiedzieć się, czy to zwykły przypadek, czy faktycznie lubi fantastykę. Po chwili wreszcie przełamałam nieśmiałość, zgniotłam w ręce i okruszki wsadziłam do kieszeni, po czym odważnie zapytałam – bez owijania w bawełnę: czy lubi pan fantastykę?

Rozmowa nie wiedzieć kiedy stała się zupełnie luźna, przeszliśmy na „ty” i dowiedziałam się, że to nie pierwsza fantastyka, którą czytał. Dowiedziałam się, że wszystko zaczęło się od Conana Barbarzyńcy i że ma w domu wszystkie siedemdziesiąt dwa tomy (jeśli dobrze zapamiętałam liczbę). Poza tym wracał od znajomych z Łodzi, których poznał grając w Lineage. Że co prawda już nie gra, bo po kilku latach mu się znudziło, ale znajomości pozostały, i że któryś z nich polecił mu Kresa do przeczytania. Że zwykle jeździ do nich tam autem pożyczanym od kumpla, który ma warsztat, ale jak jest zima to wybiera pociąg, bo przynajmniej nie musi się obawiać, że gdzieś utknie w korku. Opowiedział mi, jak to pod Siewierzem, stał kilka godzin, bo tiry zatarasowały wjazd na górkę. Nie dały radę wjechać na szczyt, a nie mogły też się wycofać, bo za nimi ciągnął się już wielokilometrowy korek. I od tej pory, mówił, że już nigdy w zimie nie wybierał się na wyjazdy autem. Stwierdził, że pociągi są zdecydowanie mniej zawodne w tej kwestii. Mimo wszystko.
Do tego jeszcze opowiedział mi – chyba w odpowiedzi na to, że przyznałam się iż wracam od chłopaka, że w sumie to miał dziewczynę w Tarnowie, ale po jakimś czasie zrezygnowali, bo im się jeździć do siebie nie chciało. I że teraz od pół roku jest już z inną, miejscową panną. Przy okazji dowiedziałam się, że jeździ wózkiem widłowym po jednym z wielu hipermarketów. I nie jest z tego faktu szczególnie dumny ani usatysfakcjonowany, ale z kumplem ma już pomysł na własną działalność gospodarczą. Mam nadzieję, że mu się uda, bo w sumie miły był z niego facet.

Wysiadaliśmy w tym samym miejscu, czyli na końcowej stacji, którą akurat były Katowice. Zanim pociąg wtoczył się na stację, uprzedziłam Pawła (bo powiedzmy, że tak miał na imię), że plac Wilhelma Szewczyka został już zamknięty dla autobusów i wszystkiego innego, więc pewnie przejście przez dworzec nie wchodziło w grę. Zresztą byłam mądra tylko dlatego, że mam manię sprawdzania wszystkiego kilka razy i wolałam przed wyjazdem z Wrzeszcza sprawdzić jak będzie wyglądał mój powrót z centrum na dzielnicę. Dzięki temu wiedziałam o zamknięciu placu i przeniesieniu mojego przystanku spod dworca na Rynek i na aleję Korfantego.
Paweł był wielce uradowany, że się podzieliłam tą informacją, ale zaraz po tym się zamyślił, bo nie był pewien czy jest w stanie trafić na ulicę 3 Maja, skąd miał tramwaj do siebie (konkretniej do sąsiedniego miasta, biedaczek). Zaoferowałam pomoc, zwłaszcza, że i tak szliśmy w tym samym kierunku. Pokazałam mu proste wyjście na ulicę Konopnickiej, wskazałam pięknie odnowiony kinoteatr Rialto, o którym też chwilę rozmawialiśmy. Stwierdził, że wygląda całkiem nieźle, trochę jak muzeum (sic! Już nie wspominając o tym, że wcześniej w trakcie rozmowy dotknął mnie do żywego sugestią, że pewnie czytuję romanse… phi! Nie obraziłam się na niego tylko dlatego, że go nie znam, przy czym stwierdziłam krótko, że nie, że czytuję głównie fantastykę i kryminały). Po czym przeprowadziłam go przez opustoszałą Dworcową, gdzieś w okolicy Pocztowej przyznał mi się, że absolutnie nie posiada orientacji w terenie (a to podobno kobiety się gubią!), zwłaszcza w Katowicach. Dziwne, ja się tam w nich doskonale znajduję. A jak ktoś mi da mapę do ręki to może i w obcym miejscu bym sobie dała radę (tak zresztą ostatnio radziłam sobie w Silesii CC, żeby nie błąkać się po tym sklepowym molochu bez ładu i składu, tylko bezbłędnie odnajdywać sklepy, które mi były akurat potrzebne). Wreszcie wyszliśmy na Rynek, a Paweł zauważył na przystanku „swój” tramwaj. Pożegnaliśmy się serdecznym uściskiem dłoni, bez złudnych nadziei na ponowne spotkanie. On pobiegł na tramwaj i zdążył, a ja smętnie spojrzałam na wyświetlacz komórki. Oczywiście miałam masę czasu do autobusu, mniej więcej dwadzieścia minut. Gdyby pociąg przyjechał punktualnie, a nie z pięciominutowym opóźnieniem, zdążyłabym na wcześniejszy transport. Pocieszałam się jednak, że co pięć minut to nie dwieście czterdzieści (czym mógł się pochwalić pociąg z Bielska-Białej do Gdyni, kiedy wjeżdżał na stację Gdańsk Wrzeszcz), więc nie było jeszcze tak źle.
Ostatecznie usiadłam na pustym przystanku przy alei Korfantego i wpatrując się w świetlisty napis „Fenix” i podświetlony okrągły szyld oznajmiający obecność czynnego 24h/dobę bankomatu BZ WBK po drugiej stronie, zajadając się ostatnią bułką, jaka mi została w zaimprowizowanym chlebaku z małej empikowskiej reklamówki, oczekiwałam cierpliwie na „mój” autobus, którego suma cyfr to 17.

