Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.
Godzilla - 30 Lipca 2010, 21:12
Ciekawe. Kolejny powtarzający się motyw u mnie to dom mojej babci. Piętrowy, ze strychem. Przy czym nie jest nic a nic przytulny, jest stary, rozlatujący się, strych jest ogromny, sklecony z byle jakich desek, można zlecieć. Wszystko pokryte tonami kurzu. Taki przykry obraz rozkładu i przemijania. W rzeczywistości bardzo za tym domem tęsknię, a może za dawnymi latami, tamtą atmosferą, zapachami, które już nie wrócą. I w ogóle za całym miasteczkiem.
Kai - 30 Lipca 2010, 21:24
A u mnie... toaleta. Z której nie można skorzystać. Z różnych powodów (jeden np taki, że jest wielkości kociego kontenerka).
A z ładniejszych snów, zbocze pełne kwiatów, w dole dom. Wrażenie - ciężkich, tureckich wzorów w pomieszczeniach,
I jeszcze jeden śmieszny sen - radioaktywny kot w pomarańczowy samochodziku.
Godzilla - 30 Lipca 2010, 22:15
Łazienka. Bardzo duża, nieprzytulna, cała w szpitalnych kaflach. Oświetlenie kiepskie, zimne, w zasadzie to lekki półmrok. Kilka par drzwi otwartych lub bez przerwy się otwierających. Ludzie przechodzą w różne strony. Nie można się zamknąć. Mokro. Wielka wanna pełna wody po brzegi. Tej wody jest za dużo, strach tam wejść. Jest zimna i tak głęboka że aż niebieskawa. Bardzo niesympatyczne są sny z łazienką.
Kai - 30 Lipca 2010, 22:21
Godzilla napisał/a | Nie można się zamknąć. | o to to!
Zobaczę, co mi się przysni dzisiaj. Może nie potworna piętrowa toaleta, ani strych, gdzie trzeba wchodzić po desce...
ihan - 30 Lipca 2010, 22:34
Niewątpliwie śni mi się coś każdej nocy, ale pamiętam może jeden, dwa sny na rok. Zwykle są spełnieniem marzenia o byciu kimś wyjątkowym, co w zasadzie raczej żałosne jest. gdy byłam dzieckiem kilka razy śniło mi się, że wracam z przedszkole i w pewnym miejscu, zawsze tym samym, spotykam wilka, i w jakiś sposób było to straszne. Dziwaczne, bo nigdy się nie bałam wilków ani psów i do dzisiaj się nie boję.
hijo - 30 Lipca 2010, 23:40
No i nici z pójścia spać. Nawet komputer wyłączyłem, ale standardowo wziąłem do łazienki ipoda żeby coś poczytać przy myciu zębów. Zęby umyłem, ale czytałem dalej w końcu się udało oderwać na chwilę i dokończyć wieczorną toaletę. Co z tego skoro nadal trzymam w łapach ipoda i czytam. Młoda śpi obok, Matrix jedno miejsce dalej tzn że mają za sobą pierwsze nocne papu. W sluchawkach Tom Morelo jako The Nightwatchman, a w glowie mnóstwo wspomnień w tym 3 sny. Każdy inny najmłodszy sprzed 6/7 lat dwa kolejne sprzed lat ok 20 i 16. Pamiętam je że szczegółami. Ciekawe. Szkoda, że od lat nie miałem snów wartych zapamiętania. Brakuje mi tego.
Muzyka Toma jest doskonała na wieczorne pogawędki z przyjaciółmi. Doskonale pasuje mi do tego blogu nawiedził mnie klimat zeszłorocznych wakacji, kiedy to tydzień urlopu spędziłem w towarzystwie Matrix i mojego wspaniałego przyjaciela. To były wspaniale wieczory przy kawie piwie i cygaretkach.
