To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ


Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.

Agi - 3 Czerwca 2010, 21:13

Ellaine, świetne rysunki, a pismo wielce ozdobne.
Martva - 3 Czerwca 2010, 21:17

Jak to które, wszystkie!
Zazdroszczę dziko talentu plastycznego i zdolności ładnego pisania. Zawsze bazgrałam :)

Ellaine - 3 Czerwca 2010, 21:21

Wiesz, Martvo, kiedy się spieszę to też bazgrzę, czasem sama mam problem, żeby się rozczytać. Ale wtedy miałam dużo czasu wolnego, więc i pismo jest niespieszne.
Dziękuję, Agi.

hijo - 3 Czerwca 2010, 21:28

Ellaine napisał/a
Co do pisma... to, co masz właściwie na myśli? :>
bardzo mi się podoba - nie pytaj dlaczego bo nie wiem :mrgreen:
Ellaine - 3 Czerwca 2010, 21:34

No dobrze, niech Ci będzie. Nie zapytam. :)
Ellaine - 4 Czerwca 2010, 18:09

Taki piękny dzień, a ja tak mimochodem spędziłam go siedząc w domu. Może dlatego, że jestem sama i mogę korzystać ze spokoju, jaki nagle otrzymałam od pozostałych członków rodziny. Telefon milczy, nikt ode mnie niczego nie chce, i ja od nikogo niczego nie potrzebuję. Z internetowego radia płyną stare melodię, które mogę bezwstydnie śpiewać na cały głos. Nie muszę się obawiać, że ktoś mógłby mnie usłyszeć. Tak, śpiewam zamiast wziąć się do nauki, tudzież tłumaczenia umowy uwłaszczeniowej (czyli też do nauki). Nie robię tego nie dlatego, że nie lubię niemieckiego, tylko dlatego, że go nie umiem... I tu leży pies pogrzebany. No, może nie dokładnie tutaj, bo ciężko byłoby zakopać psa w betonowym stropie...

Dawno, dawno temu, bałam się zostawać sama w mieszkaniu. Dawno temu samotność była przykrą koniecznością. A dziś? Dziś jest mi obojętne, czy w domu ktoś jest, czy nie. Może nawet czuję się teraz lepiej, niż kiedykolwiek. Dziwaczne trochę. Bywa.

Jak tak patrzę na to, co wczoraj zeskanowałam, to wychodzi mi, że trochę monotematyczne te notatki. (To tylko dlatego, że nie potrafię rysować kotów, raz mi się udało, ale generalnie kotek wygląda jakby miał wodogłowie*)
Pierwsza z nich daje doskonały ogląd, jak taka notatka wygląda w naturze:

Notatka składa się z kilku do kilkunastu autonomicznych fragmentów, które zwykle nie są ukończone, więc nie nadają się na pokaz. Jeśli chociaż jeden z nich jest ukończony, albo wygląda w miarę reprezentatywnie - jest dobrze. Druga natomiast jest wyjątkowa:

Rysowałam ją praktycznie przez całe zajęcia fakultatywne (półtorej godziny). Poza tym, jak widać - podpisałam się pod (nad) tym, czego zwykle nie robię przy notatkach. Czasem miałam wyrzuty sumienia, że zamiast pisać - rysowałam. Ale nie umiem spisywać nut ze słuchu, więc trudno byłoby... A trzecia notatka:

też w sumie nie miała zbyt licznego towarzystwa, bo się na niej za bardzo skupiłam.

*Wspomniany wyżej kotek z wodogłowiem, obrazek z 2004 roku. Chyba z połowy lipca, jeśli dobrze widzę. Oczywiście mogłabym poszukać oryginału, ale na razie mi się nie chce. Później poszukam.

Martva - 4 Czerwca 2010, 18:19

Kotek jest całkiem w porzo, ja bym takiego nie umiała.
Ellaine - 4 Czerwca 2010, 19:18

Właściwie to ja też nie potrafię, a przynajmniej nie z pamięci, bo to, to jest rysunek wzorowany ze zdjęcia. Z jakiegoś kalendarza z kotami.
Martva - 4 Czerwca 2010, 19:27

Łotewer :)
hijo - 4 Czerwca 2010, 20:40

Ellaine napisał/a
...tłumaczenia umowy uwłaszczeniowej (czyli też do nauki). Nie robię tego nie dlatego, że nie lubię niemieckiego, tylko dlatego, że go nie umiem...


Podrzuć mi ją chętnie poćwiczę niemiecki - dawno go nie stosowałem a bardzo lubię :mrgreen:

Ellaine - 7 Czerwca 2010, 09:18

Dziękuję, hijo, co do umowy, jesteśmy już umówieni ;)

***

Wczoraj wieczorem, tak mnie coś napadło, że spisywałam ze słuchu słowa piosenki, jednej z moich ulubionych, która po prostu wryła się w pamięć. Głównie pamiętałam tylko refren, a dokładniej dwa pierwsze wersy z tegoż. Długi czas szukałam tej kasety, gdzie byłam przekonana, że musi być ten utwór. Było kilka kandydatek, wszystkie jak jeden mąż różowe, wyprodukowane w Gorzowie przez firmę Stilon. Mama je, co prawda, opisywała... ale to, że napisane zostało długopisem np. Kombi, nie znaczy, że na tej stronie jest wyłącznie muzyka grana przez Kombi.

W każdym razie, może ktoś z Was będzie wiedział, kto jest wykonawcą i jak nazywa się poniższy utwór - oczywiście nie jest mi to bardzo koniecznie potrzebne, ale ja po prostu lubię wiedzieć. A po prostu ten utwór kojarzy mi się z wesołymi dniami dzieciństwa. Kasetami, które zmieniało się z głośnym trzaskiem w magnetofonie (wtedy nie wydawały się takie stare); ówcześnie był to jedno-kieszeniowy, czarny Grundic. Dzikimi tańcami wokół stołu, z plami światła padające przez balkonowe okno na szary dywan oraz z ciemnobrązową, dwudrzwiową, lakierowaną szafą, która służyła mi za lustro. Oraz z głosem mojej Mamy, jej śmiechem, a czasem dołączała do tańców. Z tego wszystkiego zostały mi tylko wspomnienia i stara, dwudrzwiowa, ciemnobrązowa, lakierowana szafa.

Niestety na początek tej piosenki nałożyła się końcówka wcześniejszego utworu, i brakuje mi dwóch pierwszych wersów:

1. ...
... jadowicie(?)
Gdzieś tam patrzy poza mnie.
Takie mam wrażenie,
jakby od niechcenia,
znów pogłębił jej się zez.

Szafa lekką nóżką
stąpa ku poduszkom,
gdzie tak miła, spieszysz, gdzie?
Chyba świat zwariował,
Boże, moja głowa!
Co w tym domu teraz dzieje się?

Refren:
Jeszcze raz, jeszcze!
Zaklinajmy deszcze!
Zaklinajmy dawny sen.
Oby coraz lepiej na tym dobrym świecie*
Coraz lepiej było z dnia na dzień!

