Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.
Ellaine - 5 Listopada 2010, 13:50
Dzięki, dziewczyny :) Trzymam się, jakoś.
Z okazji przeziębienia przyniosłam do domu trochę apteki.
Markery niestety nie są refundowane, więc przy okazji poszukam jakiegoś laboratorium, gdzie to robią. No, ale pani doktór była tak miła, że wysyła mnie na prześwietlenie płuc, żeby zobaczyć co u nich (Mama miała raka płuca). Wiecie, co? Pierwszy raz będę mieć coś prześwietlane. Pamiętam jak koleżanki się dziwiły, jak im powiedziałam, że pierwszy raz pobieraną krew miałam chyba w wieku osiemnastu, albo dziewiętnastu lat :D (i to było dzięki tej samej pani doktór co teraz, bo wtedy stwierdziła, że blado wyglądam, więc trzeba sprawdzić czy nie mam anemii. Nie miałam).
Swoją drogą ta wizyta była całkiem zabawna - mimo wszystko. Zresztą, bardzo lubię tę panią doktór, chodziłam do niej już kilkakrotnie, chociaż dawno temu zdeklarowana byłam do innego lekarza (ale ostatnio musiałam wypełnić nową deklarację, bo okazało się, że tak dawno nie byłam u internisty, że tamta wcześniejsza lekarka już nie pracuje w przychodni. Czyli formalnie wcale nie byłam zapisana do tej przychodni - i nawet nie wiem od jak dawna, bo nikt mnie o tym nie raczył poinformować... a przecież moje dane osobowe tam mają, choćby adres zameldowania. No, ale trudno przecież wysłać kartkę, żeby pacjent przylazł i wybrał sobie nowego lekarza, prawda?).
Wchodzę do gabinetu, witam się i siadam przed panią doktór.
- Dzień dobry. Bo ja to trochę przeziębiona jestem, a przy okazji mam parę pytań...
- O, no co za konkretny pacjent! - śmieje się lekarka - Aż głowę podniosłam, żeby zobaczyć kto tak od razu mówi, że ma pytania i w dodatku z postawioną diagnozą przychodzi.
- E, to znaczy... tak tylko... - się trochę zmieszałam. Nie spodziewałam się podobnej reakcji. Pani doktór nadal wygląda na rozbawioną.
- Nie, nie. W porządku, po prostu zwykle to wygląda tak: bo ja... to eeee, wie pani... od czego by tu... - pani doktór tłumacząc mi, naśladuje swoich pacjentów.
Cóż, praca lekarza ogólnego chyba nie jest lekka jeśli często się zdarzają tacy niezdecydowani. Potem oczywiście dialog przeszedł na to z jakimi objawami przychodzę i tak dalej. Diagnoza została postawiona, pani doktór wypisuje receptę i spogląda na mnie.
- Pracuje, pani? Studiuje?
- Studiuję.
- Matematyka - zgaduje lekarka, ale z pewnym przekonaniem w głosie.
- Nie. Historię.
- Ach, mój syn studiuje prawo. Ale ciągle musi się uczyć historii.
- No, historia ważna rzecz - zauważam, nie bez dumy.
- Prawda. Ale myślałam, że ktoś taki konkretny, jak pani to musi być umysłem ścisły,. A tu zupełnie odwrotnie! - uśmiecha się lekko.
- Cóż, mam chłopaka chemika, może to przez to - wzruszam ramionami.
- A, ukształtował panią odpowiednio?
- Być może. No, ale historia też jest ścisłą nauką, zwłaszcza jeśli idzie o fakty. Nie można tak po prostu pływać.
- Racja. Czyli też trzeba być konkretnym.
Później zadałam pytania, z którymi przyszłam. Gdyby nie to, że się przeziębiłam to przyszłabym do pani doktór wyłącznie z pytaniami, no ale... wyszło jak wyszło. Dowiedziałam się o markerach, dostałam skierowanie i jeszcze parę rzeczy się wywiedziałam, o których Wam nie powiem. Przynajmniej na razie nie, może kiedyś, w nieokreślonej przyszłości.
Godzilla - 5 Listopada 2010, 13:54
Ellaine, trzymam palce. Najgorsze jest czekanie na ważne wyniki. Oby potem była wielka ulga.
Swoją drogą ja ileś razy "z urzędu" miałam robiony tzw. mały obrazek, żeby wykluczyć gruźlicę. To co, teraz nie ma tego zwyczaju?
Agi - 5 Listopada 2010, 14:06
Godzilla napisał/a | To co, teraz nie ma tego zwyczaju? |
Jeśli się pracuje, to jest taki zwyczaj - badania okresowe.
Studentami niestety nikt się nie przejmuje.
Godzilla - 5 Listopada 2010, 14:17
Muszę powiedzieć, że te badania są coraz bardziej per noga traktowane. Ostatnio polegały na badaniach wzroku i wypisaniu papierka, w przypadku pracy siedzącej, powodującej bóle kręgosłupa i inne takie problemy. Ostatni mały obrazek miałam bardzo dawno. Dobre i to, przynajmniej wiem, że wzrok mam - odpukać - niezły.
Ellaine - 5 Listopada 2010, 14:21
Agi napisał/a | Studentami niestety nikt się nie przejmuje. |
W końcu to tylko "gorszy rodzaj człowieka"*. Czym się tu przejmować? ;)
W każdym razie prześwietlę się jak wykuruję się z tego przeziębienia. Wtedy się dowiem ile paczek papierosów wypaliłam biernie...
*cytat za co poniektórymi wykładowcami z pewnych uczelni ;)))
Godzilla - 5 Listopada 2010, 14:26
To ja słyszałam, że student:
1) na pierwszym roku jest g***no,
2) na drugim roku - pan g***no,
3) na trzecim roku - student,
4) na czwartym roku - pan student,
5) a na piątym roku ma to głęboko w de bo pisze pracę.
Kai - 5 Listopada 2010, 21:34
Agi napisał/a | Jeśli się pracuje, to jest taki zwyczaj - badania okresowe. | grunt to zaliczyć krew, mocz i okulistę, prześwietlenia i innych badań nie miałam od wieków, do gina jak się sama nie przejdę, to mnie nie skierują
Obudzą się z ręką w nocniku, moja koleżanka już na gruźlicę zachorowała, zanim zrobili rozpoznanie, trwało pół roku, dobrze, że się dziewczyna nie zdążyła wykończyć.
Agi - 5 Listopada 2010, 21:39
Kai napisał/a | grunt to zaliczyć krew, mocz i okulistę, prześwietlenia i innych badań nie miałam od wieków, |
Ja mam obowiązkowe badania podstawowe, prześwietlenie i okulistę. Taki standard.
Kai - 5 Listopada 2010, 22:07
Agi, ani mi nie przypominaj! BTW gdyby rentgen był rzeczywiście w dalszym ciągu włączony do obowiązkowych badań okresowych, mój ojciec może by jeszcze żył.
