Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.
Ellaine - 2 Października 2010, 19:43
Cóż, może poniższa opowieść będzie nieco żenująca, ale z drugiej strony... minęło tyle czasu, że ja już potrafię się z tego śmiać, i opowiadać tak po prostu. Zresztą, sami przeczytajcie:
***
- Nauczę cię, jak się obsługuje samochód, żebyś umiała chociaż zapalić i przejechać trochę… Wiesz, zawsze ci się to może przydać, jakbyśmy byli na grzybach w lesie i mnie potrąciłby tramwaj, to przynajmniej mogłabyś mnie zawieść do szpitala. – Tłumaczył mi Luby potrzebę posiadania umiejętności zwanej – prowadzenie samochodu. Oczywiście jak zwykle starał się być przy tym zabawny, żeby mnie nie przerażać zbytnio perspektywą siadania za kółkiem. Już mu kilkakrotnie wspominałam, że ja zwyczajnie boję się samochodów i absolutnie, nigdy w życiu nie zrobię prawa jazdy! Za żadne skarby!
Tak wypadło jakoś, że przez całe wakacje ten temat został przemilczany. Luby napomykał o nim raz po raz, ale nigdy nie było okazji pożyczyć samochód od jego Ojca. A i na weekendy, kiedy Luby akurat nie pracował wybywaliśmy to nad Morze, to do mojej chrzestnej, to ktoś nas odwiedził, to ze znajomymi szliśmy, to na weselisko pojechaliśmy… I tak minął lipiec i prawie cały sierpień. Aż nadszedł przedostatni weekend sierpnia. Rodzice Lubego postanowili pojechać do Wujka z Lasu. Wujek, będący Myśliwym, w lesie ma domek nieduży, w którym spędza prawie całe lato razem ze swoim psem – Miśkiem, terierem. Nie wiem jakiej rasy dokładnie jest Misiek, ale podobne to, to do teriera walijskiego.
Dzień ów, sobotni, był niezwykle piękny, słoneczny i ciepły dość. Najpierw poszliśmy na grzyby. Szczerze mówiąc – niewiele tego było. Dużo muchomorów, i jeszcze więcej muchomorów, no i trochę szatanów. Generalnie to nic ciekawego. Nigdy nie lubiłam dzikich grzybów jeść, a zbieranie ich też nie wprawia mnie w stany euforyczne. Dlatego bardziej interesowałam się otoczeniem, chłonęłam las i obserwowałam, jak Misiek przybiega do nas raz po raz. Czasem gdzieś z lasu dochodziło nas jego szczekanie. Czasem szczekał pies Lubego – Kapsel, a syn Miśka. W każdym razie tak mijał nam spacer, leniwie dość. Przysiedliśmy na chwilę pod jednym z drzew – a do wyboru ich było, co niemiara. Misiek biegał po okolicy.
- Usiądź tak, żeby od niego dzieliło cię drzewo. Bo nigdy nie wiadomo, czy nam czego tu nie przygoni – przestrzegł mnie Luby. – Kiedyś jak byłem z wujkiem w lesie, idziemy spokojnie, Misiek biega po okolicy… aż tu nagle przebiega parę metrów przed nami sarna, a za nią Misiek biegnie! Nauczony do polowań, to zdobycz nam nagonił… Więc przy nim lepiej uważać.
W końcu jednak wróciliśmy ze spaceru, a mnie się tak z głupia frant przypomniało:
- Obiecałeś nauczyć mnie jeździć autem – powiedziałam, przeklinając się w duchu za to, że w ogóle o tym wspomniałam. Było to trochę tak jak z tym: „i chciałabym i boję się”. Luby się zgodził, być może ucieszony nawet, że wyrażam zainteresowanie tą kwestią. Wyprowadził samochód na polną drogę, po czym pozwolił usiąść za kółkiem.
Siedzimy. Pasów z wrażenia nawet nie zapięłam. Luby spokojnie tłumaczy mi po kolei, co mam robić. Objaśnia, co jest od czego. Że od lewej to sprzęgło, hamulec i gaz. Rozumiem, oczywiście. Hamulec ręczny. Aha… Biegi zmienia się tylko ze sprzęgłem. Obroty… Yhm. Trzeba przekręcić kluczyk, z przydepniętym sprzęgłem. Zwolnić hamulec ręczny. Delikatnie staczamy się, ale ostrożnie zwalniam sprzęgło…
… i teraz ruszamy powoli, płynnie… bez szarpania. Delikatnie dodać gazu i dalej z uwagą puszczać sprzęgło. Jedziemy z zawrotną prędkością, czyli poniżej 10 km/h. Z natłoku informacji i ze stresu nie jestem pewna, czy w ogóle trzymam kierownicę i czy patrzę na polną drogę. Dwa teriery biegają i skaczą wokół samochodu. Czuję, że stres jest coraz bardziej obezwładniający.