2. W kącie potwór leży,
wielkie zęby szczerzy,
by obudzić we mnie strach.
Lęku nie ukrywam,
choć to tylko dywan,
który płynie w siną dal.

Chyba w tamtym kątku,
znowu od początku,
jakiś dziwny rośnie cień.
Jednak świat zwariował,
Boże, moja głowa!
Co w tym domu teraz dzieje się!

3. Od godziny świta,
a tu jakaś płyta,
znów się kłócić ze mną chce.
Co ja im zrobiłem,
czymże je skrzywdziłem,
że dziś tak nie lubią mnie?

Chociaż wyłączone,
radio jak szalone,
znów nadaje niezły greps.
Jednak świat zwariował,
Boże, moja głowa!
Co w tym domu teraz dzieje się!

__
* w tym wersie już jako dziecko śpiewałam ją z błędem - zamiast "na tym dobrym świecie", to: na tym durnym świecie. Podobny błąd zdarzał mi się przy śpiewaniu piosenki Lady Pank, Vademecum skauta, zamiast - "zęby myj, zbieraj złom", śpiewałam - zęby myj, zbieraj broń. No, cóż...

Ellaine - 14 Czerwca 2010, 22:54

Rozumiem, że nikt tego nie zna? Cóż, szkoda. Ale zapytać zawsze warto...

***

O mundialu - laika słów kilka.

Było ciepłe lato, środek lipca. W zeszłym roku o tej porze pół kraju było pod wodą, a reszta cierpiała z powodu suszy. Nikt jednak o suszy nie pamięta, o tym, że pozostawienie termometru w słońcu mogło grozić jego wybuchem, a w cieniu było co najmniej trzydzieści stopni. I czasem w mieszkaniu trudno było wytrzymać z gorąca. Jedynym lekarstwem na skwar była długa kąpiel w jeziorze. Teraz jednak wspomina się jedynie Wielką Wodę, oczywiście szeptem i z trwogą w oczach.

Cykady grały za oknami wieczorny koncert,... a z głośników czarno-białego telewizorka płynął głos spikera. W tle słychać było szum na trybunach; okrzyki, trąbki i cały ten harmider powodowany przez kibiców. W szklany ekran wlepiała oczy czwórka dzieciaków między jedenastym a piętnastym rokiem życia, natomiast honorowe miejsce zajmowała starsza kobieta, będąca babcią trójki z nich.
Kto pamięta ile wtedy goli było? Kto strzelił, kto dostał żółtą kartkę? Pewnie znajdą się tacy. Ale jedenastoletnia dziewczynka nie zarejestrowała tego w pamięci. Piłka nożna była wówczas dla niej niezrozumiała, te spalone, faule, rzuty rożne... Z drugiej strony nie widziała przeszkód, by od czasu do czasu z bratem i kuzynem pobiegać za piłką w czarne i białe łaty po łące za stodołą wuja. Tylko, kto to widział, żeby boisko było na stoku niewielkiego pagórka? Za to bramka nie była ograniczona poprzeczką... Łatwiej było o gole.
Zapamiętała jednak, co innego. Takiego śmiesznego ptaka-stworka w barwach gospodarzy. I melodię, "Carnaval...". I zachowała w pamięci ten wieczór, w który razem z babcią, bratem, kuzynem i kolegą oglądała finał Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 1998. Pierwszy mundial, jaki kiedykolwiek miała okazję oglądać, a może pierwszy, który zapamiętała?

Teraz nie wyobraża sobie, że mogłaby siedzieć przed telewizorem i oglądać mecze. Wszystkie? A dlaczego? Przecież najważniejszy i tak jest finał. Tylko, po co oglądać finał w wykonaniu drużyn, których się nie lubi?

Mundial 2006. Najdłuższe wakacje w życiu! Dużo wolnego czasu, z którym nie wiadomo, co zrobić. Książki pochłaniane niemal taśmowo. Komu, by tu kibicować? Niemcom, Francji, Polsce?!? A może by tak...? Siedziała przed telewizorem, chociaż zarzekała się, że jej to w ogóle nie interesuje! Piłka nożna, a feee... I tak minął etap rozgrywek grupowych. Dalej już nie oglądała... Ulubione drużyny odpadły. Trynidad i Tobago, Wybrzeże Kości Słoniowej, Iran... Jedynie Ghana i Ukraina poszły krok dalej, ale to już nie to samo. Ostatecznie, finału nie obejrzała, nie było sensu.

Nadszedł rok 2010. Znów powódź w tle, chociaż w 1998 szczęśliwie nie było już Wielkiej Wody. Czerwiec-lipiec...
- Kto wpadł na poroniony pomysł, by robić sesję w trakcie mundialu?! – irytuje się kumpela z grupy, będąca fanką kopanej piłki. Kto wpadł na poroniony pomysł robić mistrzostwa świata w trakcie sesji, chciałoby się zapytać.

Znów twierdziła – wszem i wobec, że jej to absolutnie nie obchodzi! Tylko, co robić, żeby się nie uczyć? Powieści przeczytane, na kontynuowanie własnej brak motywacji i ochoty – przecież, tak czy siak trzeba się uczyć... Z drugiej strony... Przecież nie zawadzi przez chwilę pooglądać telewizję? Skacze po kanałach, jak to ma w zwyczaju. O! Mecz... Mija pięć, potem dziesięć minut. Ani się obejrzy, a ogląda już drugą połowę.
I oto, co zaobserwowała:

- ...dostał żółtą kartkę za udawanie faulowanego. I prawidłowo! Precz z symulanctwem, precz z bikiniarzami, jazda na traktory! E... to chyba nie ta propaganda.

- ...jeden z graczy robiąc wślizg zarył ziemię, aż kawałek murawy wypadł. Piłkarz podniósł się na klęczki, sięgnął po ów fragment podłoża. Włożył w dziurę, którą uczynił wślizgiem, przyklepał, by dobrze siedziało; i rozejrzał się wokół, jakby sprawdzał, czy nikt tego nie zauważył... jakby chciał powiedzieć „ja nic nie zrobiłem! Samo się zepsuło!” Miał pecha, operator wziął go „en face”... Chłopie! Cały świat to widział!

- „polski akcent na mudnialu!”, o tak... Można się było tego spodziewać! Wyczuła pismo nosem, zanim padła pierwsza bramka. Nie ma to jak szczycić się bramkami niemieckich piłkarzy zdobytymi dla niemieckiej reprezentacji, że „mamy” w tym „swój” wkład. Bardzo przepraszam, nic do nich nie mam, ale nie jestem z nimi spokrewniona, proszę mi tutaj niczego nie insynuować...

- lepiej mieć starszych piłkarzy niż młodych w drużynie, zwłaszcza w obronie, tak stwierdził trener włoskiej reprezentacji. Tak też stwierdzili komentatorzy, ponoć duńska obrona jest młoda... i zapomniała, której bramki miała bronić?