Ellaine, ja mam w genach cukrzycę (kobiety 3 pokolenia wstecz) i raka (ze strony ojca dwa pokolenia wstecz). Wierzę w swoje szczęście. Może mnie nie dogonią, jeśli będę dość szybka. Ale nie bierz ze mnie przykładu badaj się i lecz, bo masz przed sobą całe życie, które trzeba przeżyć... fajnie.
turelie - 6 Listopada 2010, 11:25
Ellaine, powiedz tylko słowo, a chętnie potowarzyszę Ci, czy to podczas podróży na badania, czy też po odbiór wyników. Nie obawiaj się zapytać. Jestem do Twojej dyspozycji. Po to w końcu jestem
Ellaine - 6 Listopada 2010, 16:49
Kai napisał/a | ) badaj się i lecz, bo masz przed sobą całe życie, które trzeba przeżyć... fajnie. |
To życie może trwać jeszcze rok, jak i pięćdziesiąt lat. Któż wie, co jest człowiekowi pisane, nawet gdy się bada i leczy? Pewnego razu wracając do domu prawie wpadłam pod samochód na przejściu dla pieszych (widocznego z okien mojego bloku). To było gdzieś w liceum. Nie pamiętam już co tak zajęło moje myśli, że weszłam na zapełnione skrzyżowanie bez rozglądania się uważnego. Szczęśliwie kierowca miał dobry refleks. Kiedyś mogę nie mieć tyle szczęścia.
Wiem, turelie, wiem. Ale znasz mnie, nie lubię ludziom głowy zawracać. (:
Ech, chyba powinnam wrócić w pielesze, bo raczej nie wskazane jest siedzieć przy kompie z gorączką powyżej 38 stopni (((: Tylko, że tam nie ma co robić. Na książki nie mam sił, na naukę tym bardziej, a w telewizji nic ciekawego nie puszczają. Masakra. Nawet nie pamiętam kiedy tak się rozłożyłam, żeby musieć w łóżku leżeć. Ale jeszcze chwilę tu posiedzę, bo akurat w radiu internetowym lecą The Beatles z piosenką: Eleanor Rigby
Godzilla - 6 Listopada 2010, 16:55
Ellaine, wracaj i to zaraz. I do łóżka. Nudy nudami, a siedząc w tym stanie tylko serce sobie osłabiasz. Czasem trzeba paskudztwo przeczekać i już.
Każdy miał chyba moment, który mógł się źle skończyć. Ja przechodziłam kiedyś przez Miodową i miałam zielone światło dla pieszych, czyli OK. I na moim zielonym świetle przed samym nosem przejechał mi jakiś złoto malowany samochód, nie wiem z jaką szybkością ale z dużą. Ciekawe co ćpał kierowca. Mało brakowało, może pół metra.
Kai - 6 Listopada 2010, 18:02
Chcecie się pośmiać? Raz znalazłam się po roboczej stronie jakiegoś karabinka. I sądzę, że gdyby pewien facet do nas nie dołączył, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Ale był, ktoś inny wydygał i jest ok.
Ellaine, może to dziwnie zabrzmi, ale każda chwila życia jest ważna, każdą trzeba przeżyć. Nikt nie wie, ile ich jeszcze będzie, z przyczyn całkowicie od nas niezależnych. Więc nie marudź i się lecz!
Ellaine - 9 Listopada 2010, 11:48
Spokojnie, dziewczyny. Leczę się przecież! I to jakąś końską dawką antybiotyku m.in. przeciwko zapaleniu płuc, więc będzie git. Nie bójcie się. Co prawda wczoraj miałam niejakie załamanie nerwowe, bo mój kaszel bardzo, ale to bardzo przypominał ten, który przez dwa lata słyszałam w wykonaniu Mamy. Zresztą ja wtedy też kaszlałam, ale wciąż uważam, że to było wyłącznie na tle nerwowym... Bo, khem, po śmierci Mamy kaszel mi przeszedł.
Tak w ogóle to zauważyłam, że choroba sprzyja mojej twórczości.
Przedwczoraj napisałam 8 tys. znaków, a wczoraj prawie trzy strony a4 kratka pod kratką. Przy tym zdałam sobie sprawę z tego, że rzadko piszę ręcznie. Ponieważ ostatnio unikam wykładów, więc na uczelni też jakoś ręczne pisanie nie jest mi potrzebne. A jak piszę różnego rodzaju teksty to siadam do kompa, bo łatwiej edytować, nie trzeba kreślić i w ogóle.
Dlatego też szalenie mnie zdziwiło, że pisanie mi szło jak z płatka!
Na początku oczywiście ułożyłam się wygodnie w łóżku, podparłam plecy poduchami, zapakowałam w szlafrok, kołdrę, koc. Na kolanach położyłam sobie deskę kreślarską odziedziczoną po Dziadku architekcie. Kiedyś nawet marzyło mi się pójście jego śladami, ale głupia byłam - nie uczyłam się matematyki, fizyki i chemii, no i wylądowałam na historii.
Najpierw do ręki wzięłam wieczne pióro, bo to takie epickie! Rękopisy powinny być pisane piórem, najlepiej takim zielonkawym tuszem. Ja mam czarny, ale następnym razem sobie kupię ten bardziej zielony. Niestety zapas atramentu był już dość mikry, więc przerzuciłam się na długopis (nie chciało mi się ruszać z miejsca, żeby uzupełnić piór). Niebieski. Ale i w nim skończył się tusz. Na szczęście był jeszcze jeden długopis, czarny dla odmiany.
Nie czułam ani upływu czasu, ani bólu ręki, po prostu pisałam. I to naprawdę było fantastyczne uczucie. W końcu jednak podniosłam wzrok na zegarek stojący na regale. Były wówczas trzy kwadranse na dwudziestą trzecią. Nie tyle późna pora mnie zaskoczyła, co fakt, że absolutnie nie chciało mi się spać. Oczywiście czułam, że mam gorączkę, ale uporczywy kaszel już mnie nie męczył, a wyobraźnia podpowiadała, co mam napisać aż do zakończenia opowiadania. Rozsądek jednak podpowiadał, że dłuższe siedzenie nad tą deską kreślarską będzie nierozsądne.
Nie pisałam długo, bo tylko od dziewiątej do za kwadrans jedenasta. Zaczęło się głównie dlatego, że ojciec nie chciał ściszyć telewizora przy oglądaniu Ogniem i Mieczem, a potem czegoś jeszcze, więc nie było szans żebym zasnęła. Słyszałam niemal każde słowo z filmu pomimo zamkniętych drzwi w salonie, krótkiego przedpokoju, zamkniętych drzwi mojego pokoju i włączonego RMF Classic.
Cóż, chyba już sobie stąd pójdę. Nie powinnam tyle przesiadywać przy kompie (jeszcze). Wrócę do kreślarskiej deski, papieru listowego i mojego wiecznego pióra firmy Hero. Nie wiem skąd mam to pióro, ale jest ze mną od dawna i je uwielbiam.
Ellaine - 14 Listopada 2010, 20:53
Tydzień choroby. Bilans:
- Niedoczytane "Erynie", Marka Krajewskiego, bo w głupocie i gorączce zajrzałam na koniec i wiem kto zabił.
- Opowiadanie na 53 tysiące znaków i nieśmiały pomysł na następne (właściwie to pomysł, gdzie się może rozegrać i kto będzie głównym bohaterem, brakuje tylko fabuły).