Ellaine dzięki za tego bloga
Godzilla - 31 Lipca 2010, 09:26
Ellaine przyjdzie i wykopie gadaczy do "Co nam się śni", bo offtopujemy okropnie
Ellaine - 31 Lipca 2010, 12:30
Nie ma za co, hijo. :)
Godzillo, dlaczego od razu wykopie? Przecież to nieładnie wypraszać czytelników. Ja tam się cieszę, przynajmniej widzę, że ktoś zagląda i w ogóle. Bo zwykle to taki monolog się tu robi, że po pewnym czasie aż mi głupio pisać nowe posty.
Cytat | Cieszę się że od dawna nie miewam koszmarów, bo to już by takie fajne nie było. |
Zazdroszczę, Godzillo. Mnie ostatnio ze snów które pamiętam, to najczęściej są takie, których nie chciałabym pamiętać. Czasem też mam tak, że snu jako takiego nie pamiętam, ale po przebudzeniu na przykład czuję psychiczny dyskomfort, bo wiem, że to był koszmar. I np. budzę się z uczuciem strachu, czy głębokiego smutku, albo wręcz przeciwnie - jestem wściekła i mam ochotę kogoś zamordować. (Zresztą, drugi sen z przedwczorajszej nocy dla mnie był koszmarem, bo patrzenie na mój blok, będący we śnie obrazem nędzy i rozpaczy, i jeszcze to uczucie niepokoju. Niefajne generalnie)
Dzisiaj też mi się coś śniło, ale był tak pokręcony ten sen, że aż szkoda gadać. Zwłaszcza, że nie sądzę, by był przyjemny.
Ale nie zapomnę jednego, który przyśnił mi się kilka lat temu. Jeszcze w liceum byłam. Generalnie i roboczo, nazywam go "atakiem terrorystycznym na Katowice". We śnie mieszkałam na parterze, co było dla mnie dziwaczne. Była ciężka zima (a śniło mi się to w środku lata), przed blokiem w którym mieszkałam stał inny dziesięciopiętrowy blok (przed moim jest dużo wolnego miejsca, bo okna wychodzą na jednorodzinne domki). A po prawej widoczny był duży księżyc (z okien wychodzących na północ rzadko można zaobserwować księżyc). Później nastąpiło trzykrotne (sic!) zasłonięcie księżyca - albo naturalne, albo jakieś sztuczne. Następnie zaobserwowałam wybuch w naprzeciwległym bloku, cały stanął w płomieniach. A w świetle ognia pomiędzy blokami biegali czarno ubrani ludzie z karabinami maszynowymi i zakrytymi twarzami, oraz ubrani tradycyjnie na biało członkowie Ku-Klux-Klanu. A ja siedziałam pod oknem w kucki i wyglądałam na zewnątrz, tak by jak najmniej mnie było widać w oknie.
Nie wiem, co było dalej, bo się pewnie obudziłam.
Ellaine - 5 Sierpnia 2010, 11:23
13 pocztówek.
12 osób (z czego połowę poznałam na żywo).
11 miast.
5 województw.
Czyli Ellaine wysyła pozdrowienia z wakacji.
Nawet nie przypuszczałam, że tak mi się tego nazbierało.
Właściwie to jeszcze dla dwóch osób przewidziałam pocztówki, ale jedną muszę zapytać o adres - przeprowadzała się niedawno, a druga osoba to moja siostra, ale że będę się z nią widzieć w tym tygodniu - więc zrezygnowałam z wysyłania pocztówki.
Poza tym teraz czułam się trochę jak przy wypisywaniu kartek na święta. Siedem wypisałam za jednym zamachem (bo sześć poleciało w lipcu). Ręka pod koniec zaczęła mnie boleć (dawno nie pisałam ręcznie). Poza tym nie ma ani jednej kartki takiej samej, już nie mówiąc o tym, że każdej osobie pisałam co innego. Aczkolwiek pierwsza partia pocztówek poszła z małym dodatkiem - życzeniami z okazji 600. rocznicy bitwy pod Grunwaldem. ;)
Ellaine - 6 Sierpnia 2010, 19:20
Delikatny wiatr muska mi szyję, tak spokojnie, tak czule, jakby czyniła to dłoń kochanka. Kosmyki włosów poruszane powiewami łaskoczą wrażliwą skórę. Choć w tej podróży nieraz towarzyszyła mi niepewność, a podmuchy wiatru nie raz, nie dwa ocierały słone łzy z policzków, wiem, co powinnam zrobić. I wiem, że idę właściwą drogą.