Nie wiedzieć czemu, kiedy opowiedziałam o tej przyjemnej rozmowie z Pawłem memu Lubemu, ten wydawał się odrobinę zazdrosny. Ale to pewnie tak bardziej dla zasady i pozorów niż dlatego, że miałby jakiś powód (bo rozumiem, że można być zazdrosnym, ale to jeszcze trzeba mieć o kogo...)

Ellaine - 17 Grudnia 2010, 16:57

Święta coraz bliżej, podobno. Znaczy nawet nie podobno, ale na pewno. Widać to po ilości ozdób w sklepach. W każdym razie dzisiaj postanowiłam chociaż część prezentów kupić (udało mi się, nawet, choć lekko nie było). Ale mniejsza o to! Byłam dzisiaj w Realu i chyba ciekawie wyglądałam, chodząc po tym sklepociągu z koszyczkiem przewieszonym na łokciu niczym Czerwony Kapturek, idący przez las. W przeciwieństwie do większości ludzi, którzy mieli kosze wypchane po brzegi różnorodnym dobrem w moim koszyczku znalazł się zeszyt z okładką w szkocką kratę, klej w sztyfcie, skarpetki i baton (to ostatnie, bo głodna byłam). Nie, żadna z powyższych rzeczy nie zostanie nikomu sprezentowana.

A tak przy okazji to jeszcze opowiem Wam o czymś, ponieważ święta się zbliżają, więc będzie w temacie:

Niemal od końca wakacji stary pytał mnie niemalże bez przerwy, czy spędzam święta u Lubego. Zgodnie z prawdą za każdym razem, starając się nie cedzić odpowiedzi przez zęby, mówiłam:
- Nie wiem. Nie rozmawialiśmy na ten temat. Nie zostałam zaproszona.
I tak mniej więcej minęły nam wrzesień, październik, połowa listopada…

Któregoś dnia, kiedy akurat nie było ojca w domu, przygotowywaliśmy z bratem obiad dla siebie. O dziwo! spożyliśmy go przy jednym stole, co natchnęło nas do rozmowy. Od śmierci Mamy na palcach mogłabym policzyć tzw. rodzinne obiady, zwykle skłaniała do tychże sytuacja w stylu – przyjeżdża wujek, tudzież siostra ze swoimi mężczyznami. Na co dzień każde z naszej trójki rozchodzi się do swoich pokojów i tam w spokoju siada do posiłku, obojętnie czy to świątek, piątek, czy niedziela. (Na szczęście mamy na tyle pokojów, że zazwyczaj każde siedzi we własnej klatce, to znaczy klitce, nie wadząc nikomu.)