- Przeczytana "Historia twojego życia", Teda Chianga. (Chodzi mi o opowiadanie o tym tytule, a nie o tom opowiadań) Pokręcone opowiadanie. Z pięciu, które przeczytałam to nadal najbardziej podoba mi się "Wieża Babel", potem można postawić na drugim "Historię twojego życia", następnie "Zrozum", "Dzielenie przez zero" było dziwaczne, ale najbardziej bełkotliwe jak na mój gust to było najkrótsze z nich "Ewolucja ludzkiej nauki", tzn. puenta ciekawa, ale początek mi się nie podobał. Zresztą, ja nienawidzę matematyki... I chyba jestem zbyt ograniczona na te opowiadania. Ale przeczytam wszystkie, mam czas do 22. listopada.
- Referat o "rewolucji goździków" w Portugalii na prawie 20 tysięcy znaków.
- Rozpoczęte czytanie "Wskrzesiciela", Seana Stewarta. Kartka 13/14 wyrwana, ale włożona gdzieś pod koniec książki. Po opisie z tyłu książki spodziewałam się czegoś innego, ale albo nie zrozumiałam opisu, albo jeszcze się okaże. Na razie trudno ocenić. W sumie wypożyczyłam z powodu autora, który napisał też powieść ze świata Star Wars: "Yoda. Mroczne spotkanie".
- Napisanie bardzo ważnego maila, a przynajmniej dla mnie.
A poza tym to wyzdrowiałam.
I wczoraj przyśniło mi się, że pisałam post na tym blogu, ale niestety zapomniałam co wówczas Wam napisałam, więc cóż... Wyszło, jak wyszło. Czyli generalnie to lepiej byłoby to skasować, ale cóż.
Zauważyłam, albo mi się tylko tak wydaje, że kiedy poświęcam czas bardziej na pisanie moich takich tam głupich fantasy, to tutaj obniża się poziom moich wpisów. Najwyraźniej co za dużo to niezdrowo i nie daję rady być kreatywna w dwóch miejscach jednocześnie.
Ellaine - 18 Listopada 2010, 18:31
Jak to opowiadałam wczoraj Kai na kameralnym spotkaniu śląsko-dąbrowskim, mój ojciec to tak irytująco zabawny człowiek, że nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Bo jak już coś palnie to "ino roz"! Pewnie wiecie, że środowe spotkania odbywające się wcześniej w Bierhalli w SCC rozpoczynały się o 18.00 (plus minus, oczywiście). Jakoś nigdy wcześniej ojciec nie miał z tym większego problemu, przyjmował to bez większego entuzjazmu, ale też nie robił mi z tego tytułu większych wyrzutów. Owszem, zwykle pytał: po co ty tam jedziesz? Czasem korciło mnie, żeby mu wyparować z tekstem - Jadę, by się nawalić! No, ale kindersztuba to kindersztuba, niektórych rzeczy nie wypada po prostu mówić.
W każdym razie wczorajszego dnia mnie zaskoczył! Tak, wciąż jeszcze mu się udaje ta sztuka, albo to ja jestem taki typ człowieka, który lubi widzieć nowości w starociach. Otóż, zbierałam się do wyjścia, ostatnie poprawki fryzury cud - koński ogon, a z kuchni dobiega mnie pytanie:
- Dlaczego ty się umawiasz na noc?
- Na noc? - pytam zdziwiona. - Osiemnasta to nie noc.
- Ale ciemno już jest.
- I co z tego? Czy to moja wina, że zima idzie? - wzruszyłam ramionami. Korciło mnie, żeby mu powiedzieć jeszcze coś na temat: a mój brat... Ale to trochę infantylne, prawda? Ostatecznie - brat jest stary koń, ja tam dzieckiem też nie jestem, więc powoływanie się na "a mój brat może łazić po dzielnicy i wracać nad ranem", to głupota. Nie muszę ojca pytać o pozwolenie na takie sprawy, trochę za późno się obudził na to, żeby mnie wychowywać. Swoją drogą kiedyś mu to powiedziałam wprost (parę lat temu, kiedy wybierałam się na weekend do Lubego): "Ja nie proszę o pieniądze, ani o pozwolenie, tylko oznajmiam".
- A czemu ta koleżanka nie może przyjechać do nas? - pyta niespodziewanie. Mam wrażenie, że bardzo mu zależy, żebym nigdzie nie wychodziła. Proszę o wybaczenie, ale to nie jest klasztor kontemplacyjny!
- Bo koleżanka pracuje do szesnastej i mieszka w Dąbrowie, więc łatwiej spotkać się w centrum - odpowiadam z anielską cierpliwością i jak na mnie - to jak najbardziej prawdziwie, jak tylko mogłam nie zdradzając większych szczegółów*. Z nim to już trzeba gadać jak z dzieckiem.
Oczywiście mogłam być z nim jeszcze boleśniej szczera, że absolutnie nigdy, nikogo nie zaproszę do siebie, kiedy on jest w domu. Bez względu na zażyłość stosunków łączącą mnie z ludźmi, po prostu z jego powodu lepiej ich nie zapraszać do siebie. Nie wstydzę się tego, że on ma nałóg, nie moja wina, ale po co miałabym kogoś narażać na przykrą sytuację? Obawiam się, że on nie jest tego świadom. I chyba nawet nie zdaje sobie sprawy, że on jest powodem dla którego Luby do mnie nie przyjeżdża. Ostatni raz był u mnie, kiedy starego wywiało do sanatorium. Dlatego wówczas też był na spotkaniu NURSowym, no ale wtedy to akurat się złożyło, że przyjechaliśmy na nie prosto z Krakowa - wracaliśmy z parodniowego pobytu u przyjaciół w Prusach.
W sumie z tymi Prusami to też zabawna historia. Znaczy umarłam ze śmiechu jak nas znajomi wywozili z Krakowa na przedmieścia, a po chwili tabliczka - Prusy. Byłam święcie przekonana, że Prusy nie istnieją! A jednak przetrwały. I to jeszcze gdzie? Tuż pod Krakowem. Chichot historii, czy może rechot?
Zresztą tam widziałam bardzo ciekawe zjawisko, którego szczerze powiedziawszy nie spodziewałabym się zobaczyć na wsi. Owszem, w GOP to codzienna sprawa, że można znaleźć się w miejscu styku trzech miast (np. Katowice-Siemianowice-Chorzów). Ale żeby istniały takie rzeczy na wsiach? Że po jednej stronie ulicy jedna wieś (Sulechów, jeśli dobrze pamiętam), po drugiej druga (Dojazdów - j.w.), a po przeciwległej stronie skrzyżowania - trzecia (te nieszczęsne Prusy).
*Z tymi szczegółami i spotkaniami NURSowymi to było początkowo zabawnie. Kiedy pierwszy raz jechałam na wieczerzę, w grudniu zeszłego roku, ojciec oczywiście miał jakieś anse, co do tego. Pytał, a na co, a dlaczego, a z kim? No cóż, nie wtajemniczam go w moje kontakty międzyludzkie, więc odparłam, że jadę się spotkać ze znajomymi z liceum! No cóż, uwierzył.
Zresztą, dlaczego miałby nie uwierzyć? przecież, czy te oczy mogą kłamać?