- Dobra, zatrzymaj się – mówi Luby, skręciwszy mi kierownicę, żebyśmy nie zjechali ze ścieżki. Posłuchałam, a z nerwów nacisnęłam na pedał hamulca trochę zbyt gwałtownie. Szarpnęło. Luby zaciągnął ręczny. Silnik nie zgasł.
A ja czułam, że w oczach mam łzy. Ręce mi się zaczęły trząść i ogólnie dziwnie zimno się w samochodzie zrobiło. Luby przez dłuższą chwilę sądził, że go w konia robię. Nie był pewien, czy sobie tylko żartuję, czy to, co widzi to rzeczywiście atak histerii… Niestety. Histeria mnie opanowała. Tak jak Luby nie rozumiałam – dlaczego zamiast się cieszyć, to się mażę? Byłam tak zestresowana przejechaniem tych kilkunastu metrów, że kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy, całe napięcie ze mnie uszło w sposób dość żenujący. Nic jednak na to nie mogłam poradzić. I utwierdziłam się niestety w przekonaniu, że nie jestem gotowa iść na kurs prawa jazdy. Z drugiej strony chyba żywcem spłonęłabym ze wstydu, kiedy taka sytuacja miałaby miejsce NA kursie.
Aczkolwiek Luby pochwalił mnie, a ja zaczęłam z czasem odczuwać coś w rodzaju dumy, że nie szarpało przy ruszaniu, że silnik nie zgasł, kiedy ruszałam, i nie zgasł, kiedy się zatrzymałam. Tak, powinnam być z siebie dumna.
Tylko dlaczego to jest tak potwornie stresujące przeżycie?
Martva - 2 Października 2010, 19:50
Jej, a myślałam że tylko ja tak mam. Ufff
Godzilla - 2 Października 2010, 20:01
Wiesz co, rozumiem cię. Ja nawet kurs prawa jazdy przejeździłam, i im było dalej tym gorzej, bo dla mnie miasto to dżungla. Ja tam mogłam parkować na placu manewrowym, czego podobno większość kobiet nie lubi i generalnie słabiej im to wychodzi niż mężczyznom. Miasto - mogiła. A pierwszym razem jak mnie Ra66it posadził za kółkiem malucha - daaawno, dawno temu, pomyliłam gaz z hamulcem i o mało nie przywaliłam w drzewo, ale sam nogą sięgnął gdzie trzeba z bocznego siedzenia Czasem myślę że powinnam do tego jeżdżenia wrócić, i zaraz myślę, że właśnie nie powinnam dla dobra ogółu.
Edit: Pod koniec Twojego postu było "dlaczego zamiast się cieszyć, to się marzę". Chyba "mażę", od "mazać się", a nie od "marzyć".
Edit 2: ale dlaczego uważasz, że powinnaś cokolwiek umieć idąc na kurs prawa jazdy. Owszem, niektórzy mają jakieś okazje żeby sobie poćwiczyć - ojciec synom daje poprowadzić na leśnej ścieżce - ale nie wszyscy. Daj się wykazać instruktorowi, on bierze pieniądze nie za to żeby błyszczeć u boku Niki Laudy, ale żeby nauczyć kogoś od zera. Sama nie wiesz jeszcze na co Cię stać.
Ellaine - 2 Października 2010, 20:08
Nie wiem, czy może jakbym przywykła bardziej, oswoiła się z samochodem to byłoby trochę lepiej. Bo teoria wydaje się być naprawdę prosta... Tylko, że u mnie w rodzinie nigdy nie było samochodu, dopiero siostra się dorobiła parę lat temu. No, ale to co innego zupełnie. Poza tym przyzwyczajona jestem do jazdy środkami komunikacji masowej, siedzenie z przodu i patrzenie na to, co jest przede mną jest dla mnie niecodzienne.
Może innym razem spróbuję ponownie. Może pójdzie lepiej, kto wie.
edit: Tu nie chodzi o to, żeby coś umieć. Tylko, żeby się nie bać. Ja naprawdę boję się samochodów. Zresztą, jestem strasznie nerwowym osobnikiem. Dla mnie pójście na spotkanie forumowe - po raz pierwszy, drugi, - to jak skok na bangee. Wiem, że może być fajnie, ale mnie to zwyczajnie przeraża.
Godzilla - 2 Października 2010, 20:12
No to co się dziwisz. Moi rodzice auta nie mieli i nie mają, to i nie było się skąd nauczyć jak człowiek był jeszcze chłonny. Może bym i przezwyciężyła te kłopoty na kursie, gdybym wzięła dodatkowe jazdy później (wtedy było 20 godzin jazdy na kursie, zdecydowanie za mało jak dla mnie), ale tak się poukładało, że długo nie mogłam, z bardzo konkretnych przyczyn. No i już.