Oglądam się za siebie, na ścieżkę, którą przebyłam. Nie należała do najprostszych, od dłuższego czasu wiła się zakosami między pagórkami. Pełna była wyboi i zdradliwych dołów. Potykałam się wielokrotnie, upadałam nieraz. Ale czasem biegłam radośnie, gdy zaświeciło słońce a rosa perliła się na źdźbłach szumiącej trawy. Oglądam się po raz kolejny i wiem, że już nigdy nie wrócę do tego miejsca.
Choć nigdy nie przepadałam za miejscem, które przemierzałam odkąd pamiętam, to gdzieś w głębi rodził się szloch, tęsknota za niewypowiedzianą stratą. Mimo wszystko jednak pokochałam tę trudną drogę po tych rozległych terenach. Raz prostych niczym stół, innym razem pofałdowanych i poprzecinanych wolno płynącymi rzekami. Kochałam się w tych zachodach słońca, w obrysowanych złotem miastach chmur, w migoczących nocą gwiazdami. W widoku falującego morza traw. Pomimo żalu, jaki mnie przepełniał podczas podróży po tych bezkresach i bezcelach. Pomimo nienawiści, która rodziła się nieraz w moim sercu. Czuję, że będę do tego tęsknić. Do tego, co tu przeżyłam. Wiem jednak, że nadchodzi nieuniknione.
Patrzę na rysujący się coraz wyraźniej las. Ciemna ściana na tle jasnego nieba rozświetlonego południowym słońcem. Nie wiem, co mnie czeka. Nie wiem, co tam spotkam. Czy droga przez bór będzie tak samo ciężka i mozolna, równie samotna jak dotychczas? Co znajdę po jego drugiej stronie? Las jawi mi się tajemniczy i wrogi, a jednak wiem, że czas zbliżyć się do niego i zostawić za sobą pozbawioną drzew przestrzeń.
Choć do gęstej ściany zieleni mam jeszcze daleko, to las zdaje się wychodzić mi naprzeciw. Z każdym krokiem widzę coraz więcej drzew wyrastających samotnie wśród równiny pokrytej trawami. To jeszcze nie jest las, ale otoczenie zmienia się.
Zmiany są nieuniknione. Nawet jeśli się ich obawia, trzeba je przyjąć i stawić im czoła. Aż w końcu to, co nieznane stanie się oswojone. Ale później to też się zmieni, i to również, i następne...
To, co się zmienia - żyje.
Ellaine - 17 Sierpnia 2010, 20:49
Z góry przepraszam za długi wpis, ale dawno mnie nie było, poza tym sporo się działo a i tak starałam się streszczać, by post nie był dwa razy dłuższy niż jest. W każdym razie mam nadzieję, że nie będzie Wam przeszkadzać jego długość :))
Pozdrowienia z Pojezierza (tak, tak, nadal tu jestem)
***
Ostrożnie stawiając stopy schodzimy po stromym zboczu, pomiędzy drzewami. Czuję osypujący się spod podeszwy piasek. Nie chwytam jednak ramienia Lubego, ale samej odzyskuję równowagę. Początkowo myślałam o przyświecaniu sobie blaskiem z ekranu komórki, ale z drugiej strony... Gdyby wypadła mi z ręki? Wzrok ostatecznie przywykł do mroku delikatnie rozświetlanego przez migoczące gwiazdy. Perseidów jednak nie udało mi się dostrzec.