A tak w ogóle, Kai, udało mi się znaleźć tekst tej przeróbki, o której Ci wczoraj mówiłam. Pamiętałam, że kiedyś Mama mi spisała na kartce tyle ile zapamiętała:
(śpiewać na melodię "Gdy mi ciebie zabraknie")
Gdy mi ciebie zabraknie
moja droga wódeczko
będę wtedy zmuszony
pijać po prostu mleczko
Ale że jesteś w sklepie
piękna jak róży kwiat
więc z pół litrem
w kieszeni
idę sobie przez świat
xan4 - 18 Listopada 2010, 18:39
Ellaine napisał/a | więc odparłam, że jadę się spotkać ze znajomymi z liceum! |
dzięki
Ellaine - 18 Listopada 2010, 18:46
Ależ nie ma za co, xanie! Służę uprzejmie (:
Kai - 18 Listopada 2010, 19:26
Ellaine, wiesz, czasem trzeba spotkać się jednak w bardziej kameralnych warunkach mam wrażenie, że jeszcze fajniej by się gadało I też dzięki za liceum (z tyłu liceum, z przodu muzeum)
a to jest ta przeróbka, o której ja Ci opowiadałam :
Słowa: Jonasz Kofta
Narodowa Galeria.
Wielka sztuka - na serio
owionęła nas chłodem swych sal.
Tu - spowite przez mgiełkę -
jest schronienie przed zgiełkiem,
już ostatnie, co los nam dziś dał.
Schody wiodą do góry,
do skarbnicy kultury,
jeszcze tylko na stopy coś wzuć:
czworo kapci filcowych!
Już biegniemy gotowi.
Pierwszy obraz nazywa się... Chuć...
Ona naga... ona nagi...
Ileż trzeba odwagi...
Aż rumieniec wykwita i trwa...
Tylko... co nas odpycha,
nieuchronnie i z cicha,
bezustannie nas miota i pcha?
W bezrozumnym zapale
przez parkiety i sale
roztańczone sylwetki mkną dwie...
Rozwiązanie zagadki:
to jest parkiet za gładki...
Stąd nasz taniec - le grande valse frotte...
Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca?
Patrzył z portretu Matejko Jan...
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca
- tysiące płócien i ram?
Coraz nowe posadzki,
coraz nowe zasadzki,
Siemiradzki w przepychu swych ciał.
Choć on dla mnie jest wszystkiem,
przelatuję poślizgiem
amfilady, parkiety tych sal...
Bo tak trudno zatrzymać się jest,
kiedy tarcia wciąż brakuje uparcie,
gdy oparcie uparcie ucieka spod stóp,
gdy na filcach nie powstrzyma nikt walca...
Raz na twarz... raz na de...
Pół na pół...
Miga Leda z łabędziem,
co ma być, niechaj będzie...
Walc szalony niczego
nie oszczędza w swym pędzie.
Obok tańczy wycieczka,
cała to śmiechu beczka,
niech się dzieci pobawią
- przyjechały z daleczka...
Już zwiedzone muzeum,
schodów piętra się ścielą:
dwieście stopni z marmuru
dostojnego swą bielą...
Może jednak przestańmy,
trochę tempo nas męczy...
Złap mnie za marynarkę...
Ja się złapię poręczy...
Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca?
Wyły karetki, z noszami ktoś biegł...
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca?
Le grande valce frotte de parquette...
Coraz nowe posadzki,
coraz nowe zasadzki,
jakiś Wenus gdzieś wisiał... czy stał...
Obojętni we wszystkim
lecieliśmy poślizgiem,
nie obchodził nas powab tych sal...
Bo tak trudno zatrzymać się jest,
kiedy tarcia wciąż brakuje uparcie,
gdy oparcie uparcie zamienia się w ślizg,
gdy na filcach nie powstrzyma nikt walca...
Raz na twarz... raz na de...
Gips na gips...
Ellaine - 19 Listopada 2010, 09:44
O, już nie przesadzaj z tym muzeum, Kai. Dzięki za wiersz pana Kofty, świetny jest i idealnie oddaje sens tego, o czym rozmawiałyśmy. Zdecydowanie. Aczkolwiek nigdy nie wywinęłam orła ślizgając się po muzeach.
Wróciłam z wynikiem RTG płuc. I jestem wściekła, bo nie mam zielonego pojęcia, co mi lekarz napisał na fiszce dorzuconej do zdjęcia. A niestety nie skończyłam studiów medycznych i zdjęcia też nie jestem w stanie odczytać. Lekarze powinni chodzić na jakieś kursy pisma technicznego, albo przerzucić się na pisanie takich rzeczy na komputerze.
Generalnie pismo tego rentgenologa wygląda jak połączenie pisma arabskiego i humanistycznego, niektórych słów można się domyślać dzięki znajdującej się nad kreskami kropeczkami, które sygnalizują obecność "i" w słowie. Np. słowo "zmian" na wyniku wygląda mniej więcej tak: z - rozdeptane m, kropka - czyli i, długa pozioma kreska.
Ale wydaje mi się, że najważniejsze zdanie w tym wszystkim brzmi: Płuca bez zmian naciekowych (czyli git, w najbliższym czasie nie umrę - a przynajmniej nie na płuca). Tylko nie mam pojęcia, co mi ciekawego lekarz napisał o przeponie (pierwsze zdanie), oraz co takiego mam w normie, bo nie jestem w stanie odcyfrować pierwszych słów tego zdania. Ech, a wydawało mi się, że umiem rozczytywać bazgroły... po tym, co przeszłam na paleografii łacińskiej i neografii gotyckiej.
Martva - 19 Listopada 2010, 12:51
W jednej aptece farmaceutka się zastanawiała czy recepta wystawiona przez mojego tatę nie jest przypadkiem sfałszowana, bo coś podejrzanie czytelna
Ellaine napisał/a | oraz co takiego mam w normie, |
Nieważne co, ważne że w normie
Godzilla - 19 Listopada 2010, 13:05
Kiedyś (dawno temu) byłam w odwiedzinach u cioci-okulistki. Chyba coś dla niej tłumaczyłam i przyszłam skonsultować słownictwo. Ciocia, że akurat miała czymś zajęte ręce, pokazała mi, gdzie leżą recepty i pieczątka, i powiedziała, żebym wypisała leki dla babci. Rzuciła mi ze dwie znajome nazwy (dlatego się nie rąbnęłam) i parę cyferek. A potem popatrzyła na receptę i powiedziała właśnie tak - że ma nadzieję, że w aptece nie będą się czepiać zbyt czytelnego pisma Chyba się akurat nie czepiali.
Ellaine - 19 Listopada 2010, 13:49
Osobiście podziwiam panie w aptekach, ale pewnie doświadczenie w rozczytywaniu lekarskich bazgrołów przychodzi z wiekiem. Choć nie wiem kto mi opowiadał historię, (czy to w jakimś filmie było? Ech, skleroza nie boli) że ktoś przyniósł do apteki receptę. Była tak paskudnie napisana, że aptekarki nie umiały dojść do tego, co to za lek został przepisany. Aż któraś spojrzała na pieczątkę, po chwili sięgnęła po telefon i zadzwoniła do owego lekarza. Okazało się, że to był jej syn. Dostał od matki burę za to, że pisze jak kura pazurem.