Ellaine - 2 Października 2010, 20:17
Nie dziwię się temu, że mnie to przeraża. Dziwię się troszkę, że tak dobrze mi poszło... I że atak histerii nastąpił po zatrzymaniu samochodu, a nie w trakcie, albo przed ruszeniem w ogóle. To mnie zadziwia, że potrafiłam ruszyć bez szarpania i gasnącego silnika, przejechać sprawnie te kilkanaście metrów, zatrzymać pojazd, i dostać takiej głupiej histerii
Godzilla - 2 Października 2010, 20:25
No to następnym razem będziesz wiedziała, że potrafisz, i może histerii nie będzie, albo pojawi się po trudniejszej jeździe. Po jeździe, a nie w trakcie, bo w czasie jazdy nie będzie czasu na dyrdymałki
ilcattivo13 - 2 Października 2010, 20:36
ja pierwszy raz jechałem swoim "Ferrari F40" mając 14 lat. Samochód trzymałem u rodziny na wsi nad Biebrzą i tylko tam jeździłem. W sumie to oporów do jazdy nie miałem żadnych. Brat i jego kumple też nie mieli oporów przed jazdą samochodem kierowanym przeze mła. Przynajmniej do pierwszej wspólnej wycieczki nad Biebrzę. Jazda 90 km/h, starym samochodem, w którym podwozie tak przegniło, że widać śmigające kępy trawy, drogą będącą ujeżdżonym skrajem torfowej łąki (nawet się nie pytajcie, czy kurzyło ), gdy po prawej stronie ma się stary rów melioracyjny, gdy ta droga po kilometrze z hakiem "prostości" nagle robi 90-stopniowy myk w prawo przez mostek (a szofer nie bardzo kojarzy paniczne wrzaski "Hamuluj! Hamuluj!). Jak już minęliśmy mostek, brat kazał się zatrzymać - tak ze trzysta metrów mi to zajęło - i przy wtórze dziękczynnych psalmów kumpli przejął kierownicę. Odwieźliśmy jednego kolegę, potem drugiego. I u tego drugiego brat dał mi się zawrócić na podwórku. Do dziś dnia nie mam zielonego pojęcia, co za debil wykopał na środku podwórka studnię. Normalnie o tyle o >< brakowało, żebym ją ominął. A potem już wracaliśmy do domu i brat znowu dał mi kierować. Do jasnej cholery, mógł mi powiedzieć, że jak się skręca, to potem trzeba odbić kierownicą w przeciwną stronę. Podwójny słup wysokiego napięcia ominąłem, maszynę do sadzenia ziemniaków ominął brat (wcale nie musiał szarpać kierownicą, zmieścilibyśmy się i tak), a grabiarce, na której zakończyliśmy podróż, to w sumie nic się nie stało. Gorzej z F40. Prawy przedni kierunkowskaz do wymiany, a dziurę w nadkolu z włókna szklanego ledwo załataliśmy. Na cały następny rok dałem sobie na wstrzymanie z jazdą, za to w następne wakacje, to już robiłem za "wsiowego Sennę"
Moja rada dla Was: Ellaine, Martva - pograjcie sobie w samochodówki. Pojeździjcie elektro-samochodami w wesołym miasteczku. Oswójcie się z kierowaniem poprzez zabawę. Na "real" przyjdzie czas. I nic na siłę.
Godzilla - 2 Października 2010, 21:42
To wiesz, powiem ci jeszcze jak w liceum skakałam przez kozła. Cały rok wuefistka kazała nam grać w siatę, bo to fajne zajęcie: my skaczemy do piłki, a ona siedzi na ławce i gwiżdże w gwizdek. Czasem wrzeszczy, że się nie umiemy ruszać. A tu rzeczywistość skrzeczy i trzeba stopnie za coś postawić. Nie ma rady, trzeba pobiec na 100, rzucić palantówką, skoczyć w dal, skoczyć przez kozła, no jakieś takie typowe rozrywki. Tu się okazało, że mam jakiś lęk przed tym kozłem. Biorę rozpęd, wybijam się z trampoliny, po czym obijam się o kozła brzuchem i nici ze skoku.
Może to stąd, że na wuefie w podstawówce przy jakimś idiotycznym wyścigu, skacząc przez niziutką korytarzową ławeczkę, trafiłam nogą na piłkę lekarską i rąbnęłam głową w ziemię? Nie szło to skakanie od tej pory i już.
Nie pomogły tłumaczenia i gniewne okrzyki, nie mogłam skoczyć przez kozła. I stał się cud - ktoś wszedł do sali i wywołał nauczycielkę do telefonu. Nie było jej pewnie przez dziesięć minut, a w tym czasie baby rozstawiły na podłodze ogromny materac półmetrowej grubości, bardzo miękki, może przeznaczony do asekuracji przy włażeniu po linach (nigdy tego na wuefie nie robiliśmy). Zaczęły się harce: salta, skoki na główkę, pełnia szczęścia i szaleństwo. Na tym można było wyczyniać wszystko. Wuefistka wróciła, zbeształa grupę, materac wrócił na miejsce, a ja... po prostu przeskoczyłam kozła i dostałam 4-. Wystarczyło trochę zabawy.