W każdym razie podczas tego pamiętnego obiadu, mimochodem poruszyłam temat Wigilii. Ostatecznie warto wiedzieć u kogo przyjdzie ją spędzić? Miałam w planach uprzejmie wprosić się do siostry, ponieważ absolutnie nie widzę powodów do spędzania rodzinnych świąt z kimś kogo nie trawię na co dzień. Sądzę, że „magia świąt” nie uchroniłaby mnie przed rozstrojem żołądka, więc po co sobie nerwy psuć?
- Przecież ty jedziesz na Pomorze. – Brat był o tym święcie przekonany, co sugerował ton wypowiedzi. Spojrzałam na niego… no może nie jak na idiotę, ale co najmniej jakby mu wyrosły czułki.
- Że co?
- No, ojciec tak ciągle mówił.
- E… No, pytał mnie co chwilę, czy tam jadę, ale zawsze mówiłam mu, że jeszcze nie wiem.
- On jest przekonany, że jedziesz i wszystkim tak mówi.
- No cóż – po czym stwierdziłam, że chciałam jechać do siostry.
- Ale oni nie będą u siebie, jadą do teściów na Wigilię. Nawet myśleli, żeby nas zabrać do nich, ale ojciec nie chciał.
- Aha… - mruknęłam, po czym kontynuowałam posiłek.

- Cześć, Kochanie! – po obiedzie z bratem zadzwoniłam do Lubego. To było jedyne rozsądne wyjście. – Wiesz, chyba jestem zmuszona pojechać do was na święta…
- Jak to zmuszona?
- Pozwól, że ci wyjaśnię – po czym pokrótce objaśniłam całą sytuację. – Mógłbyś zapytać rodziców, czy nie będą mieć nic przeciwko mojej osobie?
- Nie, no, jasne. Ale nie powinno być problemu, przecież ich znasz i ich stosunek do ciebie.

Parę dni później wszystko zostało uzgodnione – i tak wyszło, że jadę do Lubego. W sumie ciekawa jestem zderzenia kulturowo-kulinarnego, oby nie okazało się zbyt wielkim szokiem dla mnie. Choć nie umiem sobie wyobrazić świąt bez makówek, ale myślę, że przeżyję. Skoro Luby dwa lata temu przetrwał Wigilię u mnie w domu (ech, ostatnia Wigilia, kiedy rodzina była w komplecie), więc w drugą stronę też nie powinno być źle.

Ale! To jeszcze nie koniec tej historii. Niedawno, może ze trzy, cztery dni temu, rozmawiałam z siostrą przez telefon. Zagadnęłam ją na temat Wigilii i wiecie, co się okazało? Że oni absolutnie nigdzie się nie wybierają, będą spędzać ją u siebie w domu. Tak naprawdę kwestia z teściami była jedynie mglistym planem pt. Jeśli teściowa nas zaprosi, to się nad tym zastanowimy. Natomiast pierwsza opcja była taka: Wigilię spędzamy u nas w domu, całą szóstką. Niestety po śmierci Mamy ojcu już do końca się we łbie poprzestawiało (a może zawsze miał nie po kolei, tylko po prostu Mama miała zbyt silny charakter i zbyt silnie zakorzenione rodzinne tradycje, którym nie umiał się przeciwstawić?) i tak jak w zeszłym roku tak i w tym stwierdził, że on absolutnie nie chce mieć choinki w domu. Osobliwie zawsze mu przeszkadzała, zwłaszcza, kiedy lampki się paliły (rozumiecie, ma manię oszczędzania). A siostra, chyba tak jak Mama, bardzo ceni sobie tradycję i stwierdziła, że skoro on nie chce choinki to oni nie przyjadą. Zwłaszcza, jak mówiła, to pierwsze święta Antka, więc powinno być wszystko jak należy (choć pierników, wstyd przyznać, nie upiekliśmy).

Wyszło na to, że mogłam pojechać na Wigilię do siostry. No cóż, ale teraz to już nie wypada odmówić rodzicom Lubego, czyż nie? ;)

Martva - 17 Grudnia 2010, 17:04

Chyba ułożyło się najlepiej, jak mogło się ułożyć :)
dzejes - 17 Grudnia 2010, 18:17

Smutno to wszystko czytać.
Ellaine - 17 Grudnia 2010, 19:04

Martva napisał/a
Chyba ułożyło się najlepiej, jak mogło się ułożyć :)

No w sumie tak.

dzejes napisał/a
Smutno to wszystko czytać.

Przepraszam.