Martva napisał/a | Nieważne co, ważne że w normie ;) |
Co racja, to racja, Martvo. Ja po prostu mam bardzo ciekawską naturę i lubię wiedzieć (chyba to jeden z tych powodów, dla których wylądowałam na historii). Pewnie się dowiem, jak pójdę z wynikiem do internistki. Albo się po prostu dowiem, że wszystko jest ok. I tyle. Co w sumie też dobrze.
Ellaine - 20 Listopada 2010, 17:34
Miarowy stuk obcasów brzmi na zwilżonym mżawką trotuarze niczym głośne tykanie zegara. Raz, dwa,...
Oglądałam program o otyłości w jednym z miast w USA. Nie pamiętam już, w którym to było stanie, ani którego miasta to dotyczyło. W pamięci wryły mi się obrazy i słowa dotyczące jednego z osiedli. Dużo zieleni, równo przycięte trawniki przed jednorodzinnymi domami i absolutny brak chodników. Jedna z bohaterek programu powiedziała, że podwozi syna do przystanku autobusowego, skąd jeździ do szkoły, choć to tylko kilka metrów od domu. No i że nie ma chodników. A inny bohater stwierdził, że jemu nawet nie chce się iść do skrzynki na listy, więc sprawdza jej zawartość, gdy jedzie lub wraca skądś.
Przykre. Nie wyobrażam sobie „niechodzenia” po mieście. To dobrze, że nie mam samochodu. Dziwnie bym się czuła jadąc autem do biblioteki, a potem do następnej. To już prawie rytuał, kiedy trzeba skorzystać z wielotysięcznych zasobów jednej i drugiej książnicy. A czasem trzeciej i czwartej, choć ta czwarta to dla przyjemności. Natomiast piąta, czyli pierwsza, do której kiedykolwiek chodziłam znajduje się w mojej dzielnicy.
Zresztą, poruszanie się po Śródmieściu samochodem jest chyba dość niewygodne. Zwłaszcza, kiedy spora część ulic jest jednokierunkowa. I w większości tak naprawdę nie ma gdzie zaparkować. Zdecydowanie, lepiej iść piechotą. Zresztą, to jedynie półtora kilometra od Placu Rady Europy do ulicy Bankowej. W dodatku idzie się cały czas z górki od momentu wejścia w ulicę ks. Konstantego Damrota, aż do skrzyżowania z Warszawską.
Miarowy stuk obcasów na wilgotnym od listopadowej mżawki trotuarze.
Raz, dwa, lewa.
Pewnej niedzieli szłam do kościoła wspólnie z koleżanką z podstawówki. Kilka metrów za nami szli moi rodzice. Po mszy, kiedy już wróciliśmy do domu, mama stwierdziła, że koleżanka ma nogi jak dwa „Sporty”, a za to ja chodzę jak generał. Raz, dwa, lewa. Dziś ta koleżanka ma licencjat z socjologii, a może psychologii, albo politologii? Zapłaciła za ten tytuł wrzodami żołądka. A ja? Wciąż bywa, że miewam „generalski” krok. Może coś w tym jest? Ostatecznie chciałam iść do wojska. Pewnie nie wytrzymałabym tam nawet tygodnia, nie z moim charakterem. A może przeciwnie, może stałabym się silniejszą jednostką niż jestem obecnie?
Na szarym tle nieba i kamienic przejechał wiaduktem pociąg o jasnoszarych wagonach. Po chwili znikł w szarości listopada. Równe tempo marszu nagle się załamało. Przejście dla pieszych, muśnięcie dłonią przycisku. Zielone światło, znów można ruszać w dalszą drogę.
Wyszłam spod wiaduktu. Po lewej ciąg kamienic aż do Warszawskiej, po prawej skwer. W lecie drzewa zasłaniają widok na kościół. Dziś jednak był on widoczny mimo otaczającej wszystko szarości. Apsyda wciąż jeszcze nieodnowiona, przyczerniona stu czterdziestoletnią sadzą odcina się wyraźnie od wyczyszczonych ścian naw i wieży wzniesionych z białego piaskowca. Biel poszarzała od otaczającego świątynię listopada. Drzewa o czarnej korze rosnące na skwerze przed kościołem Mariackim, niemal zupełnie były pozbawione liści. W pierwszym odruchu chciałam wejść w alejkę i przeciąć skwer w kierunku Rynku. Dwóch strażników miejskich spisywało trójkę chłopaków w obszernych bluzach.
Stanęłam na krawędzi głównej arterii prowadzącej do Rynku. Na przystanku stał czerwony tramwaj. Odnowione 105N. Pewnie jeździ po miastach śląskich i zagłębiowskich dłużej niż ja chodzę po świecie. Odnowione 105N, zupełnie nie podobne do jaskrawoczerwonego tramwaju, który widziałam dwukrotnie w ostatnim tygodniu. Nowy tramwaj w taborze Tramwajów Śląskich, niezwykły widok. Przywodzący trochę na myśl Gdańsk, gdzie już nie raz i nie dwa widziałam podobne do niego. Kanciaste tramwaje z drzwiami po obu stronach.
Czerwone światło. Nic jednak nie jedzie. Po paru uderzeniach serca staję na wysepce przy tramwaju. Wciąż czerwone. Po chwili już byłam na drugim brzegu ulicy Warszawskiej. Za plecami zostawiłam strażników zajętych innymi obowiązkami. Nie obejrzałam się za siebie. Odnowione 105N pojechało w dół Warszawskiej, za załomem ulicy znajdzie się na Zawodziu, na ulicy 1.ego Maja. Szłam w kierunku Rynku, dumnie wyprostowana i patrząc przed siebie. Dawniej to nie było możliwe, zamiast podziwiać piękno świata - studiowałam szare chodniki powykrzywiane górniczymi szkodami.
Wiele się zmieniło, ale jeszcze wiele musi się zmienić.
Raz, dwa, lewa. Melancholijny ton miarowego stuku obcasów na wilgotnym od listopadowej mżawki trotuarze. A wszystko to przez „Piątą stronę świata”, Kazimierza Kutza…
Ellaine - 23 Listopada 2010, 14:10
Wczoraj mijał termin zwrotu książek z MBP, filia nr 30 z oddziałami literatury fantastyczno-naukowej. Chcąc nie chcąc, ale bardziej chcąc niż nie chcąc, poszłam spacerowym krokiem ku południowej części Śródmieścia. Lubię tę część miasta. Brukowane ulice i chodników, co i rusz odnawiane kamienice i monumentalne budowle modernistyczne z międzywojnia.