- „Zające uśpiło żółwie tempo gry” – przypomniał mi się cytat z Zoo Cup, kiedy Paragwajczyk strzelił gola.
- "Komentował, Jan Wężyk!" – dodaje brat, u którego obejrzałam cały mecz Włochy-Paragwaj.
- No! W końcu ktoś, kto wie o czym mówię! – ucieszyłam się.
Zwykle, jak rzucałam tekstem z Zoo Cup, nikt nie rozumiał o jaką bajkę mi chodziło... Rozumiem, łatwo przegapić dwuminutowy mecz zwierzaków wciśnięty między Yattamanów a Czarodziejkę z Księżyca, lub jakąkolwiek inną bajkę. A Puchar Zoo to taka tam, całkiem przyjemna, francusko-belgijska bajka.
W każdym razie tak to mniej więcej wyglądało z mojej perspektywy... Zwłaszcza, że niektórzy na trybunach rzeczywiście wyglądali, jakby ich pierwsza połowa pierwszej połowy nieco uśpiła. Widziałam kilku ziewających kibiców.

Zresztą, jeszcze jedna rzecz mi się skojarzyła z dzisiejszym meczem, a właściwie z warunkami atmosferycznymi. Dawno, dawno temu w zamierzchłych czasach, gdy bramę zamykano na drewniane guziki... A przepraszam, nie ta bajka.
Będąc dzieciakami uprosiliśmy rodziców o gry telewizyjne. Nie mam pojęcia, jak się nazywały. To była taka tam konsola z kilkunastoma grami, co najmniej kilkanaście. Grało się joystickami, wiecznie miały przetrącone „karki”. Między innymi była tam gra – piłka nożna. Nie było tam jakichś wielkich rozgrywek. W każdym razie, kiedy padał deszcz, a kwadratowy chłopek robił wślizg po piłkę, jeśli został tenże wykonany nieprecyzyjnie... To nasz piłkarzyk wpadał w wielce malowniczy poślizg. Nagle przestawał być tak bardzo kwadratowy, okazywało się, że miał nogi i ręce, ba! nawet głowę. Przy czym poślizg wyglądał mniej więcej tak, że piłkarz kręcił się na plecach przez jakiś czas. A ja będąc dzieciakiem zastanawiałam się, dlaczego prawdziwi piłkarze, jak się poślizgną też tak ładnie nie wirują po boisku?...

Cóż, to chyba byłoby na tyle moich wrażeń z tych paru dni tegorocznych mistrzostw. W każdym razie, może jutro uda mi się obejrzeć mecz, na który tak czekam... A może nawet zakrzyknę (mimo tego z kim będą musieli się zmierzyć na początek):

Iworyjczycy! Do boju!

Ellaine - 19 Czerwca 2010, 19:15

Wczoraj próbowałam napisać coś, ale trzy razy użyłam tego krzyżyka po prawej stronie postu. Miałam tak beznadziejny humor, że byłam przesadnie szczera i mogłoby się to źle skończyć dla tego miejsca. Dlatego zamiast pisać, pochwalę się kolejnymi obrazkami:


Kilkakrotnie siedząc na zajęciach notowałam drzewa, które widziałam przez okno niektórych sal. Zawsze fascynowały mnie kształty, jakie przyjmują gałęzie. I nigdy nie potrafiłam uchwycić tych subtelnych światłocieni, które nadają obrazkowi głębię, trójwymiar.

To jest, obawiam się, nie do końca zgodny z rzeczywistością portret. Modelka do dzisiaj nie wie, że tamtego dnia została przeze mnie uwieczniona. Nie raczyłam jej o tym wspomnieć, zresztą - jak widać, była zajęta lekturą.

Taki tam, gryfek o nieco papuziej głowie.

A tutaj naga Naga. Jedna z pierwszych notatek, jaka powstała podczas wykładów z Historii Polski XIX wieku. Obok był projekt mojego "ex librisu", który nigdy nie został dokończony. Właściwie został, ale nie wydrukowałam go, ani powieliłam, żeby powklejać do moich książek. (Przedstawia kontur smoka śpiącego na stosie książek zamiast na złocie.)

Ellaine - 25 Czerwca 2010, 19:29

Nieprzyjemny uścisk w żołądku, chłodne, suche dłonie... Niechybny znak, że kolejny egzamin przede mną. Ranek przywitał mnie kolejnym listopadem w tym roku. I to ma być sesja letnia? Jassssneee... Mimo to, mimochodem, przypomniała mi się piosenka Starego Dobrego Małżeństwa, która od razu poprawiła mi humor:

Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo,
Niechybnie brakuje nas tam!
Od stania w miejscu niejeden już zginął;
Niejeden zginął już kwiat!


Zaśpiewam to po wyjściu z gabinetu, obiecałam sobie w duchu. W autobusie spotkałam koleżankę z liceum, która dzieliła ze mną dole i niedole tej samej podstawówki i tego samego gimnazjum. Chociaż nigdy nie uczęszczałyśmy do tej samej klasy.

W ciągu dwudziestominutowej jazdy przez pół miasta, obgadałyśmy niemal po połowie kadry nauczycielskiej z każdej z powyższych szkół. Podzieliłyśmy się wrażeniami i przeżyciami związanymi z różnymi pedagogami, których miałyśmy szczęście, bądź nieszczęście poznać, mniej lub bardziej. A przy okazji wspominania sposobu na uciszanie klasy przez najwspanialszą nauczycielkę języka polskiego, jaka mnie kiedykolwiek uczyła, zahaczyłam o nauczyciela rachunkowości z pewnego liceum ekonomicznego, o którego sposobie na zbyt głośnych uczniów słyszałam od jednego z nich. Otóż, ów nauczyciel nie zwracał bezpośredniej uwagi na zachowanie uczniów, ale gdy uznał, że klasa robi się zbyt głośna pisał w rogu tablicy liczbę. Mógł w trakcie lekcji napisać jedną, mógł i pięć. Na koniec sumował wszystkie wypisane liczby, wyszło mu powiedzmy: 50, to tymi słowy zwracał się do uczniów:
- Na następną lekcję wymyślcie i rozwiążcie pięćdziesiąt przykładów z omawianego dzisiaj działu.

Wysiadłam tam, gdzie zwykle. Jak zwykle odmówiłam blondynowi przyjęcia gazety, którą ten rozdaje przy przystanku. Zapewne nie jestem tam na tyle często, by zapamiętał, że nigdy nie biorę tej darmowej makulatury. Albo – jeśli zapamiętał – ma nadzieję, że kiedyś od niego wezmę tę przeklętą gazetę. Skłaniam się jednak ku pierwszej opcji, aż tyle pychy nie ma we mnie.