Zgaga - 18 Grudnia 2010, 08:37

Smutne, że to właśnie przy okazji świąt, które powinny być radosne, ciepłe itd., wychodzą najbardziej różne dziwne rzeczy.
dzejes - 18 Grudnia 2010, 10:45

Ellaine napisał/a
Przepraszam.


Za co?

Kai - 18 Grudnia 2010, 15:31

Jakoś zawsze z rodziną wychodzi... dziwnie. Zwłaszcza okołoświątecznie. Młoda, a my się jeszcze musimy zdzwonić, bo mam to coś dla Ciebie :)
Ellaine - 19 Grudnia 2010, 18:47

dzejes napisał/a
Za co?

Nie lubię ludzi zasmucać.

Zgaga napisał/a
Smutne, że to właśnie przy okazji świąt, które powinny być radosne, ciepłe itd., wychodzą najbardziej różne dziwne rzeczy.

Cóż, kiedyś było inaczej... Czasem ojcu udawało się być, jak my to określamy, "grzecznym" na Wigilii. Do tej pory siostra czasem dzwoni do mnie i pyta - "jak ojciec? grzeczny jest? bo nie wiem, czy mogę do niego zadzwonić."

Ale święta, cóż... Przygotowania zaczynały się w pierwszą sobotę Adwentu, pieczeniem pierników. To było rodzinne przedsięwzięcie, i o dziwo w naszej niedużej kuchni mieściło się nawet do pięciu osób. Któregoś roku Babcia przyjechała pomagać piec, bo zwykle to wyglądało tak: piekło się u nas, a potem (lub wcześniej) jechało się piec do Babci.
Wtedy w domu był jeszcze stary piec gazowy, który bardzo nierówno grzał, nie było na pokrętle żadnych numerków, które oznaczałyby temperaturę (teraz też mamy gazowy piec - tak palniki, jak i piekarnik, ale są te numerki, pomocna sprawa). Z tej prostej przyczyny zwykle pierwsze dwie blachy pierników wychodziły z piekarnika czarne jak węgielki, ale nie to żeby miały się zmarnować! bynajmniej. Spalone pierniczki szły "na moczkę". Właściwie do. Później, gdy już był nowy piec i pierniki się nie przypalały to Mama kupowała specjalny piernik do moczki.
W każdym razie, kiedy była Babcia to pamiętam, że śpiewała przy robocie jakąś niemiecką piosenkę o ptaszku. Teraz nie pamiętam już słów, ale gdzieś mi to wspomnienie utkwiło w pamięci. I chyba nawet nagrywaliśmy to na starym, jedno kieszeniowym Grundigu, ale kaseta pewnie się zawieruszyła w pomroce dziejów. Albo mnie się już miesza.


Mama jako jedyna lubiła tę słodką breję, która ma dość nieprzyjemną dla oka konsystencję. Choć, małą ilość byłam w stanie zjeść - nie wiem, czy wiecie co to takiego ta moczka? Otóż, zalewa się piernik kompotami z suszu i dodaje do tego bakalie, to tak mniej więcej w skrócie. Tradycyjna śląska potrawa, tak jak makówki i siemieniotka, tylko że tej ostatniej nigdy nie jadłam. Zamiast siemieniotki mieliśmy zawsze rosół robiony na głowach karpi z grzaneczkami i marchewką. Cudo! (Luby był przerażony jak mu opisywałam nasze potrawy wigilijne, rosół z karpia też go przerażał, ale ostatecznie chyba mu smakowało...) Osobiście zawsze uwielbiałam podjadać grzanki na długo przed Wieczerzą, ale zalane zupą też były dobre. W życiu np. nie mieliśmy tak rozpowszechnionego chyba w Polsce barszczu z uszkami.

W każdym razie pierniki piekło się zawsze na początku Adwentu, bo wiadomo, że piernik dobry kiedy trochę przeleży. Przez cały grudzień po domu rozchodził się zapach pierników, za każdym razem, kiedy zaglądało się do szafy. Swoją drogą zawsze przetrwały do świąt! Pilnowaliśmy siebie nawzajem, żeby nie podjadać... za dużo, a i tak pierników zawsze było sporo tak z parę setek.

Pod żyrandolem w salonie wisiał wieniec adwentowy z dzwonkiem pośrodku. Druga po piernikach oznaka zbliżających się świąt. Mama robiła stroiki ze sztucznych gałązek i każdy dostawał jeden do pokoju, a na półkach miejsce zajmowały Mikołaje i aniołki. Parę razy nawet dostałam do pokoju cały sznur lampek, którymi obwieszaliśmy wiszące półki i świeciliśmy je, zamiast lampki na biurku. Raz Mama zrobiła nawet gwiazdę z grubego drutu, obwiązała lampkami i powiesiła nam w pokoju.