Przechodziłam nieopodal gmachu Sejmu Śląskiego, pardon – Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Nieodmiennie zachwycam się jego klasycystycznym kształtem, rozmachem i dostojeństwem. A kiedy przypomnę sobie, że miałam zaszczyt gościć w progach tego zacnego budynku to na samo wspomnienie robi mi się miło. Zwłaszcza, że miałam tę przyjemność zasiadania przez pewien czas w Marmurowej Sali, tej właśnie na której wzorowano salę Sejmu RP. Później zaś, gdy opuszczałam już gościnne mury Sejmu Śląskiego nie odpuściłam sobie tej przyjemności i zamiast wymknąć się cichaczem, zeszłam po marmurowych schodach pokrytych czerwonym kobiercem i wyszłam głównymi drzwiami. Niezapomniane przeżycie. Przez ułamek sekundy poczułam się niczym Bardzo Ważna Osoba. (A tu można znaleźć odpowiedź na to jakim cudem znalazłam się w Sali Marmurowej Sejmu Śląskiego)
Wrócę jednak ze słonecznych wspomnień do listopada zroszonego chłodną mżawką. Weszłam w ulicę Rybnicką, nie poświęciwszy tym razem wielkiej uwagi budynkom po obu jej stronach. Akurat byłam zajęta rozmową telefoniczną, ale to taki tam wtręt na marginesie. W każdym razie, już po chwili wspinałam się po schodach w budynku bibliotecznym. Za kontuarem nie było żadnej z bibliotekarek, więc raźnym krokiem weszłam między regały.
Nie macie pojęcia jakim dla mnie zaskoczeniem było, kiedy dowiedziałam się, że niektóre (a może większość?) bibliotek nie przewiduje takiej możliwości jak wyżej opisana. Osobiście nie wyobrażam sobie, jak niby miałabym korzystać z księgozbioru nie mogąc nawet obejrzeć zgromadzonego na półkach zasobu*? Mówią, żeby nie oceniać książek po okładkach, ale w bibliotece, gdzie nawet okładki nie jest mi dane obejrzeć po czym mam poznać, że książka mnie zainteresuje? Po opisie bibliograficznym na karcie w katalogu?! Oburzające. Mogę się póki co cieszyć, że te filie MBP, do których jestem zapisana nie mają zakazu buszowania między regałami. To byłoby naprawdę przykre.
*Co prawda zasób to mają archiwa, zaś biblioteki zbiory, ale chyba mi to wybaczycie?
Ponieważ już dwukrotnie byłam w bibliotece nr 30 i miałam okazję poznać rozkład działów, tak też doskonale wiedziałam, gdzie stoją regały z fantastyką. Bardzo dużo regałów z jeszcze większą ilością fantastyki. Poza mną, wśród półek, przechadzały się cztery dziewczyny, które po krótkim rzucie oka oceniłabym na przełom podstawówki i gimnazjum, ewentualnie bardziej gimnazjum niż podstawówka. Ale raczej nie wyżej. Zachowywały się dość głośno, co początkowo mnie irytowało, ale w końcu to nie czytelnia... Przymknęłam na to oko. Za to muszę przyznać, że nie dało się ich nie słuchać. Kiedy rozglądałam się po półkach, dochodziły do mnie strzępki ich rozmów:
- O! ... Rybnicka, mieszkam na Rybnickiej! To o mnie!
- Zobacz - „Inni”.
- To o nas! Jesteśmy inne!
Chwilę później:
- Kto napisał Krzyżaków?
- Sienkiewicz, Henryk.
- Mam ich!
- W miękkiej okładce?
- Nie.
- To nie chcę.
Nagle odezwał się telefon jednej z dziewcząt:
- Cześć, mamo. Jestem w bibliotece z... (tu padły imiona).
- Mnie nie wymieniaj! – mówi jedna z wymienionych. – Jestem tu incognito.
- ...Nie chcę jeszcze wracać do domu ... W bibliotece jest ciekawiej niż w domu. Dobrze. Z przykrością muszę stwierdzić, że mam tylko trzydzieści złotych. – Po chwili rozmowa telefoniczna dobiegła końca, a dziewczyna zwraca się do koleżanek z tekstem: – Moja mama mówi tak cicho, że musiałam przełączyć na głośno mówiący.
Później dziewczęta usiadły na podłodze między regałami i każda zaczęła czytać książkę, którą miała w ręku. Któraś z nich chyba jednak wzięła "Krzyżaków". W każdym razie – czytały na głos. Sądzę, że sobie przeszkadzały, a z drugiej strony żadna nie chciała ustąpić, więc może jednak dobrze się bawiły przy okazji.
Ostatecznie, trochę niechętnie – bo cóż jeszcze ciekawego mogłabym się dowiedzieć zostając dłużej w owej bibliotece (w której rzeczywiście wydawało się, że jest ciekawiej niż w domu) – poszłam z wybranymi książkami do kontuaru, za którym stały aż dwie bibliotekarki. A wcześniej nie było żadnej...
- Wie pani, że to jest drugi tom? – pyta jedna z nich, odbierając ode mnie „Niech żyje Polska! Hura!”.
- Tak, ale czytałam pierwszy – odpowiadam, nie informując kobiety przy okazji, że to chyba i tak nie ma znaczenia skoro to zbiór opowiadań? – Czy tutaj można przedłużać termin zwrotu?
- Ależ naturalnie, lubimy przedłużać! – Bibliotekarka uśmiechnęła się, zapewne nie rozumiejąc skąd u mnie tak dziwaczne pytanie. Cóż, w mojej macierzystej bibliotece (że się tak wyrażę) bywają książki, których terminu zwrotu się nie przedłuża, zwykle są to najbardziej poczytne lektury. Ale cieszę się, że na Rybnickiej tego nie praktykują, dzięki temu mogę mieć w domu opowiadania Teda Chianga przez kolejny miesiąc.
Opowiadania Teda Chianga i dziewiętnaście innych książek* (co prawda jedna to właściwie broszurka, wydane drukiem przemówienie towarzysza Gierka). W tym wciąż jeszcze niedoczytane „Erynie”, Marka Krajewskiego, zapoczątkowany „Wskrzesiciel”, Seana Stewarta, wspomniany wcześniej zbiór opowiadań, t. 2: „Niech żyje Polska! Hura!” oraz „Błogosławiony wiek”, Tomasza Piątka. Tego ostatniego autora to ja w ogóle nie znam, nawet nie wiem, czy kiedyś o nim słyszałam, ale okładka mi się spodobała... A mówią: nie oceniaj książki po okładce!
Swoją drogą, wracając do przemówienia towarzysza Gierka - jest taka książka, zatytułowana dość lapidarnie: „Polska Gierka”, Andrzeja Friszke. A przecież, kiedy człowiek mówi, to tytuł równie dobrze brzmi – polska gierka.
*ostatnio miałam spore trudności logistyczne, jak je wszystkie poupychać po kątach.
Ellaine - 23 Listopada 2010, 20:53
Czasem bywa tak, że nic interesującego nie dzieje się przez kilka dni, aż któregoś dnia człowiek wychodzi z domu i co krok to jakaś ciekawa sytuacja się przydarza. A przynajmniej na tyle, aby ją chciało się opisać i ma się nadzieję, że komuś zechce się to czytać.
Tego dnia miałam zajęcia dopiero od dziewiątej trzydzieści, ale miałam mocne postanowienie wstać o szóstej i przygotować się na poprawę kolokwium. Wstałam oczywiście później, aczkolwiek przed siódmą. I dobrze, bo dzięki temu wygoniłam brata do roboty. Zdążył na autobus, choć biedaczysko wyszedł z domu bez śniadania. Zapytałam go zresztą: czy ty w ogóle nastawiasz sobie budzik? – Nastawiam… - dostałam rozespaną odpowiedź. Moim zdaniem powinien albo zmienić melodyjkę w komórce, która służy mu za budzik, albo kupić jakiś zegar z budzikiem (o upierdliwym dźwięku) i postawić go naprawdę daleko od łóżka - np. na szafie.