Wychodzimy spomiędzy drzew, dzięki czemu więcej widzę. Po prawej, poniżej miejsca w którym wyszliśmy z lasu widzę błyszczącą w świetle gwiazd czerń. Jezioro! Schodzimy niżej, by jak najbliżej umieścić się brzegu. Państwo Młodzi zrzucają ubrania, w ich ślad idą dwie dziewczyny. Jest z nami jeszcze jedna para, ale ponieważ pili piwo zdecydowali się nam jedynie towarzyszyć w spacerze. Waham się przez chwilę, ale ostatecznie decyduję się również spędzić chwilę w wodzie. Odkładam ręcznik i ubrania na wilgotną trawę. Wiem, że Luby będzie pilnował rzeczy, bo sam nie miał zamiaru pływać, dzierżąc w ręku puszkę z resztką piwa. Przez moment zastanawiam się, czy może wejść do wody z okularami na nosie. Odłożyłam je jednak do buta. Teraz już zupełnie nic nie widzę. Idę po omacku do brzegu.
Ktoś już pływa, kiedy robię pierwszy krok w wodzie. Jednak ktoś inny wciąż stoi przy brzegu. Wchodzę głębiej i nawet nie myślę o tym, by się zatrzymywać; nie czuję różnicy w temperaturze powietrza i wody. Zanurzyłam się już powyżej pasa. Odbiłam się nogami od dna i zaczęłam płynąć stylem, który najmniej jest dla mnie kłopotliwy. Żabka. Czuję dziwny przypływ euforii.
- Pierwszy raz pływam w nocy. Raz pływałam w deszczu, ale nigdy w nocy - mówię do Pani Młodej, która akurat znalazła się obok mnie.
- No widzisz. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
- A mówią, że pierwszy raz nigdy się nie udaje - uśmiecham się szeroko, choć nie wiem, czy mnie widzi. Zaśmiała się.
Następnego dnia wróciliśmy nad jezioro, by w świetle dnia popływać i odpocząć od przygotowań do wieczornego wesela. Nie było to już tak atrakcyjne i niesamowite jak nocne pływanie, a i woda była o wiele zimniejsza. Aczkolwiek nie tak zimna, jak w Morzu pewnego dnia, gdy po przepłynięciu paru metrów miałam wrażenie, że zamarzają mi stawy...
Wieczorem odbyło się wesele, inne niż dotychczasowe cztery na których miałam okazję być. Zamiast sali pełnej gości była wolna przestrzeń, świeżego powietrza nikomu nie zabrakło. Stoły pod namiotami uginały się od sałatek i ciast. Ciepły posiłek zapewniał ogromny grill a później i ognisko, które zostało sprawnie rozpalone. Później to wokół niego skupiła się cała impreza, ktoś do ręki wziął gitarę i zaintonował jedną z wielu znanych wszystkim piosenkę. Wiatr poniósł splecione głosy w dal.
Przy grillu straż pełnił młodszy brat Pana Młodego, i jego świadek w jednej osobie, przyjmijmy, że nazywał się Michu. Michu nie miał lekkiego wieczoru, praktycznie cały czas narażony był na zbyt wysoką temperaturę i dym unoszący się ponad grillem. Im dłużej grillował tym mniej miał ochotę przebywać w jego towarzystwie. Nikt mu się zresztą szczególnie nie dziwił. Im późniejszy stawał się wieczór, tym mniej było do grillowania, ale i mniej było chętnych do jedzenia tego, co pozostało. Przystanęliśmy z Lubym przy Michu, żeby mu smutno nie było samemu. W pewnej chwili podszedł do nas jeden z kolegów, który nasłuchał się od Micha, że nie wie już, co ma zrobić z pozostałym na ruszcie mięsem. Przechodziła akurat obok grilla dziewczyna owego kolegi, która powiedzmy, że na imię miała Monika. I takim oto tekstem została uraczona przez swojego chłopaka:
- Monika, Michu nie ma co zrobić ze swoją kiełbasą i chciałby, żebyś ją wsunęła.
Nastąpiła chwila konsternacji. A później wybuch śmiechu.