Choinkę ubieraliśmy zwykle krótko przed Wigilią, czasem to bywało, że dopiero 23 grudnia. Oczywiście jak byliśmy młodsi to choinka ubierana była wcześniej, a ozdoby, które na niej wieszaliśmy były ręcznie robione. Mama specjalizowała się w tworzeniu "jeżyków". Pamiętam, że ja to robiłam pawie oka i łańcuch z kolorowego papieru, były dwa typy: prosty, czyli zwykły łańcuch z kolorowych ogniw i nieco bardziej skomplikowany - z marszczonej bibuły, brało się dwa długie paski bibuły i przeplatało się je. Sklejany był tylko na początku i końcu, a potem rozciągało się tak uzyskaną harmonijkę i gotowe!

Nigdy nie mieliśmy naturalnej choinki. Pierwsza jaką pamiętam, oczywiście sztuczna, była tak wysoka, że po założeniu jej szpicu ten niemal dotykał sufitu. Choinka miała bardzo szczupłe gałązki. Wieszaliśmy na niej dużo różnych rzeczy, i chyba nigdy nie było włosów anielskich i waty, tak jak u Dziadków (rodziców mojej Mamy). Kilka lat później rodzice kupili niższą choinkę, uznając że wysoka ma już za brzydkie gałązki. Nowa była niższa, ale za to miała grube gałęzie i w ogóle była taka trochę "pękata", za to mnie udało się ją przerosnąć o parę centymetrów (miała chyba 150 albo 160 cm). Z choinki zniknęły papierowe zabawki i ozdoby z masy solnej (ha! mieliśmy całkiem sporo takich ozdób, któregoś roku oddałam je wszystkie do szkoły, to chyba jeszcze w podstawówce było). Z czasem na choince zaczęły pojawiać się bardziej jednolite bombki (a nie każda z innej obórki), większość była czerwona, ale wciąż jeszcze wieszaliśmy też stare bombki (odziedziczone jeszcze po Dziadkach), które szły na gałęzie, które były mniej widoczne; no i mieliśmy srebrne łańcuchy.

Swoją drogą, któregoś roku popsuł nam się szpic. To znaczy Mama użyła siły razy gwałt, żeby wcisnąć szpic na szczyt choinki i przebiła cienkie szkło... No cóż, od tego czasu instalowaliśmy na szczycie jakąś starą gwiazdkę, wygrzebaną Bóg wie skąd, aż parę lat temu chyba siostra kupiła nam nowy szpic.

Po śmierci Babci odziedziczyliśmy jej starą sztuczną choinkę, niedużą. Mama ubierała ją w jakieś już brzydsze bombki, albo takie, które na pewno się nie stłuką i "jeżyki" robione ze sreberek (brała je z opakowań margaryny), narzucała na to jakieś nieużywane już przez nas łańcuchy i stawiała ją w kącie, na lewo od windy. Ot, tak. Po prostu, żeby na piętrze było ładniej.

W Wigilię rano Mama już kręciła się po kuchni, gotując chociażby kompoty. U nas to było tak, że z każdego suszonego owocu był osobny kompot, czyli czasem bywało, że mieliśmy pięć kompotów: morelowy, figowy, śliwkowy, jabłkowy, gruszkowy. Dopiero później, kiedy było coraz mniej poszczególnych kompotów zlewało się je do jednej miski. Moim ulubionym zawsze był figowy. A kompotowa zlewka nigdy mi jakoś nie przypadła do gustu.

Oczywiście były też makówki, obowiązkowo na mleku. Zwykle wychodziło Mamie co najmniej dwie pełne miski makówek. Najlepiej smakują w bożonarodzeniowy poranek, na zimno, polane ciepłym mlekiem. Jadło się je rano, przed obiadem, na deser, na kolację. Kiedy tylko dusza zapragnie! Potem oczywiście tuż po spożyciu należało pamiętać, żeby się nie uśmiechać za szeroko.