Milczeniem pominę fakt, że oczywiście w ogóle nie zajrzałam do notatek, a na poprawę kolosa postanowiłam pójść w przyszłym tygodniu. Nauka nie zając – nie ucieknie. Przechodząc obok korytarza, którym bardzo prosto i łatwo można dojść do pań z dziekanatu, zauważyłam na korkowej tablicy wywieszone listy stypendystów. Niestety nie znalazłam swojego nr albumu, więc nici z uczelnianego datku za dobre oceny. Widać nie były aż tak dobre, trudno. I tak się nie starałam. Ale nie w tym rzecz!
Nieopodal mnie rozmawiały dwie dziewczyny, którym się nawet nie przyglądałam. Po prostu zarejestrowałam fakt, że były i nic ponad to. Rozmawiały o czymś, prawdopodobnie o jakimś chłopaku i w pewnym momencie dotarło do mnie takie oto zdanie jednej z nich:
- To, że się na ciebie nie rzucił, nie znaczy, że jest gejem!
Szczerze miałam ochotę się roześmiać. To był taki filmowy tekst! Naprawdę, nadawałby się do jakiegoś głupiego serialu, czy czymś w tym rodzaju. Odpowiedź na zarzut była równie interesująca:
- Mam chyba jakiś uraz. Teraz wszędzie widzę gejów!
Nie wiem jak ta rozmowa wyglądała wcześniej, ani jaka była jej kontynuacja, ponieważ musiałam już iść - było za pięć w pół do. Skierowałam się na piętro, gdzie w tzw. starej auli miały się odbyć ćwiczenia z edytorstwa.
Zajęcia u doktora, którego mieliśmy okazję poznać już na drugim roku studiów, jak zawsze były interesujące i zabawne. Zwykle temat ćwiczeń przepływa gdzieś bokiem, za to można dowiedzieć się wiele praktycznych wskazówek na temat ciężkiej pracy archiwisty. Czyli, jakby na to nie patrzeć, człowiek się uczy tego i owego. Może niekoniecznie jest to silnie związane z programem… ale jednak!
Ćwiczenia miały się ku końcowi, aż tu nagle doktor wyskoczył z tekstem, że na przyszłe zajęci chciałby aby jedno z nas napisało referat. Oczywiście pokazał się las rąk… ale taki las, co go pocięto już na deski i zrobiono z nich podłogę.
- Księdzu zrobi! – wykrzyknął nagle kolega, który przyjmijmy, że ma na imię Kamil. Bo dlaczego, by nie?
- Nie-e! – reakcja Księdza była do przewidzenia. Swoją drogą nie mam pojęcia skąd mu się wzięło przezwisko – Księdzu. Mam jeszcze jednego znajomego o takiej samej ksywce, w drugim przypadku jest ona o tyle usprawiedliwiona, że podobno kolega chciał iść, lub nawet był przez chwilę w seminarium.
- No to Kamil zrobi – zdecydował ostatecznie doktor.
- … to się nazywa rykoszet! – stwierdził z przekonaniem kumpel siedzący w rzędzie za mną.
- Kamil już miał referat? – zdziwił się doktor, kiedy w trakcie rozmowy Kamil przyznał się, że miał wystąpienie w tym semestrze, na drugich zajęciach merytorycznych. - Myślałem, że Księdzu. To referat zrobi pani. – Doktor wyznaczył siedzącą obok Kamila koleżankę.
- Kto chce na następnych zajęciach usiąść koło mnie? – zagadnął wesoło Kamil.
- Na następnych zajęciach to będziesz miał wokół siebie duuużo wolnego miejsca, cała grupa usiądzie na drugim końcu auli, ze strachu przed referatem – mruknęłam pod nosem.
Tak się składa, że kolega, którego nazwaliśmy Kamilem, jest ze mną w tej samej grupie seminaryjnej. Zresztą wybór promotora ponad rok temu był zabawny. Ja poszłam do pani profesor ponieważ wiedziałam, że do profesora, którego upatrzyłam sobie wcześniej jest tylu chętnych, że pewnie będą losować kto zostanie u niego na seminarium. Nie pomyliłam się. Parę chłopaków, którzy mieli pecha w losowaniu wylądowało u naszej promotorki.
Seminarium nie jest do końca ciekawe, nie do końca też odczuwamy potrzebę bycia na nim, ale jednak przychodzimy. Pani promotor to miła kobieta, poza tym pomocna, choć strasznie goni nas do roboty. To chyba jedyny minus. Siedziałam obok Kamila i z nudów namalowałam mu słoneczko na kartce. Zresztą podczas tej czynności, kiedy rysowałam kółko – bo od czegoś wypada zacząć, kolega stwierdził – Mam nadzieję, że to będzie słoneczko. No! Ładne. Albo mnie podrywasz, albo sugerujesz mi grę w słoneczko?
Pokręciłam przecząco głową z pobłażliwym uśmiechem.
- Podrywać? Ciebie? Chyba musiałabym być ślepa! – mruknęłam złośliwie, choć na tyle cicho, że pewnie nie dosłyszał. Nota bene to ten kolega, który obiecał, że zrzuci mnie ze schodów. Na razie nie zrealizował groźby.
W zamian za słoneczko Kamil narysował mi w zeszycie swastykę. Cóż, dziecinada. Zamalowałam ją, bo nie miałam pomysłu na jakieś artystyczne przerobienie hakenkrojcu. Kolega natomiast obrysował słoneczko (uśmiechnięte, oczywiście) w celtycki krzyż. Ja natomiast z nudów narysowałam u siebie podobne słoneczko, a później logo pewnego klubu piłkarskiego z Górnego Śląska. Pokazałam koledze.
- Przecież jesteś z Katowic – powiedział, marszcząc brwi ze zdziwienia.
- I co z tego?
- Hm… Jesteś z Giszowca - przypomniało mu się.
Pokiwałam głową, przytakując.
- Aha. No, w sumie… Może być.
W czasach, kiedy nie miałam jeszcze nastu lat, mawiano: Giszowiec, to najbardziej wysunięta na południe dzielnica Chorzowa. I muszę przyznać, że zostało tak do dzisiaj na niektórych giszowieckich osiedlach. Szczęśliwie oba kluby są w dwóch różnych ligach...
Ellaine - 24 Listopada 2010, 23:05
Tak mnie zbulwersowała "stylizacja" w szorcie "Ziemnioków, ponie, ziemnioków", że z tego wszystkiego odgrzebałam swój stary szort. Pisałam go parę lat temu na Warsztaty Tematyczne organizowane na forum Fahrenheita. Maj 2006. Pierwsza edycja Warsztatów, odsłona czwarta. Tematem warsztatów miało być "śniadanie mistrzów". Wpadłam wtedy na pomysł, żeby napisać tekst w całości pisany w śląskiej gwarze.
Ciekawa jestem, czy którekolwiek z Was zechce go skomentować. Trochę je poprawiłam teraz, przejrzawszy dokładnie. Mam nadzieję, że treść będzie zrozumiała. Aczkolwiek z góry uprzedzam - to tylko scenka, pozbawiona elementów fantastyki, co było głównym zarzutem przeciwko temu tekstowi.