- Przepraszam, jak nazywają się te małe kwiatki? – zapytała mnie niespodziewanie kobieta, która przez chwilę szła obok mnie. Wyrwała mnie z zamyślenia. Kwiatki? Jakie kwiatki? Spojrzałam na nią zaskoczona, nie do końca rozumiejąc, o co właściwie pytała. Wskazała ręką na trawnik. I albo miała na myśli różowe kwiatki, których było już coraz mniej na przy-chodnikowych krzaczkach, albo o małe, białe kwiatuszki rosnące na trawniku. Stokrotki? E, chyba nie.
- Niestety, nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wciąż nie będąc pewną, dlaczego to było tak ważne? A... było ważne? Kobieta przeprosiła i poszła dalej. A ja ponownie spojrzałam na kwiatki. Może jednak stokrotki? Wzruszyłam ramionami i nucąc pod nosem pierwszą zwrotkę piosenki z tekstem Stahury, poszłam tam, gdzie miało się (prawie wszystko) rozstrzygnąć...

Nie rozdziobią nas kruki,
Ni wrony, ani nic!
Nie rozszarpią na sztuki
Poezji wściekłe kły!


I nie rozdziobały, ni wrony, ni kruki, ani nic! Nieco skołowana, wciąż jeszcze z wysokim poziomem adrenaliny wyszłam z gabinetu. Czwórka? Znaczy, że zdałam...? Znaczy, mam wakacje? Przecież to niemożliwe. Czyżby to miała być moja druga sesja bez poprawki? A jednak! Z tych emocji nie zaśpiewałam po wyjściu, a na piwo pójść? Nikt czasu nie miał, mimo, że wszyscy skończyli tego dnia sesję. Jutro to sobie odbiję, pomyślałam, w końcu umówiłyśmy się z Lucyferią na sesji oblewanie.

Pierwsze, co zrobiłam po powrocie do domu, zaraz po tym jak galę zostawiłam na wieszaku, poszłam się zdrzemnąć. Wreszcie mogłam spokojnie zasnąć.

***

Przeczytałam pewien wpis na pewnym blogu. Autor wspomniał tam, że w pewnym gimnazjum uczniowie z najlepszymi wynikami w nagrodę otrzymali książkę o katastrofie samolotu rządowego pod Smoleńskiem. Widzę, że czasy diametralnie się zmieniły, chociaż gimnazjum opuściłam „ledwo” siedem lat temu.
Wówczas dostałam leksykon Mistrzowie duchowi, której to książki do tej pory nie przeczytałam, choć pewnie zaglądałam czasem (ale nie mam takiego zacięcia jak mój ojciec, by czytać encyklopedie). Natomiast na koniec gimnazjum dostałam tomik poezji, ks. Jana Twardowskiego. Zresztą, to była trochę zabawna sytuacja... Przez pomyłkę zapomniano o tym, że mnie też należała się nagroda za wysokie wyniki w nauce. Dlatego tomik ten dostałam nie z pełną fanfarą na sali gimnastycznej, tylko w zaciszu klasy.

W każdym razie najczęściej wspominam książki, które dostałam w nagrodę za bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie tuż po pierwszej klasie podstawówki. Prawda, pewnie większość pierwszoroczniaków je dostała, ale – nic to! Otrzymałam wtedy powieść Romana Pisarskiego: „O psie, który jeździł koleją”, bajkę Juliusza Słowackiego: „O Janku, co psom szył buty” i właśnie tę... Nosi tajemniczy tytuł: „Bardzo stare opowieści”. Obrazek na okładce otoczony „złotą” ramką, przedstawia roześmianego chłopaka, który siedzi na plecach (przodem do zadu) klęczącego, rogatego diabła. Chłopak lewą ręką trzyma go za ogon, a prawą zaciśniętą ma pewnie na nahajce... którą zaraz wymierzy (lub jest w trakcie wymierzania) razów diabelskiej d... W rogu natomiast dwa małe susły z zaciekawieniem i być może rozbawieniem przyglądają się całej sytuacji.

Dopiero dzisiaj, po przeczytaniu wspomnianego wpisu na blogu, przyjrzałam się temu wydaniu dokładniej. Książka nie ma podanego autora, jedynie tłumaczkę z rosyjskiego: Barbara Górna, i nazwisko ilustratora: Mendybaj Alin.
Miejsce i data wydania?
Ałma-Ata 1989.

Ellaine - 1 Lipca 2010, 19:17

Pożyczyłam na wakacje aparat cyfrowy od szwagra. I nie mogłam się powstrzymać, by go już zaraz nie użyć. Oto efekty, zgadnijcie, gdzie to? :P (W sumie zagadka nie jest w najmniejszym stopniu trudna - zwłaszcza, że większość pewnie wie, gdzie mieszkam :)) )









Ellaine - 5 Lipca 2010, 13:46

Kolejny dzień praktyk miał odbyć się w drugim z magazynów, a to oznaczało wycieczkę aż do Chorzowa. Ponad godzinna jazda do sąsiedniego miasta w rozgrzanych do czerwoności autobusie i tramwaju mijała spokojnie, umilana lekturą Niewidocznych Akademików, Pratchetta. Parę przystanków przed miejscem, w którym miałam wysiąść, schowałam książkę do szarego plecaka. Nie było mnie w tych okolicach od prawie roku, wolałam nie przegapić odpowiedniego przystanku. Lekko wyskoczyłam z tramwaju na chorzowski bruk przed jednym z wielu kościołów. Cofnęłam się kilka metrów do przejścia dla pieszych, a później niespiesznym krokiem poszłam w dół ulicy, rozglądając się po mijanych budynkach.
Wysoka wieża przy szpitalu zakryta była aż po szczyt rusztowaniami. Pamiętałam, jak wyglądała jeszcze rok temu, ucieszył mnie więc ten widok. Ciekawa byłam jak będzie wyglądać, kiedy zostanie wyremontowana. Może nawet bez większego powodu przyjadę tam ponownie, by zobaczyć odnowioną wieżę. Pamiętam, że widząc ją po raz pierwszy sądziłam, że to być może wieża jakiegoś wyjątkowo brzydkiego kościoła… Dopiero później uświadomiono mnie, że stoi ona na terenie szpitala miejskiego.
Kontynuując spacer do magazynu przekroczyłam przejazd kolejowy ze szlabanami. A potem było coraz bardziej z górki. Chociaż ulica nie była prosta jak lot strzały, zbiegając w dół po coraz bardziej stromej pochyłości sporym łukiem. Ładnym kamienicom przy Wolności ustępowały miejsca mniej reprezentatywne familoki, które nagle się skończyły, a po obu stronach ulicy teren stał się o wiele mniej miejski. Pomiędzy drzewami o rozłożystych koronach przebijał się jasny, kremowy kolor elewacji chorzowskiej Wojskowej Komisji Uzupełnień. Niestety na dziedzińcu WKU nie było żywego ducha, więc nie było co liczyć na zobaczenie jakiegoś przystojnego wojaka. W zeszłym roku, w sierpniu, także kilka dni przepracowałam w Chorzowie, akurat jeden z tych dni wypadł w dzień obchodów święta Wojska Polskiego. Wtedy naszej pracy towarzyszyła urocza muzyka wojskowej orkiestry.
Tym razem, gdy zmierzałam w kierunku WKU towarzyszyły mi smętne nuty, które wydobywały się z trąbki. Nie widziałam grajka, ale melancholijna melodia zdawała się pasować do towarzystwa konduktu pogrzebowego. Jednak przez wszechobecną zieloność nie widziałam żadnego cmentarza, ani kościoła. Dopiero później, jak wyszłam na główną ulicę dostrzegłam w pewnym oddaleniu szczyt szarej świątyni, na której umieszczono metalowy krzyż.