ihan - 2 Października 2010, 22:05
oczywiście, wszystko zależy od okoliczności, czasem ludziom się zmienia. Gdzieś tam kiedyś pisałam o koleżance (w mrokach forum można odgrzebać jak się komuś chce), histeryczka, bez szans by jeździła samochodem, traciła oddech, mdlała, no znana w swojej rodzinie histeryczka. Wyszła za mąż za fantastycznego faceta, który okazał się wsparciem. Zrobiła prawo jazdy, bo brak samochodu koszmarnie utrudniał życie. Tydzień po zdaniu egzaminu z małym, może 2 miesięcznym dzieckiem sama przejechała 70 km do obcego miasta. Czasem ludziom się po prostu zmienia. Czasem nie. Dla mnie zdobycie prawa jazdy było naturalną koniecznością, poszłam na kurs tak żeby zdawać dzień po moich 17 urodzinach (wtedy trzeba było mieć 17 lat by zdać na prawo jazdy, nie wiem jak jest teraz). Jeździć lubię, choć zwykle jestem permanentnie zmęczona i jeśli nie muszę nie jeżdżę albo korzystam, że ktoś inny jest kierowcą. Bez samochodu nie wyobrażam sobie życia, choć korzystam i z komunikacji miejskiej i z pociągów kiedy to jest możliwe.
Kai - 2 Października 2010, 22:31
A ja nigdy nie pojadę samochodem, choć na parkingu nieźle sobie radzę, rozumiem maszynę, jako maszynę i w ogóle kochałabym samochód, ale mam w mózgu coś takiego, że nie umiem ocenić odległości. Dotyczy to odległości rzędu 20 cm, 20 m i 2 km oraz wszystkich pochodnych. Nieraz się najadłam wstydu w sklepie, sięgając po coś dalej, niż było w istocie.
Godzilla, wierzę Ci, czasem tego właśnie potrzeba, a wyobraź sobie teraz treningi aikido z towarzystwem o 20 lat młodszym. Nie pokazać po sobie, że nie te lata. Ale uwielbiałam to mimo wszystko, choć i tam ta wspomniana wada dała mi popalić.
Ellaine - 6 Października 2010, 18:55
Ach, nie ma nic piękniejszego - niż wejść do domu po pracy i w powietrzu, wypełniającym mieszkanie wyczuć ten aromat, ten niezwykły zapach...
...Paskudny odór przetrawionego piwska.
Nic tak skutecznie nie odbiera apetytu, jak charczący pijak.
Nic tak skutecznie nie odbiera apetytu, jak nasycenie złością.
No nic, doprawdy nic.
To już trzeci dzień w ciągu ostatnich kilku dni, kiedy z podobnych do powyższego powodów nie zjadłam obiadu. Tak, wiem, wiem. Nie należy się głodzić. Nie głodzę się. Jem śniadanie. Drugie śniadanie na praktykach. I po przyjściu do domu jakaś kanapka, koło szóstej wieczorem, jak już głód staje się nie do zniesienia. I potem jeszcze jakaś, jak dojdę do wniosku, że wciąż jestem głodna. A pomiędzy zapijam go wodą. Ha, ostatnio nawet przestałam pić herbatę! No, na praktykach pijam, jak akurat jestem w Dziale na Rektoracie, ale tam te panie są tak miłe, że wprost nie mogę im odmówić!
Może to nie złość powoduje u mnie niechęć do przygotowywania obiadu?
Może to tylko brak apetytu?
Może zwykłe lenistwo?
Albo brak cierpliwości... kanapkę można szybciej zrobić.
Żyję więc o wodzie i chlebie. W tych dniach, w których akurat nie jadam obiadu.
Chleb, co prawda z obłożeniem. Czyli sznita z bajlagą. A do pracy to wiadomo: klapsznita.
Tak poza tym, to chyba na Giszowcu mieszkają nietoperze. Bo ten cykający, nieco piskliwy odgłos, który krąży mi za oknem... nie wydaje mi się, że jest wydawany przez ptaki. Zresztą, jakie ptaki latałyby po ciemku między blokami?
Godzilla - 6 Października 2010, 19:03
Ellaine, i żadnych widoków, aby się stamtąd wydostać?
Ellaine - 6 Października 2010, 19:06
Nie stać mnie. Nie mam dokąd pójść. Jeszcze pół roku, bo przez ten czas mam zajęcia jeszcze. A w dziesiątym semestrze, tylko półtorej godziny tygodniowo. Spróbuję porozmawiać z promotorką, czy nie mogłabym przyjeżdżać raz w miesiącu... Wtedy mogłabym się wynieść na Pomorze, a przynajmniej zacząć się wynosić. I bywać gościem w rodzinnym mieście.