W jakiś czas potem, gdy ponownie przy grillu zostaliśmy we trójkę – Michu-grillmeister, Luby i ja, przechodziła obok nas jedna z przyjaciółek Pani Młodej. Dodam na marginesie, że owa dziewczyna to wegetarianka.
- Może boczku? – zagadnął ją Michu zachęcająco. – Wegetariański! – dodał szybko. Koleżanka uśmiechnęła się do niego z pobłażaniem.
- To boczek sojowy! – dorzucił Luby, próbując przekonać ją do grillowanego boczku.
*
Tak po prawdzie to zdaję sobie sprawę z tego, że zaczęłam Wam opowiadać tę historię od środka, doszłam do końca, a teraz czas najwyższy na właściwy początek.
Wszystko zaczęło się od tego, że kilka miesięcy temu dostaliśmy z Lubym zaproszenie na ślub jego przyjaciół. (Ja byłam na zaproszeniu zaznaczona jako „osoba towarzysząca”, ponieważ ani Pani Młoda, ani Pan Młody nie znali mojego nazwiska. Zresztą, widzieliśmy się jakieś trzy, cztery razy w życiu – nie licząc ostatniego widzenia)
Od razu czułam, że ślub może być nieco ekstrawagancki, ponieważ w zaproszeniu para zaznaczyła, by zamiast kwiatków obdarować ich książkami. Ciekawy patent i mam wrażenie, że nie zawaham się go wykorzystać w przyszłości. Dopiero na kilka tygodni przed wyznaczonym dniem ślubu, a był to piątek… trzynastego, dowiedziałam się od Lubego, że po pierwsze – ceremonia zaślubin odbędzie się w Urzędzie, a po drugie, że wesele w ośrodku wypoczynkowym ulokowanym w miejscowości zaprzeczającej swej nazwie, a mianowicie w Sporym i po trzecie, że będzie miało charakter biwaku, czy też grilla.
Jeśli chodzi o kwiatki, to mieliśmy świetny pomysł na książkę, niestety okazało się, że zamówiliśmy ją w lokalnej księgarni za późno i musieliśmy kupić „kwiatki” w innej i inne niż chcieliśmy, chociaż też były warte uwagi („Tao Kubusia Puchatka”, „Te Prosiaczka”, a jako prezent ślubny – „Mistrz i Małgorzata”). Aczkolwiek zamówienie dotarłoby na czas, gdyby nie zawiódł kurier, który zawiózł paczkę do księgarni w Trzciance… Bywa.
O czym to ja? Ach, właśnie! Cóż to był za ślub!? Para Młoda zajechała pod Ratusz, gdzie mieści się USC, na pięknie przystrojonych rowerach. Panna Młoda miała rower przystrojony na biało, zaś Pan Młody posiadał czarny bicykl. Ludzie przechadzający się w słoneczne popołudnie po rynku zaglądali ciekawie w ich kierunku. Zresztą, nie tylko oni!
Przed ceremonią naszych przyjaciół odbywały się zaślubiny innej pary, która również była niecodzienna. Otóż, pan młody był Szkotem i jak przystało na Szkota miał bardzo oficjalny szkocki strój – kilt i całą resztę. Zresztą kilkoro mężczyzn z rodziny pana młodego również było ubranych w kilty. Zachwycili się ślubnymi wehikułami w formie dwóch zgrabnych rowerów i bezwstydnie zaczęli je fotografować. Tak po prostu.
Tradycyjna sala USC, w której zapewne już wiele par powiedziało sobie „TAK”, była w remoncie dlatego przyjaciele Lubego wzięli ślub w sali, gdzie zwykle obraduje Rada Miasta. Największą uwagę przyciągały witraże zamieszczone w oknach, które wyobrażały różne świeckie sceny. Niestety nie przyjrzałam im się dostatecznie uważnie, gdyż zajęta byłam przysłuchiwaniem się ceremonii, w której po raz pierwszy brałam udział. Dotychczas miałam okazję uczestniczyć w czterech ślubach, ale wszystkie z nich były konkordatowe.