- Dzisiaj będziemy opatrywać te teczki sygnaturami. Jak to pani skończy, będzie mogła pani pójść do domu – powiedziała pani kierownik, pokazując na kilkadziesiąt teczek. Nie wyglądało to na przesadnie pracochłonną robotę. Przyjęłam to zadanie z pewną ulgą. Teczek nie było wiele, leżały na półkach pierwszego z przesuwnych regałów w pomieszczeniu magazynu. Regały przylegały do siebie szczelnie, podeszłam bliżej, by zobaczyć, czy dużo jest akt na nich. Okazały się być puste, no tak. Rezerwa musi być. Patrzyłam w głąb pustych regałów przez chwilę. Prawie, jak w „Cube”, pomyślałam, widząc jak w mroku giną szczegóły kolejnych półek, ciągnących się aż po przeciwległą ścianę. Idealna perspektywa linearna.

- To widzimy się jutro o ósmej w Katowicach – instruuje mnie pani kierownik po skończonej pracy, która dzisiaj trwała jedynie trzy godziny. Szczerze, wolę pracować w Katowicach, krócej się jedzie. Chociaż w Chorzowie pracę zaczynałam o dziewiątej, ale żeby być na dziewiątą w Chorzowie muszę wstać tak samo wcześnie, jak gdy jadę do pracy na ósmą do Katowic. Czyli tak, czy siak – pobudka o szóstej.

Zadowolona wyszłam z budynku pomalowanego na łososiowo (czyli na różowo). Chociaż zadowolenie nieco się zmniejszyło, kiedy poczułam różnicę pomiędzy przyjemnym chłodem pomieszczeń archiwum, a okropną duchotą samego południa. Zadzwoniłam do Lubego, pochwalić się, że tak szybko wychodzę z pracy. Z tego wszystkiego pomyliłam drogę i chwilę mi zajęło zanim odnalazłam właściwą ścieżkę, po której opuściłam teren należący do Uniwersytetu. Z Lubym pożegnałam się, w momencie, kiedy stanęłam przed przejściem. Co prawda policji nie widziałam w okolicy, ale po co wywoływać wilka z lasu? Potem nieco zamyślona ruszyłam przed siebie, by tą samą drogą, co wcześniej wrócić na przystanek. Okoliczne ptaki, poukrywane wśród zielonych koron, wyśpiewywały pochwałę lata. Podniosłam wzrok na roziskrzone słonecznym blaskiem liście, jednak nie zdołałam dostrzec wśród nich małych śpiewaków.
Tknięta nagłym przeczuciem spojrzałam pod nogi. I bardzo dobrze! Zatrzymałam się w pół kroku, kilkanaście centymetrów dzieliło mnie od niedużej ptaszyny, która jakby nigdy nic stała na chodniku, rozglądając się wokoło. Nawet nie próbowała przede mną uciekać. Zaskoczona tym nagłym spotkaniem, sięgnęłam do kieszeni, w której spoczywała komórka. Nie mogłam przecież przepuścić takiej okazji. Zanim jednak zdołałam włączyć aparat, maleńki ptaszek zadziwił mnie jeszcze bardziej!
Sikorka rozejrzała się wokół, po czym uczyniła dwa krótkie podskoki – hyc, hyc! – i jakby nigdy nic, wylądowała na języku moich adidasów. Gdybym miała sznurówki, mogłabym przyjąć, że pomyliła je z robakami… Ale nie, zawsze chowam końce sznurówek do butów. Ptak rozglądał się wokół, tak jakby nie stał na ludzkim bucie, tylko na kamieniu. Nie-ee, teraz to muszę ci zrobić zdjęcie! – pomyślałam, po czym wprowadziłam myśl w czyn. Gdybym to opowiedziała bez posiadania dowodu, kto uwierzyłby mi w taką historię?

A oto i dowód:

Jak to wszystko się skończyło? Nic nadzwyczajnego. Odważna sikoreczka przefrunęła z buta na pobliski murek. A ja rzuciłam na nią okiem po raz ostatni, by ostatecznie ruszyć na przystanek.

ps. Pozdrowienia z upalnego Pojezierza Pomorskiego.

Ellaine - 15 Lipca 2010, 13:53

Już za parę dni, za dni parę, weźmiesz plecak swój...

Nie miałam jednak głowy do tego, by sobie podśpiewywać tuż przed wyjazdem. Ostatni tydzień to było bieganie do pracy i uważanie na spadające z regałów pudełka pełne ciężkich akt. Teoretycznie nie było zagrożenia życia, ponieważ w porządnym archiwum absolutnie nie będzie regałów mających więcej niż dwa metry wysokości. Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta, nie wolno wnosić krzesełek między regały, a archiwista musi być w stanie zdjąć akta z najwyżej położonych półek. No, a na przykład taka ja ma tylko 164 centymetrów wzrostu w dodatku w kapeluszu.

Sobota wydawała mi się idealnym dniem na wyjazd. Okazało się, że byłoby idealnie gdyby nie idiotyczna rezerwacja połowy pociągu. I to jeszcze, żeby wagony były już od Krakowa zarezerwowane... To nie-eee, od Poznania dopiero! I cóż, że do Poznania ludzie jechali w rozgrzanym pociągu jak nie przymierzając sardynki a ze dwa, albo trzy wagony były absolutnie puste, mając zamknięte na głucho przedziały!
Nie rozumiem dwóch rzeczy. Po pierwsze: czy z Poznania do Kołobrzegu nie jeżdżą absolutnie żadne pociągi poza Krakowianką? Po drugie: czy tak trudno obsłudze pociągu zaprosić do pustych przedziałów ludzi, którzy na przykład jadą do Kościana i nie dalej (powiedzmy, że potrzebowaliby posprzątać te przedziały, więc 40 minut między Kościanem a Poznaniem moim zdaniem wystarczyłoby w zupełności). No, ale przecież to za trudne, prawda? Lepiej zmusić ludzi jadących z Krakowa do Kołobrzegu na jazdę w ekstremalnych warunkach przez jakieś siedem godzin? Supeeeer.