Ellaine - 8 Października 2010, 15:55
Praca w archiwum jest bardziej pracą fizyczną niż umysłową. A czasem ani fizyczną, ani umysłową, o ile człowiek umie odprężyć umysł przy przekładaniu papierów z jednego miejsca na drugi i jednocześnie wie, co właściwie robi. Mnie się to zwykle udaje. Na przykład kiedy przydzielona zostałam do segregowania akt zakończonych spraw w Dziale na Rektoracie. W tle leciała muzyka z radia (RMF w pokoju gdzie pracowała pani A., oraz Zet – w pomieszczeniu pań M. i K. oraz pana P. Aczkolwiek pani M. mówiła mi żebym nie mówiła jej per pani, ups! Ale czasem to wychodziło tak odruchowo, no cóż… za każdym razem przepraszałam, gdy mi się wymsknęło owe „pani”. Pani K. pewnego razu stanęła w przejściu między pomieszczeniami i pyta nas: Macie włączony RMF? - Tak. - No właśnie, bo stoję tutaj i z każdej strony słyszę inną muzykę!)
Tak w ogóle to mnie uspokaja dźwięk upadającego na biurko spinacza. Jest to takie przyjemne dla ucha. Swoją drogą po skończonej robocie zostaje cała fura tych spinaczy i nie wiadomo, co z nimi zrobić. Wyrzuć szkoda, odłożyć, ale gdzie? Osobiście za każdym razem starałam się sprzątać biurko, przy którym akurat pracowałam. Póki mogłam to upychałam spinacze do przybornika, stojącego na biurku. No, ale prędzej czy później i tam się zrobił spinaczowy tłok. Cóż, pani A. stwierdziła, że mogę je zostawić na biurku, a ona znajdzie im jakieś zajęcie.
Poza tym zabawnie jest wymyślać coraz to nowe sposoby zdejmowania spinaczy z dokumentów. I oczywiście testowania, który z nich jest najbardziej wygodny. Prawą, czy lewą ręką? Zahaczając spinacz paznokciem, czy wsuwając spinacz między palec a paznokieć? (powyższego sposobu nie polecam, po n-tym spinaczu zaczyna być bolesne; a niektóre spinacze były strasznie zardzewiałe, na szczęście nie zrobiłam sobie krzywdy) A może bokiem palca, przesuwając zgodnie ze wskazówkami zegara, albo odwrotnie? Albo chwytając i ciągnąć ku górze?
Posegregowane dokumenty wyrównywać przez układanie w powietrzu, uderzenie krótszym czy dłuższym bokiem pliku akt o powierzchnię biurka? A jeśli krótszym, to górną krawędzią czy dolną? A może układać dokumenty leżące na biurku, wyrównując je jak kucharz bawiący się ciastem?
Doprawdy trudne to wybory, ale za to jak urozmaicają człowiekowi dzień! (A jaką potem ma człowiek niespodziankę, kiedy odkrywa, że w trakcie pracy przeciął sobie skórę papierem. Wyglądałam trochę jak mój Luby po pracy... Co prawda moje zadrapania były o wiele mniej groźne i nie krwawiły, ale też po powrocie z biura odkrywałam nowe nacięcia na dłoniach.)
Poza tym lubię widok zawalonego papierami biurka, a później podoba mi się, jak systematycznie ilość tych dokumentów spada. Ponieważ segregowałam przez trzy dni akta zakończonych spraw z lat 1993-2004, było tego naprawdę masa! Rok 1993 i lata 1998, oraz 1999 obfitowały w akta. (Chociaż zaraz za nimi były stosy z 1995 i 1997 roku.) Spraw może nie było dużo, ale sprawy były duże, więc nawet jedna potrafiła być paro-centymetrowym stosem dokumentów (I weź tu to przejrzyj - kartka po kartce i poukładaj chronologicznie! Niezła zabawa, polecam!). Zwłaszcza, że niektóre sprawy ciągnęły się latami, zdarzało się, że nawet obejmowały ok. 10 lat; jedna rekordzistka miała do głównej umowy jakieś 14 aneksów, które zwykle przybywały 1-2 na rok; ale mogę się mylić, co do liczby. Jak mówiłam – przekładanie papierów z miejsca na miejsce mnie rozluźnia, przez co nawet jeśli wówczas zwracałam uwagę na szczegóły, to po wyjściu z biura już niekoniecznie to pamiętam – bo po co?
W każdym razie, kiedy udało mi się powyjmować sprawy ze starych teczek, w których były przechowywane w biurze to potrzebowałam dwóch biurek, żeby to wszystko porozkładać według lat – a i tak miejscami było ułożone piętrowo, bo inaczej podłoga też byłaby zagrożona dokumentami. A niestety tego nie mogłam zrobić – bo to bardzo ruchliwy i ważny Dział, z tego, co mogłam zauważyć. Co chwilę ktoś przychodził (o telefonach nie wspominając).
Ha! Ale opowiem Wam jedną śmieszną historię.
Obecnie akta – ułożone grzecznie w teczkach, wkłada się jeszcze do specjalnych pudeł bezkwasowych – żeby ładniej na półkach wyglądały, żeby producenci mogli zarobić i pewnie po to, by chronić dokumenty przed kurzem, i innymi takimi tam sprawami (no i mają chronić przed postępującym rozpadem wiązań celulozowych, czy jakoś tak - wiecie... pudła bezkwasowe). W każdym razie panie z Działu niekoniecznie muszą być obeznane ze składaniem takich pudeł, zwłaszcza jeśli rzadko przekazują dokumenty do archiwum. No, mniejsza o to!