No i oczywiście prezenty. Kiedy byliśmy mali, rodzice wyganiali nas po Wieczerzy do pokoju mojego i brata. Siedzieliśmy tam parę minut, czekając aż nas rodzice wezwą. W końcu wołali. W dużym pokoju były pogaszone światła, jedynie paliły się lampki na choince. Obowiązkowo trzeba było idąc do pokoju śpiewać kolędy. A potem ostatecznie można było zobaczyć, co też w tym roku przyniosło nam Dzieciątko*. Zwykle nie były to jakieś wielkie prezenty, zwykle drobiazgi. Jakaś zabawka, trochę bielizny - wiecie, piżama, skarpetki, coś w ten deseń. No i całkiem spora ilość słodyczy, czyli w skrócie "paczka z kopalni". Rodzice nigdy nie dawali nam jej przed świętami, a znałam takie dzieciaki, które przejadły paczki jeszcze przed Wigilią. No, przez pewien czas mieliśmy okres słodyczowego dobrobytu, bo każde z nas dostawało własną "paczkę z kopalni". Potem były już tylko dwie, jedna... aż w końcu ja też przestałam być dzieckiem i to był koniec "paczek". Za to prezenty stały się bardziej zindywidualizowane, ale rodzice i tak zwykle dawali nam drobiazgi, to my między sobą kupowaliśmy coś więcej. No, ode mnie rodzeństwo długi czas dostawało "kurzołapy", czyli jakieś pierdółki do postawienia na półce.


Ech, nie miałam powodów do narzekań, choć bywało różnie w święta. Ale zwykle było całkiem przyjemnie, dość rodzinnie. A czasem na Wigilii to bywał brat Mamy, który nigdy nie założył własnej rodziny.

Święta nie były takie złe, mimo wszystko.
No, ale kiedyś w domu było nas pięcioro...
__
*Nie wiem, jak u Was, ale u mnie zawsze prezenty przynosiło Dzieciątko, bo Św. Mikołaj przynosi prezenty tylko 6 grudnia.


Kai napisał/a
Młoda, a my się jeszcze musimy zdzwonić, bo mam to coś dla Ciebie

No fakt. Nie wiem tylko, czy się uda spotkać jeszcze przed świętami; choć niewątpliwie byłoby miło. Hm, masz czas we wtorek, tak koło osiemnastej? Bo myślę, że ja powinnam mieć.

dzejes - 19 Grudnia 2010, 21:17

Ellaine napisał/a
Nie lubię ludzi zasmucać.


To siebie przeproś przede wszystkim.

Ellaine - 20 Grudnia 2010, 20:32

Niewykluczone, że jest coś w tym, co mówisz, dzejesie.

Cóż, nie wiem, czy wiecie, ale mija dokładnie rok odkąd powstało to miejsce. Ludzie! Jak Wy to wytrzymaliście? :>

Co prawda do Wigilii zostały jeszcze cztery dni, ale... Prawdopodobnie już 22.ego wyjeżdżam z Katowic, dlatego dzisiaj (ponieważ jutro mogłoby nie być kiedy, a jak już będę u Lubego, to rzadziej będę korzystać z Internetu. W końcu to święta)... W każdym razie, kurde... wyjdzie z tego nowa świecka tradycja, ale co mi tam! Skoro przetrzymaliście ze mną cały rok, to i to jakoś przetrwacie. Wierzę w Was! :))

Wszystkiego najlepszego na Święta i Nowy Rok. Uwaga na uszy. :>

ilcattivo13 - 20 Grudnia 2010, 20:43

Tobie też, Ellaine, wesołych Świąt :D
nimfa bagienna - 20 Grudnia 2010, 20:48

Udanych świąt, Ellaine. I przede wszystkim - odpoczynku.
Agi - 20 Grudnia 2010, 21:09

Ellaine, radości życzę! :D
Martva - 20 Grudnia 2010, 21:21

Ellaine, ciepła i spokoju :)
merula - 20 Grudnia 2010, 21:33

Ellaine, przytulnych świąt.
fealoce - 20 Grudnia 2010, 22:26

Spokojnych Świąt, Ellaine!
Arya - 21 Grudnia 2010, 19:08

Ellaine, wesołych świąt.
Jedenastka - 21 Grudnia 2010, 19:23

Ellaine napisał/a
wyjdzie z tego nowa świecka tradycja, ale co mi tam! Skoro przetrzymaliście ze mną cały rok, to i to jakoś przetrwacie. Wierzę w Was! :) )

A ja miałam właśnie zapytać czy w tym roku też zaśpiewasz...

Udanych Świąt Ellaine :) .



Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group