Początkowo znalazłam idealną miejscówkę. Na podłodze na miejscach dla inwalidów. W rogu jakieś dziewczyny i ktoś jeszcze postawił bagaże, a ja się rozsiadłam wygodnie oparłszy plecy o to miękkie pionowe oparcie przygotowane dla ludzi na wózkach. Przede mną siedziały dwie dziewczyny, być może w moim przedziale wiekowym. Zagadnęłam je niezobowiązująco dokąd jadą?
- Do Szczecinka? - powtarzam z niedowierzaniem. - Ja też!

Nie jechałyśmy wspólnie zbyt długo, bo mijający mnie po raz drugi pan z wózkiem z Warsu nachylił się do mnie i rzekł serdecznym tonem:
- Kochanie, dwa wagony dalej są wolne miejsca w takim samym wagonie jak ten. - Przy tym wskazał mi kierunek ku czołowi składu. Trochę zaskoczona taką apostrofą podziękowałam grzecznie, pozbierałam zabawki z podłogi i pożegnałam dziewczyny. Przeszłam pusty wagon zarezerwowany dla Poznaniaków. Musiałam się przy tym nieco przepchnąć koło paru osób, które stały na korytarzu. A w wagonie do którego dotarłam - o niech bogowie zdrowiem obdarują pana z wózkiem z Warsu! - znalazłam wolne miejsce, obok zaczytanej pani.

Wyciągnęłam książkę z torby i zatonęłam w lekturze kryminału Konrada T. Lewandowskiego, "Śląskie dziękczynienie". Parę minut po tym, jak pociąg minął Jastrowie - zamknęłam książkę z pewnym zdziwieniem. Nigdy wcześniej nie przeczytałam całej powieści w ciągu jednej jazdy.

Ps wciąż pozdrawiam Was serdecznie z Pojezierza Pomorskiego - a dokładniej: Drawskiego :)

Agi - 15 Lipca 2010, 13:58

Ellaine, Pojezierze Drawskie jest piękne, prawie tak, jak Szwajcaria Chodzieska. :wink:
Ellaine - 15 Lipca 2010, 14:10

Ano, co racja to racja, Agi. W sumie to prawie każde wakacje spędzałam na Pojezierzu Drawskim. Na ten przykład - nigdy w życiu jeszcze nie byłam na Mazurach. Jak jeździłam z rodzicami to do mojej chrzestnej, mieszkającej na wsi nad jednym z większych tutejszych jezior. A teraz jeżdżę do Lubego, który jako się rzekło mieszka w Szczecinku :)
A w Szwajcarii Chodzieskiej nie byłam, ale może, może kiedyś... ;)

Ellaine - 22 Lipca 2010, 09:25

Znów mnie nieco poniosło, proszę o wybaczenie. Chyba znów mam zbyt dużo czasu na myślenie.

***

To prawie rytuał. Niedługo po przebudzeniu nadchodzi czas na podniesienie rolet. Żółte arkusze powoli suną ku górze, pozwalając coraz większej liczbie promieni. Coraz jaśniej w pokoju. To jak podnoszenie kurtyny i zapalanie reflektorów na rampie. Jednak to nie jest scena. Nie trzeba obawiać się wścibskiego spojrzenia sąsiadów. Niewiele zobaczy, zwłaszcza, kiedy życie przeniesie się do innych pomieszczeń domu. Poza sypialnię.

To prawie rytuał. Za oknami coraz ciemniej, zachodzące słońce daje zbyt mało światła, by móc czytać. Powolnie opuszczanie rolet, by nie pozwolić na ucieczkę światła z podwieszonej pod sufitem na ciemnym kablu żarówki. Nikt z zewnątrz jednak nie będzie wiedział, co dzieje się wewnątrz. Żaden z czujnych sąsiadów. Może tylko dostrzeże niewyraźne cienie przesuwające się po powierzchni żółtych rolet.

To, co dzieje się w pokoju jest tajemnicą. To, co za oknem jest sceną, nie pokój, będący kulisami. Sądzisz, że wiesz, co kryje się za scenografią? Cienie. Ale, czy wiesz, co kryje cień?

Ludzie sądzą, że wiedzą kim jestem. Znają moje imię. I cóż z tego? To tylko słowo, które przynależy do ponad miliona kobiet w tym kraju. Wiedzą, gdzie mieszkam. W tym mieście jest ponad trzysta tysięcy osób. Wiedzą, co studiuję, i jakie książki czytam. Ilu jednak już je przeczytało, a ilu jeszcze przeczyta? Ilu ma tytuł profesorski w tej dyscyplinie, ilu zaś jeszcze dostanie dyplom?

Jest taka zabawa, prosta dość i trudna zarazem. Z grona przyjaciół wybiera się jedną, która opuszcza pokój na chwilę. Pozostali wybierają jedną osobę z siebie, o której będzie mowa. Wraca ta, co wyszła i zadaje pięć pytań, które mają pomóc jej odgadnąć kogo opisują odpowiedzi. Nie mogą to być jednak banalne pytania, jak czy ta osoba jest kobietą, albo czy lubi płatki owsiane. Bynajmniej. Pytania zaczynają się zawsze od słów: Gdyby ta osoba była.... to jaka by była?
Na przykład: Gdyby ta osoba była pogodą, to jaką? - Zachmurzoną z chwilowymi przejaśnieniami.
W zabawie, w pewnym momencie wyznaczono mnie, jako osobę do opisu. I oto takie dwa pytania padły:
Gdyby ta osoba była kolorem, to jakim? Mruknęłam pod nosem, że bezbarwnym. A grupa zgodziła się, że szarym. Gdyby ta osoba była zwierzęciem, to jakim? Tu większość nie miała problemu. Mysz. Choć zawsze sądziłam, że jestem kotem.
Zabolało. Mimo, że doskonale wiedziałam, że to była tylko zabawa. Szara mysz... Cała prawda o mnie?

Szara mysz. Znasz mnie? Wiesz kim jestem? Nie masz pojęcia, bo niby skąd możesz wiedzieć? przecież szara mysz mieszka tam, gdzie nie dosięgniesz, ani nie zajrzysz... Głęboko pod podłogą. W ciemnościach.
Ale... co kryje cień?

Agi - 22 Lipca 2010, 09:33

Ellaine, dla mnie nie jesteś szara, ani bezbarwna.
Twoje teksty skrzą się tysiącem odcieni.

nimfa bagienna - 22 Lipca 2010, 09:43

Agi mnie ubiegła.
Ellaine, nie jest sztuką dodać sobie barw, zakładając seksowną kieckę albo bez ustanku powtarzając frazę "ja, mnie, mną, mnie, ja, ja JA". Wizerunek oparty na wyglądzie i samozachwalaniu bardzo łatwo przesłonić. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma lepszy PR. Oraz dłuższe nogi, ładniejsze cycki i lepiej potrafi je wyeksponować.
Twój blog to jeden z dwóch, których nie mam w ignorach. A wiesz dlaczego?
Bo jest perfekcyjnym zwierciadłem twojego nastroju.