M. trzyma w ręku to, co za chwilę miało się stać pudłem i zastanawia się jak to poskładać. (Wcześniej ona i pani A. raczyły mnie uświadomić, że one absolutnie nie lubią czytać instrukcji składania, która jest drukowana na pudłach i wolą same do tego dochodzić po kilku próbach) Osobiście wzięłam drugie pudło in spe i w tym samym czasie je złożyłam (zajęło mi to jakieś 20 sekund, bo składanie tego w pozycji stojącej jest niewygodne). M. spojrzała na mnie ze zdziwieniem, co najmniej – Ja tu myślę jak to zrobić, a ona już ma gotowe! – powiedziała ze śmiechem. Cóż, jedna z pierwszych umiejętności jaką uzyskałam na zajęciach w archiwum to było właśnie – składanie pudeł archiwalnych, i tzw. węzeł archiwalny. Jeden z naszych prowadzących z Zakładu Archiwistyki skarżył się nam na jednych z pierwszych zajęć, prezentując ów „węzeł archiwalny”, że żona każe mu zawiązywać wstążki na wszystkich prezentach! Ale nie da się ukryć, węzeł bardzo praktyczny i łatwy (tak do zawiązania, jak i rozwiązania). Mam w ten sposób powiązane w paczki wszystkie notatki i ksera z zeszłych lat studiów. (A to, to chyba już takie zboczenie „zawodowe”.)
Jakby ktoś chciał wiedzieć, jak to robią archiwiści to na niemieckiej Wikipedii są zdjęcia, obrazujące sposób wiązania teczek, którego i nas uczono: o tutaj
Właściwie to chyba gadam od rzeczy, ale to może kwestia zmęczenia i dużej ilości wolnego czasu w tej chwili akurat. Tak w ogóle to sąsiadka z piętra niżej ubawiła mnie setnie! Wsiadamy do windy. Jazda na siódme piętro nie jest oszałamiająco długa, więc i rozmowa nie była:
- Ile ci jeszcze lat zostało? – zapytała sąsiadka. Pytanie zdziwiło mnie trochę, chociaż sąsiadki, które są mniej więcej w wieku moich rodziców mają tendencję do pytania o takie rzeczy.
- To już ostatni rok.
- Ostatni? – okrzyk zdumienia. - To już pracę magisterską piszesz?
- No, tak, piszę.
- Ale ostatni? – nie dowierza. – Tak szybko!?
- Jak szybko? Cztery lata studiowałam, to teraz został mi ostatni rok.
- Ale tak szybko! – powtórzyła to jeszcze parokrotnie, a mnie pozostało tylko wzruszenie ramion i rzucenie jej: Do widzenia!, kiedy wyszła z windy. – Ale tak szybko!
Cóż, nie udało mi się powtarzać żadnego roku w szkole, ani na studiach.
No i… Nie moja wina, że czas pędzi na złamanie karku. Naszego.
Ellaine - 9 Października 2010, 15:36
Muszę Wam to pokazać. Przeglądałam Sieć, wpisując dość nieokreślone pytanie - Z czym kojarzy Ci się Śląsk? Dlaczego je wpisałam to jest też zupełnie inna historia.
Otóż, kiedyś - kilka miesięcy temu zapewne - słuchałam Radia Katowice. Pewnie zmywałam, albo obierałam kartofle, po prostu w kuchni niepodzielnie panuje ta stacja. U siebie w pokoju słucham różnych radiostacji - od RMF Classic, przez Złote Przeboje, aż po Antyradio; zależy od nastroju. W każdym razie tamtego dnia, na pewno pięknego! bo czemu by nie? - w Radiu Katowice była audycja, gdzie pytano znane osoby spoza Górnego Śląska - z czym ów Śląsk się im kojarzy? Otóż, jedna z ankietowanych person odpowiedziała: Z czystymi oknami.