Po ceremonii wzniesiony został toast za Parę Młodą, wręczone „kwiaty”, a następnie opuściliśmy Ratusz. Podobno pani, która udzieliła ślubu, powiedziała do nowożeńców: Idźcie, idźcie, bo chcę zobaczyć jak jedziecie na tych rowerach. I zapewne, by zadośćuczynić prośbie, czy też - tak wyrażonej chęci, Para Młoda w „rundzie honorowej” zatoczyła koło po Rynku. Zapewne pani kierowniczka USC patrzyła przez okno, gdy okrążali fontannę, stojącą w centralnym punkcie placu.
*
A dzisiaj, spacerując po starówce, doszłam do wniosku, że właściwie to mogłabym pojechać do ślubu jedną z riksz, które wożą turystów po Mieście. Bo, dlaczego by nie? (Aczkolwiek nie zdołam przebić moich rodziców, ponieważ oni do ślubu poszli piechotą… Ponieważ kościół znajdował się dosłownie „tuż za rogiem” kamienicy, gdzie mieszkała moja śp. Mama)
Ellaine - 30 Sierpnia 2010, 11:53
Powroty do miejsca zameldowania po dwóch miesiącach niebytności bywają trudne. Na przykład okaże się, że dworzec jest remontowany i nie wiadomo, które wyjścia na miasto są aktualnie otwarte. I tak, miałam krótką przebieżkę z obciążeniem, ponieważ wyszłam nieszczęśliwie od strony placu Andrzeja. Musiałam obejść z zewnątrz cały dworzec, uważać na zwianych panów i dotrzeć w jednym kawałku na aleję Korfantego. Co mi się zresztą udało. Następnie kilkanaście minut czekania, dwa strategiczne telefony - do siostry, by się nie martwiła: już jestem w Katowicach, cała, zdrowa, czekam na autobus; i do Lubego: dotarłam, czekam na autobus. - Dobra, zadzwonię później.
Jak na złość jako pierwszy przyjechał autobus, który nie podwozi mnie bezpośrednio pod blok; ale stwierdziłam, że lepszy rydz niż stanie na chłodzie przez kolejne dwadzieścia minut.
Wysiadłam na krajówce, tuż przy willi Uthemanna, czy też Brachta (jak zwał, tak zwał, teraz i tak jest tam bank). A potem szłam żwawo w dół ulicy Górniczego Stanu, odliczając w myśli: raz, dwa, lewa, raz, dwa, lewa... Żeby nie myśleć, o ciężkim plecaku i o bólu pleców po siedzeniu na niewygodnym fotelu w pociągu przez ponad osiem godzin. Kiedy byłam w połowie drogi między przystankiem a domem, dzwon pobliskiego kościoła odezwał się pojedynczym "bim", co oznaczało, że była dwudziesta pierwsza piętnaście. O tej porze dopiero wsiadałabym do autobusu w centrum. Autobus, który prawdopodobnie dowiózłby mnie prawie pod blok. Jakoś świadomość, że mam do domu już tylko paręset metrów poprawiła mi nastrój.
I oto jestem. Cała, zdrowa, odrobinę nieszczęśliwa z powodu, że wciąż jeszcze dzielę świat pomiędzy Katowice i Lubego. Doszłam do wniosku, że już jestem skazana na to, by tęsknić. Jak napisałam siostrze w smsie na dobranoc, w odpowiedzi, czy już chcę wyjeżdżać - "Tęskniłam za Katowicami, ale już tęsknię za Lubym". Zawsze, gdy jedno mam, nie mam drugiego. Chociaż za parę dni Luby przyjedzie mnie odwiedzić, więc będę w pełni zadowolona z życia.