Rafał - 22 Lipca 2010, 09:48

Dużo już koleżanki napisały, zapomniały tylko dodać, że lektura ta ma również działanie odstresujące, thx :D
Ellaine - 23 Lipca 2010, 11:00

Zawstydzacie mnie. Ale dziękuję Wam za te miłe i ważne dla mnie słowa.

W związku z deszczową pogodą, znów mnie trochę naszło. A właściwie to... skojarzyło z czymś o czym i tak chciałam Wam kiedyś opowiedzieć.

***

Czy Wam odgłos padającego deszczu też kojarzy się ze skwierczeniem ognia na drewnie w ognisku, lub kominku? Zawsze zastanawiał mnie ten paradoks, że te odgłosy tak przeciwstawnych żywiołów są dla mnie tak podobne. A jednak, nie potrafię pozbyć się tego skojarzenia. I zawsze, kiedy przysłuchuję się deszczowi słyszę też taniec ognia na polanach. Tak samo, jak niezrozumiały szept przeradza się w moim umyśle w dźwięk kapiącej wody. Tak po prostu.

Kilka lat temu, gdy byłam w drugiej klasie liceum, kilkanaście osób, głównie z mojej klasy, założyło kółko teatralne. Pierwszym i ostatnim dramatem jaki wystawiliśmy w ówczesnym składzie była druga część "Dziadów", Mickiwiecza. Później były plany wystawienia "Śmierci porucznika", Mrożka lub zaadaptowanie do formy dramatycznej któregoś z jego opowiadań, np. "Szuler". W tym czasie nawet sama napisałam dwa dramaty, ale... mniejsza o to. W każdym razie nie doszło do realizacji wielkich planów, a przynajmniej nie w czasach, kiedy byłam tam licealistką. Do dziś nie mam pojęcia, czy to kółko przetrwało.

"Dziady", każdy doskonale je zna. Mnie zawsze najbardziej podobała się część druga, pozostałe już nie były tak pociągające. Nikt też nie miał nic przeciwko wysuniętej przez nauczyciela propozycji, zwłaszcza, że premiera była wyznaczona na dzień przed, albo parę dni po pierwszym listopada. Idealny czas na wystawienie części drugiej "Dziadów", nie sądzicie?

Za scenę miała posłużyć nam, nie jak zwykle przy takich okazjach - sala gimnastyczna, ale sala lekcyjna - dość sporych rozmiarów, jak na zwykłą klasę, znajdująca się w podziemiach szkoły. Oznaczało to, że jednego dnia wystawialiśmy to samo przedstawienie czterokrotnie, by wszyscy uczniowie i nauczyciele mogli je obejrzeć. O scenie, właściwie o scenografii, opowiem Wam za chwilę.

Zanim doszło do tworzenia scenografii, należało najpierw rozdzielić role i ich się nauczyć. Nie pamiętam już, czy każdy sam wybierał, czy profesor narzucał, ale myślę, że to pierwsze miało miejsce. Mnie przypadła w udziale rola Kruka. Niezbyt eksponowana postać, ale mnie to nie przeszkadzało. Poza tym lubię kruki. Koleżanka z klasy grała Sowę, a kolega został Widmem złego pana. Lucyferia też grała w przedstawieniu, to dla mnie oczywiste, jej nie mogłoby zabraknąć w takim przedsięwzięciu. Była jedną z osób, które tworzyły Chór. Wszystkie dziewczęta z chóru ubrane były na czarno, czarne bluzki i długie, ciemne spódnice.

Nie wiem, w którym momencie pojawił się pomysł na taką scenografię, jaką stworzyliśmy. Każdy dorzucał coś od siebie w międzyczasie. Paru chłopaków było ówcześnie ministrantami. Jeden z nich rzucił od niechcenia, że ma w domu trójnożny kociołek. Drugi zaś stwierdził, że mógłby poprosić u księdza o trochę mirry. Dla lepszego efektu. Przyniósł wtedy całkiem sporą bryłę mirry.
Ponieważ w aranżowanej w sali kaplicy miało być ciemno, zrzuciliśmy się na arkusze pakowego papieru, którym szczelnie pozaklejaliśmy okna. Prawda, że słońce prześwitywało przez brązowy papier, ale... Cóż, nie można mieć wszystkiego. Problemem jednak pozostawało umeblowanie kaplicy i... stworzenie cmentarza. O ile z kaplicą dało się wybrnąć w dość prosty sposób - ustawiwszy jedną ławkę na sztorc, by tworzyła mównicę, druga przykryta obrusem stanowiła ołtarz. O tyle był problem z cmentarzem. Ktoś ostatecznie rzucił, że może wyciąć nagrobki ze styropianu. Tak powstały trzy, dość spore, zaokrąglone u góry, styropianowe pomniki. Każdy z nich z przodu pomalowany został na szaro, a czarną farbą wymalowano: Rózia R.I.P., Józio R.I.P., Zosia R.I.P.
Koleżanka grająca Sowę zaproponowała, że pograbi nieco na działce i przywiezie cały worek liści. A nauczyciel zobowiązał nas do przyniesienia po zniczu. Jeszcze przez parę lat po przedstawieniu trzymałam w pokoju ten sam znicz, który wtedy przyniosłam.
Pozostał jeszcze problem zaaranżowania wejścia ostatniego z duchów, Upiora. Z tego, co pamiętam, w jakiś sposób zawiesiliśmy płótno, albo po prostu prześcieradło, za którym ukryty przez cały czas stał kolega-Upiór. W odpowiedniej zaś chwili została zaświecona lampka stojąca za nim.

Ostatecznie, w dzień premiery, koleżanka-Sowa przywiozła wielki wór liści. Przez kilka dni przed premierą padało, bo jako się rzekło to był już środek jesieni. Liście były mokre. W sali, kiedy zakrywaliśmy nimi połowę "sceny", zaczął od razu roznosić się zapach, jaki unosi się w lesie czy gdziekolwiek indziej, gdzie po deszczu zaczynają gnić liście. Rozstawiliśmy nagrobki, przy każdym ustawiając parę zapalonych zniczy. Naprawdę można się było poczuć, jak na cmentarzu... W drugim rogu stała zaaranżowana kaplica. Chór natomiast ulokowany został na środku, a za nim stał ukryty Upiór.

Ponieważ ani koleżanka-Sowa, ani ja nie miałyśmy zamiaru mieć bardzo dosłownych kostiumów, toteż poprzestałyśmy na pewnym ogólnym skojarzeniu. Koleżanka-Sowa ubrana była w brązy, na ramiona zarzuciła natomiast - pamiętam jak dziś - również brązowy, szeroki szal w jaśniejszą kratkę. Idealnie nadawał się do imitowania skrzydeł. A gdy stała z założonymi rękami, równie dobrze mogła wyglądać, jakby owa nieszczęsna wdowa piastowała swoje biedne maleństwo.
Jeśli chodzi o mnie, to chyba nie zaskoczę Was, jeśli powiem, że ubrana byłam na czarno. Czarny przylegający do ciała golf, czarne spodnie wpuszczone w wysokie, matowe kozaki. W domu znalazłam duży kawał czarnego materiału - mając Mamę krawcową, zawsze dało się znaleźć sporo różnych materiałów. Mama zrobiła mi z tego, niewielkim nakładem pracy, trójkątną pelerynę (szpic sięgał mi do kolan, albo i niżej), a żebym nie musiała się obawiać się, że zjedzie mi z ramion to przy końcach przyszyła mi gumki, które obejmowały mi nadgarstki. Lepszych skrzydeł nie mogłam sobie wyobrazić.