Dlaczego mi się to przypomniało? Cóż, dzisiaj akurat myłam okno w kuchni, słuchając oczywiście Radia Katowice. Nie żebym jakoś szczególnie lubiła tę czynność, ale czuję pewnego rodzaju dumę i satysfakcję, kiedy popołudniowe słońce blinduje mi przez czyste okna. A już mnie mierził widok tej paskudnej szyby, na której widać było fleki po każdym letnim deszczu. Zresztą w ogóle widok brudnych okien budzi we mnie odrazę. W zeszłym roku, przed Bożym Narodzeniem, umyłam okno przy prawie minus dziesięciu stopni - cud, że się nie rozchorowałam i że szyba nie strzeliła (a gorąca woda zamarzała na ramie w parę chwil). W każdym razie potem byłam dumna z siebie. No, w każdym razie nie lubię myć okien ze względu na wysokość... Nie pociesza mnie specjalnie myśl, że do góry nie polecę, jeśli się kiedyś zatoczę i wypadnę z okna. Tak, tak, to dość makabryczne wyobrażenie, ale cóż... Szmata już mi parę razy wypadła z ręki podczas mycia i musiałam zjeżdżać na dół, żeby ją zgarnąć z trawnika. :D
No, ale co do wysokości! To i tak dzisiaj znalazłam zdjęcie, które chciałam Wam pokazać (wybaczcie ten przydługi wstęp), i które mnie przekonało o tym, że zazdroszczę tym, co mieszkają jeszcze wyżej niż ja. W Katowicach są bloki, które liczą sobie więcej niż dziesięć pięter, z tego, co wiem najwyższe z nich są Gwiazdy - siedem bloków o podstawie ośmioramiennej gwiazdy - i liczą sobie 24 piętra. Gdzieś słyszałam, że ze względu na wysokość mają konstrukcyjny, możliwy wychył metra w każdą stronę.
A tak, miałam pokazać owe zdjęcie! Niestety nie znam autora, znalazłam je na forum SkyscraperCity, dokładniej w tym wątku. Zdjęcie tego widoku to jak dla mnie - czyste SF!
Swoją drogą, teraz też słucham Radia Katowice. Dokładniej to audycję - Ligoniowe Radio, gdzie mówią o śląskim libretcie do Wesołej Wdówki, Franza Lehara (Autorem libretta przetłumaczonego na język śląski jest Marian Makula). Ach, chciałabym się na to wybrać (dzisiaj jest premiera w Śląskiej Operze w Bytomiu), ale obawiam się, że nie będzie mnie na to stać... Ech, ech. (Hm... Opera sprzedaje bilety na miejsca stojące, hm... może jednak warto zacząć się ukulturalniać. Co prawda nogi będą boleć, ale... tylko jeszcze trzeba mieć odwagę pojechać samej do Bytomia)
Godzilla - 9 Października 2010, 15:44
Odwagi, może da się znaleźć miejsce siedzące na jakimś schodku. Ludzie różnie sobie radzą. Możesz wziąć jakąś podkładkę. Samotna jazda to gorzej.
Ellaine - 9 Października 2010, 15:53
Gdyby to nie był Bytom, to nie byłoby problemu... A Bytom niestety jest daleko, relatywnie (trzeba przejechać przez Chorzów - a ode mnie do prawie centrum Chorzowa jedzie się półtorej godziny). Opery zawsze są wieczorem, i zwykle trwają, a po nocy trudno wracać nawet z Katowic; o Bytomiu nie wspomnę. Już nie mówię, że nawet nie wiem jak dojechać do Bytomia.
Ale tak zaczęłam przeglądać inne instytucje kulturalne. I właśnie zauważyłam, że z okazji rozbudowy Filharmonii Śląskiej koncerty zostały przeniesione do Hali w mojej Dzielnicy! Szok! Muszę tylko sobie poprzeglądać, co będą grać i może się wybiorę na któryś koncert.
ilcattivo13 - 9 Października 2010, 19:39
do dziś myślałem, że fleki, to takie płaskie kawałki drewna do kamuflowania dziur (np. po sękach) sklejce/drewnie
Ellaine - 9 Października 2010, 19:44
Cóż to określenie gwarowe na brud. Dokładniej, można by rzec - plama. A wiadomo, jak kida na okna to potem zostają fleki. Zwłaszcza, jak jest urwanie chmury i krople odbijają się od zmaraszonego parapetu.
Poza tym fleki to też: zewnętrzna warstwa skóry, gumy lub sztucznego tworzywa na obcasie, fleczek - jak twierdzi SJP.
edit, wiesz ilcattivo, to jak w takiej "reklamie", parodii reklamy proszka do prania (piszę z pamięci, więc może się różnić od oryginału... ale może nikt poza mną tego nie słyszał, więc mam szansę ):
- Wczoraj nosz Zeflik poszoł grać w fusbal i wpodł do ciaplyty. Zmarasił se cołkie galoty i jakla. Próbowałach wszystkiego, ale fleki z marasu nie chcioły zejść. Prosza cie, weź swój stary warzbret i przyjedź nom zrobić pranie. Z góry, dziękuja Ci, droga Omo.
ilcattivo13 - 9 Października 2010, 21:02
Ellaine napisał/a | - Wczoraj nosz Zeflik poszoł grać w fusbal i wpodł do ciaplyty. Zmarasił se cołkie galoty i jakla. Próbowałach wszystkiego, ale fleki z marasu nie chcioły zejść. Prosza cie, weź swój stary warzbret i przyjedź nom zrobić pranie. Z góry, dziękuja Ci, droga Omo. |
poproszę mojego nowego wujka, żeby mi przetłumaczył Jest (bodajże) spod Wilamowic, więc chyba będzie rozumiał.