A teraz się Wam "pochwalę" książkami, które przeczytałam w trakcie ostatnich dwóch miesięcy. Lipiec odznaczał się większą różnorodnością tematyczną powieści, a także gatunkową. Sierpień natomiast minął mi pod znakiem Star Wars.
lipiec:
1. Niewidoczni Akademicy, T. Pratchett,
2. Śląskie dziękczynienie, K.T. Lewandowski
3. Posłuchaj mnie..., S. Dessen
Trylogia Mrocznego Elfa, R.A Salvatore:
4. Ojczyzna,
5. Wygnanie,
6. Nowy dom.
7. Sprzedawca broni, H. Laurie
8. Zwyczajne życie, J. Chmielewska
9. Banita, J. Komuda
10. Uczeń Jedi t. 1 Narodziny Mocy, D. Wolverton
11. Uczeń Jedi t. 2 Mroczny przeciwnik, J. Watson
sierpień:
1. Uczeń Jedi t. 3 Ukryta przeszłość, J. Watson
2. Uczeń Jedi t. 4 Królewskie znamię, J. Watson
3. Czarny Lord. Narodziny Dartha Vadera, J. Luceno
seria Komandosi Republiki, K. Taviss:
4. Bezpośredni Kontakt,
5. Potrójne zero,
6. Prawdziwe barwy,
7. Rozkaz 66
8. Yoda. Mroczne spotkanie, S. Stewart
9. Komandosi Imperium: Legion 501, K. Traviss
10. Eryk, T. Pratchett
A teraz mam zamiar zacząć książkę, którą zostawiłam w domu - choć chciałam zabrać, ale mi się nie zmieściła do plecaka. A mianowicie: Amerykańscy bogowie, N. Gaimana.
Ozzborn - 30 Sierpnia 2010, 11:58
Łooo fajnie - tyle ksiunżek... mnie zawsze w wakacje czytelnictwo spada drastycznie. W lipcu 3 w sierpniu 2 a tu w sumie 21 - szacun.
Cytat | Amerykańscy bogowie, N. Gaimana. |
ale Ci zazdroszczę, że dopiero to przeczytasz - rewelacja.
Ellaine - 30 Sierpnia 2010, 12:05
Wiesz, Ozzborn, miałam dużo wolnego czasu. Luby pracował całe dwa miesiące, wracał dopiero o czwartej popołudniu, więc żeby się nie nudzić, kiedy go nie było brałam książkę i czytałam. Niektóre tak mnie wciągnęły, że dzień wystarczył, żeby je zacząć i skończyć (poza tym niektóre były śmiesznie krótkie, jak wszystkie cztery tomy Ucznia Jedi).
I odkryłam, że na godzinę czytam średnio 50 stron. Niezbyt imponujący wynik, ale Luby i tak uważa, że nie szanuję książek przez to, że je tak szybko czytam. xD
Kai - 30 Sierpnia 2010, 12:14
Nie czytaj Gaimana! Ja przeczytałam i utonęłam... totalnie
Virgo C. - 30 Sierpnia 2010, 12:24
Ellaine napisał/a | poza tym niektóre były śmiesznie krótkie, jak wszystkie cztery tomy Ucznia Jedi |
Mam tylko pierwszy, ale z tego co pamiętam to czcionka tam była dla niedowidzących, a sama książka ilością stron też nie grzeszyła.
Ellaine - 30 Sierpnia 2010, 12:53
Owszem, jak pisałam, te tomy Ucznia Jedi, które czytałam były śmiesznie krótkie i z dużą czcionką.
Kai napisał/a | Nie czytaj Gaimana! Ja przeczytałam i utonęłam... totalnie |
A w czym utonęłaś, że tak bezczelnie zapytam?
Matrim - 30 Sierpnia 2010, 12:56
Ellaine napisał/a | 7. Sprzedawca broni, H. Laurie |
Dobre?
Ellaine - 30 Sierpnia 2010, 13:00
Jeśli lubi się angielski humor, to owszem, dobre. Aczkolwiek zakończenie było trochę zbyt amerykańskie, jak na wcześniejszy angielski ton; ale to już moje osobiste zdanie, z którym nie trzeba się zgadzać. Generalnie można przeczytać, trochę się pośmiać przy okazji.