Nie, w tym tekście nie ma słowa o mięsie! ;) Z jedzenia występuje ino żurek.
Życzę przyjemnej lektury.
Przerwane śniodanie
Słonko wschodziło, a pierwsze promyki wpodały przez błony w łoknach gospody. Po cołkiej izbie roznosiła się woniatyka czosnku, budząc rozespanych gości. Na ryczkach wedle stołu, w rogu sali, siedziało dwóch majstrów nad jedną misom po same brzegi najprzedniejszym żurkiem wypełnionom. Siedziały te mistrze i godały, co też słychać to u jednego, to u drugiego. A wiadomo, najlepiej rajcuje się przy dobrym jedzeniu, a jeszcze łacniej przy gorzałce.
- Wysz, Zelfik, jo to ci sie dziwuja, ostatnio pedziołeś, że za żodne skorby nie bieresz nikogo na termin! A tera, co? Tydzień ledwo minoł, a już chodzom suchy, że u kowala je młodzik na nauce! Jakże to tak, mie cyganisz? - oburzył się Ecik, filując na kamrata spode ślepiów.
- Widzisz, Ecik, Grabowo płaci za nauczke synalka, to czego ma sie chłopok nie uczyć? A kowalski fach, to je fach! - storoł sie uspokoić go kowol. - Jak se grof wymyśli jako wojenke, abo rejze zrobi, to już widza, jak do kowola pódzie, co by mu mieczyki narychtował. Może kieregoś dnia i mody Grab sie na kowolstwie dorobi!
- A to dobre! Grabowo mi godała, że ni monety nie do za nauke, a że na stolarza ma iść jej Karlik, do mie - rozprawioł dalej Ecik, złym łokiem łypionc na kamrata. Tego Zeflik - człek spokojny, kiery nie wadzi nikomu - strzymać już nie mógł. Wcisnoł se do gemby pełno łycha żuru, przełknął zupa, po czym tak pedzioł, coby ułagodzić stolorza:
- Et! Hajduk mo dwóch synów, jeden je u snycerza czelodnikiem, drugi bajtel jeszcze, to może go do ciebie pośle.
- Co?! – naroz wydorł sie Ecik, aże ludkowie w izbie sie łobejżeli. - Tego gupieloka łosmarkanego? Żesz mie nie strosz, żeby dziecek hajducki do mie na termin przylozł. Warsztat ino z dymem puści! Takiego terminatora, to jo nie chca! - krzyczoł dalej, chociaż storoł się godać trocha ciszej, coby nie robić cyrku. - A jak tam sprawy z twoim czelodnikiem? Chaja u wos boła, aże my słyszeli! - zagaił, by temat zmienić a żeby nie musieć się nerwować o hajdukowe dziecka. Przysunął se miska, coby mu lepiej czerpać boło. Siorboł żurek, suchając, co też mu Zeflik godoł.
- Zwolnion - mruknął kowal, nale widoć boło, że mu gula rośnie na myśl o czelodniku. - Poszoł, kaj go łoczy poniesły! Jak mi pedzioł, że jo taki mistrz, jak z koziej rzyci tromba, to chciołech go lagą maznońć bez ten gupi łeb, ale uciekł, gizd jeden.
- Wiedziołech, że ten karlus to je ziółko, nale że aż tak? - pokiwał głową Ecik ze ślepiami pełnymi zrozumienia. Stolorz skinął na dziołcha, co u starego Karlika sługiwała. Frela zerknęła na mistrza, kierego wszyscy tukej znali, bo sam wszystkie stoły dla gospody zrobił. - Biru nam tu narychtuj, Kasieńko!
Kaśka zaszła za lade, co by przynieść piwa dla tak zacnych gości. Rzadko bywało, coby kowol ze stolorzem na śniodanie do gospody zachodzili, przeca własne stare majom, co i pewnie warzyć niezgorzej potrafiom. Nale, kiej niedzieliczka nastanie, to i majstrom wolne łod swoich ślubnych sie należy.
- Idziesz ty ze starom na jarmark? – zagaił Ecik, kiedy Kaśka na blat im dwa wielkie kufle złotego biru postawiła.
- Ja, trza bedzie, bo życia ni mom. Ciengiem mi nad uchem gdera, że nikaj z niom nie wychodza, a że w domu siedzi. Nale, co ja? Niech se idzie do bab we wsi, siednom sam we laubie i niech berajom, jak to ino łone potrafiom.
- Pra! One to ciengiem ino by chcioły nowe wstążki a korale, a przeca ino fandzolom za chopów plecami.
- Ja! Mosz recht – przyznoł Zeflik, a sie stukneli kuflami, aże piana na stół skapła.
Golneli se biru łyk, potem drugi, a że jakoś godka gładko szła, to se wice poczęli łopowiadać, a to znowu łosprawiali o starym Koźlarzu, co to kozłów w zagrodzie ani sztuki już nie mioł. Tak to im te śniodanie mijało, aże miło. Już drugi, trzeci kufel pili, kiej dźwierze gospody się rozwarły na łoścież.
W progu stanęła Hela, ślubna stolorza, podparła sie pod boki a złym ślepiem powiodła po izbie. Pare ludków podziwało sie na nią, nale ino na chwila, co by jakiej chaji z tego nie boło. Hela znano boła z tego, że ciengiem jako ostóde w doma chopu robiła. Ecik spoziroł na swoja staro, aże zblodł na pysku. Przełknął ślina i już mioł łode stołu wstować, nale Hela wartko podeszła do niego i jak nie wrzasknęła na chopów!
- Tukej są? Tukej są! A Baśka już ku mnie przyszła, że chop przed kogutem wstał i kajsik polazł! – krzyczała.
- No, niedzieliczka jest, to i są! – pedzioł Zeflik. – Przeca wolne momy, to se do gospody na śniodanie przyszli!
- A pono łobiecołeś Baśce, że na jarmark jom weźmiesz, wstążki cerom kupisz, a ty co, łożyroku? Starego mi rozpijosz! Już cie Baśka w chałpie czeka! Idże sam ku niej, a nie mi Bercika psuć bedziesz! – Tak to wydzieroła sie Hela, Ecikowa żona, na biednego kowola. Stolorz już pokorniutko wstawoł łode stołu, a żona kołki na łbie mu stowiała, że z somego ranka łożarty chodzić bedzie. Ecik chcioł sie bronić, nale po birze to jenzyk stolorzowi ino się plontoł.
Słonko piknie grzoło, kiej Hela ślubnego do chałpy wiodła, a kowalowi łostało się ino za śniodanie zapłacić i wracać do dom. Borok wiedzioł, co u siebie zastanie, bo przeca Baśka pewnie tam już z nudelkulą nań łoczekiwała.
Arya - 25 Listopada 2010, 21:45
Ellaine, niezłe
Wystarczyło zamienić żurek na pieczone mięsiwo i słać na szorty mięsne
nimfa bagienna - 26 Listopada 2010, 10:12
Ha!
Ellaine, czy to nie jest aby stary znajomy - Śniadanie mistrzów po lekkim liftingu?
Martva - 26 Listopada 2010, 10:57
Aby
Ellaine napisał/a | Tematem warsztatów miało być śniadanie mistrzów. |
|
|
|