Ellaine - 9 Października 2010, 21:11
Jeśli jest Hanysem, to powinien. Ale przecież ja Ci to też mogę przetłumaczyć...
Wczoraj nasz Józek poszedł grać w piłkę i przewrócił się w błoto. Ubrudził sobie całe spodnie i kurtkę. Próbowałam wszystkiego, ale plamy brudu nie chciały zejść. Proszę cię, weź swoją starą tarę do prania i przyjedź nam zrobić pranie. Z góry, dziękuję Ci, droga Babciu.
edit: wujka możesz zapytać, ciekawe jak on Ci by to przetłumaczył ;)
Godzilla - 9 Października 2010, 21:14
No to dwóch słów nie rozszyfrowałam Nie najgorzej jak na ceperkę.
Ellaine - 9 Października 2010, 21:21
khem, nie obraź się Godzillo... Gorolkę, nie Ceperkę. Cepry to Górale mówią. U nas są Hanysy i Gorole. Chociaż Gorole to też mieszkańcy Beskidu Śląskiego - od słowa Górale.
A mieszkańców Śląska Górnego można podzielić jeszcze na pnioki i krzoki - Pnioki to są z dziada pradziada, Krzoki to tacy co są przesadzeni skądinąd, ale czują się Ślązakami. Są też i Ptoki - czyli tacy, co wyfrunęli ze śląskiego gniazda, gdzie indziej; albo przyfurgali na Śląsk, ale w każdej chwili znów mogą odlecieć. Jeśli mi się powiedzie to zostanę Ptokiem, który tu będzie przylatywać, ale ino na chwila. (teraz to jestem Ptokiem, jak lotom na Pomorze ;) )
Kai - 10 Października 2010, 13:45
Ellaine, ale NIE chciałabyś w Gwiazdach mieszkać, kiedyś chodzilam tam z komisją mieszkaniową. To prawdziwe pudełka - w pudełkach ludzka pchełka.
A ja jednego
W antryju na bifyju stoi szlonka tyju\
Ellaine, ani mru-mru
Matrim - 10 Października 2010, 14:03
Kai napisał/a | W antryju na bifyju stoi szlonka tyju\ |
Klasyk
Edit: Pamiętam jak na studiach kolega wspominał o śląskiej kapeli rockowej, która się właśnie "Bifyj" nazwała
Kai - 10 Października 2010, 14:21
Matrim, klasyk, ale klasyczny
Ciekawe, kto odpowie.
Btw a przebój Łokule znacie?
Obalili halba
Moplik
Ellaine - 10 Października 2010, 16:39
Dobrze, Kai, nie powiem. Ale to zdanie to wszyscy znają, tak jak cudzoziemcy znają Chrząszcza, co brzmi w trzcinie w Szczebrzeszynie. A Obalili Halba, to znom ;)) Co zaś do Gwiazd, pewnie nie chciałabym mieszkać, ale za to ta wysokość jest taka... podniecająca. Jestem uzależniona od wysokości, całe życie mieszkam na ósmy piętrze :)
Moplik :) Mój stary na szychta jeździł na kole, dopóki mu go ktoś nie zaiwanił spod gruby, jak se go któregoś razu zapomniał zapiąć. Pamiętam, jak któregoś razu Mama wypatrywała starego z okna, czekając aż wróci z dniówki. Trocha się już spóźniał, więc wiadomo było, że kaś zabalował po drodze. Sąsiadka z klatki obok, patrząca również przez okno zapytała Mamę:
- A autobusem jedzie?
- Nie, na rowerze.
- E, to wróci...
- Taa, ale rower to nie koń, co go do dom przyprowadzi.
Pogodomy po naszymu - Antyki, jak sądzę. Szkoda, że jo nie rzondza po ślunsku na tyla, żeby iść do konkursu ;) No i nie mom glejtu, bo stary je "spod ruskiej granicy", jak to Matuś zawsze godała (wiecie, stary jest spod Puław). Nale za to Matula moja to boła stond, chyba łod zawsze.
...I zostanie tu na zawsze.
ps.: Kojarzycie taką piosenkę - Jolka, Jolka, pamiętasz lato ze snów... - tak jakoś się zaczynała. To też dawno temu powstała śląska wersja piosenki, my chyba trochę jak Czesi tłumaczymy przeboje z ichniego na naszego i powstał utwór, zaczynający się od słów: Dorka, Dorka, pamiętasz jak jo ci przoł? Na filmiku jest tłumaczenie na polski ;) Wykonanie mnie osobiście się nie podoba, ale lepszego chyba nie znajdę.
Agi - 10 Października 2010, 17:18
Kai napisał/a | W antryju na bifyju stoi szlonka tyju\ |
Największy problem mam z "bifijem", prawdopodobnie to jakaś szafka.
Czyli tak:
W przedpokoju na szafce (kredensie) stoi szklanka herbaty.
Ellaine - 10 Października 2010, 17:21
Dokładnie, Agi, bifyj to kredens. Taki duży, z szybkami, gzymsem i w ogóle...
|
|
|