Matrim - 30 Sierpnia 2010, 13:03
No właśnie "lubi się". Kiedyś w Empiku przeczytałem kilka stron, ale odłożyłem, chciałem poszukać w oryginale i jakoś mi całkiem umknęło.
Ale zapamiętam, dzięki
Kai - 30 Sierpnia 2010, 13:04
Ellaine napisał/a | A w czym utonęłaś, że tak bezczelnie zapytam? |
A teraz to już wszystko po kolei chłonę i planuję wrócić do "Bogów" bo się za to zabrałam z "pewną taką nieśmiałością" i nie mogłam w pełni docenić.
Lauriego czytałam fragmenty. Widocznie nie lubię angielskiego humoru
Ellaine - 30 Sierpnia 2010, 13:11
Z Gaimana to przeczytałam dawno temu Koralinę, potem jego wspólne dzieło z Pratchettem, "Dobry Omen" (która zresztą jest jedną z moich ulubionych książek zaraz po "Mistrzu i Małgorzacie"), później dostałam od Lubego Gwiezdny Pył, który bardzo mi przypadł do gustu. Dostałam ponad rok temu "Chłopców Ananasiego", do których chyba szczęścia nie mam, bo wciąż ich nie skończyłam czytać. No, a o Amerykańskich bogach słyszałam dużo dobrego, to sobie ich sprawiłam z okazji urodzin. I teraz mam zamiar przeczytać.
Nie ma za co, Matrimie.
Chal-Chenet - 30 Sierpnia 2010, 13:14
Kai napisał/a | Nie czytaj Gaimana! |
Popieram. Z trzech przeczytanych dwie słabe (Gwiezdny Pył, Nigdziebądź), jedna dobra (Koralina). Średnia taka sobie.
Ellaine - 30 Sierpnia 2010, 13:17
Mnie tam się "Gwiezdny pył" podobał, ale może dlatego, że lubię baśnie.
Kai - 30 Sierpnia 2010, 13:17
Ellaine, Bogowie to nieco inna kategoria, niż Gwiezdny Pył, a nawet Chłopaki Anansiego (choć pożarłam jednym tchem). Koralinę czytałam i oglądałam, na Nigdziebądź się potknęłam (spróbuję w oryginale), niespecjalnie mi Dobry Omen podszedł. Ale Opowieści Cmentarne już owszem
Chal-Chenet - 30 Sierpnia 2010, 13:19
Ellaine, kwestia gustu, teraz przynajmniej wiesz, że moim się sugerować nie powinnaś.
Ja Gaimanowi jeszcze jedną szansę dam, słyszałem, że "Amerykańscy Bogowie" są świetni, i właśnie z tą pozycją spróbuję się zmierzyć.
Kai - 30 Sierpnia 2010, 13:23
A ja przymierzam się do powrotu do niej... jak już skończę pławić się w Kingu
Po zmęczeniu prawie całej Ann McCaffrey muszę dojść do siebie intelektualnie.
Ellaine - 30 Sierpnia 2010, 13:23
Chal-Chenet napisał/a | Ellaine, kwestia gustu, teraz przynajmniej wiesz, że moim się sugerować nie powinnaś. |
Będę pamiętać
Jak uda mi się przeczytać "Amerykańskich bogów" to jeśli nie zapomnę, to nie omieszkam się podzielić wrażeniami.
hrabek - 30 Sierpnia 2010, 14:31
Ellaine napisał/a | A teraz się Wam pochwalę książkami, które przeczytałam w trakcie ostatnich dwóch miesięcy. Lipiec odznaczał się większą różnorodnością tematyczną powieści, a także gatunkową. Sierpień natomiast minął mi pod znakiem Star Wars.
|
Damn it. Ja będę się cieszył, jak do końca roku osiągnę pięćdziesiątkę. Też kiedyś miałem tyle czasu... Ale i tak szacun!
Martva - 30 Sierpnia 2010, 14:32
Jestem pełna podziwu, w zeszłym roku machnęłam chyba 27. Niestety uzależnienie od neta powoduje spadek czytelnictwa
|
|
|