Za podkład muzyczny do całego przedstawienia służyły nam melodie zespołu Dead Can Dance, przyniesione przez profesora. Nie pamiętam teraz, które z nich.

Wyobraźcie to sobie:

Zaciemniona sala w podziemiach. Przez zasłonięte papierem okna wpada brązowawe światło. W powietrzu unosi się zapach mokrych liści. Przed szarymi nagrobkami płoną różnobarwne, ale proste i nieduże znicze. Na ławce służącej za ołtarz stoi kociołek, z którego wydobywa się smuga dymu niosąca zapach płonącej mirry. Ciężka, słodka woń miesza się z wilgotnym zapachem liści. Cicho snuje się wokół mroczna melodia, która przywodzi na myśl ciemną noc, ledwo tylko rozświetlaną blaskiem księżyca. Aż nagle, nie wiadomo skąd, daje się słyszeć dźwięk ognia, taki jaki można usłyszeć siedząc przy ognisku...

Kilkoro osób później pytało, jak udało się nam uzyskać taki niesamowity efekt z tym ogniem? Mogliśmy tylko wzruszać ramionami w odpowiedzi, po prostu... na zewnątrz przez dłuższy czas padał deszcz*.

__
*nie przez cały dzień, tylko podczas dwóch z czterech przedstawień, bo np. w czasie ostatniego słońce wyszło zza chmur i było zdecydowanie za jasno, ale to nic. Przykro jedynie było patrzeć, kiedy pani profesor, ucząca chemii, wybiegła z przedstawienia ponieważ zrobiło jej się mdło od zapachu mirry... No cóż, nie można mieć wszystkiego. Ja prawie przewróciłam jeden ze zniczy, zahaczywszy moimi skrzydłami, ale to też nic...

Ellaine - 30 Lipca 2010, 10:01

Późnym wieczorem wracałam do domu. Od wejścia do sieni czułam, że otoczenie jest inne niż zwykle. Światło było przytłumione, a w powietrzu czuć było zapach, którego nie potrafiłabym opisać. Tajemnica rozwiązała się, kiedy weszłam do kolejnego pomieszczenia, gdzie znajduje się winda i dwoje drzwi prowadzące do piwnic.

Jednak, skąd w tym miejscu znalazły się egzotyczne okazy roślin?! Tropikalne pnącza rosły na ścianach, w wielkich donicach stały podobne do palm drzewka o szerokich liściach. Gdziekolwiek nie spojrzeć, tam było coś żywego i zielonego. Spojrzałam na wyglądającą na mniejszą niż zwykle, windę. Wydawała się wystawać z szybu, i kształtem przypominała raczej sejf. Chyba pójdę schodami, pomyślałam, nie ufając temu dziwacznemu ustrojstwu, które zastąpiło starą, dobrą windę.

Zrobiłam krok pomiędzy rośliny, znajdujące się również na pierwszych schodkach.

- Właściwie nie musimy iść schodami - powiedział mężczyzna znajdujący się ni z tego, ni z owego za moimi plecami. Wyglądał młodo, ale był mi zupełnie obcy. Nie rozumiałam, dlaczego się do mnie odezwał.

Otworzył drzwi windy-sejfu, w środku jednak nie było wolnej powierzchni, całe wnętrze wypełnione było roślinami w donicach.

Chwilę później do bloku wszedł kolejny mężczyzna. Zadał pytanie, które dotyczyło zdaje się ulicy w centrum miasta. Obydwoje - tj. ten pierwszy i ja, pokręciliśmy przecząco głową. Powiedzieliśmy mu, że musi jechać do centrum.

Następnie, zanim tamten wyszedł, a ja jeszcze nie zdążyłam się ruszyć z pierwszych dwóch schodków, wpadła do środka starsza kobieta w towarzystwie innego mężczyzny. Wyglądali jak poszukiwacze przygód. Nie pytajcie, co to dokładnie znaczy, jakbyście ich zobaczyli, tobyście też uznali, że to poszukiwacze przygód. Może nawet znajomi pana Indiany Jonesa? W każdym razie kobieta stanęła, i pewnym ruchem wskazała jedne z dwóch drzwi, prowadzących do piwnic. Akurat te były dość mocno obramowane przez różnego rodzaju pnące rośliny i spomiędzy zieleni ledwo było widać ciemny, brązowy kolor, na który skrzydło drzwi zostało pomalowane w trakcie remontu parę lat temu.

- Tam znajduje się skarb! - powiedziała z triumfem w głosie.

Nic już nie rozumiałam.

*

Po chwili obudziłam się, tam gdzie zasypiałam - obok Lubego. W dłoni czułam nieprzyjemne mrowienie. Musiałam źle leżeć, ścierpły mi palce - mały i serdeczny u prawej dłoni. Przez dłuższą chwilę poruszałam dłonią, to zginając, to rozprostowując palce, by przywrócić normalne krążenie. Po jakimś czasie, ponownie zasnęłam, przytuliwszy się do boku Lubego.

*

Jasny dzień. Wracałam z grupą przyjaciół do domu. Rzuciłam okiem na blok, w którym się wychowałam i niemal stanęłam jak wryta. Wygląda jakby zaraz miał się rozpaść. Elewacja była w opłakanym stanie, w wielu miejscach pozbawiona była kolorowego pokrycia, odkrywając tym samym ogromne połacie surowego betonu. Okna wydały mi się nienaturalnie duże, a zamiast plastikowych ram, posiadały metalowe w dużej mierze zardzewiałe. Część z nich pozbawiona szyb, lub otwarte na oścież.

Czułam narastający niepokój, kiedy tak patrzyłam na coraz bardziej mi obcy blok. Ojciec pozostawiony sam sobie został na kilka tygodni. Jak sobie radził? Czy nic mu się nie stało? Czy w ogóle był w domu? Mimo dziwacznych okien, wydawało mi się, że wnętrze mieszkania było nienaruszone.

Weszliśmy do bloku. I kolejne zaskoczenie. Nie było windy. Skierowaliśmy się na schody. Tylko, że... schodów także nie było. W suficie parteru ziała dziura, a nad nią kolejna i kolejna. Trzeba się było wspinać... na ósme piętro! Jakimś cudem udało się mnie i Lubemu wejść na pierwsze piętro. O dziwo, podłoga była drewniana. Zaczęłam poszerzać dziurę, by pozostałym przyjaciołom było łatwiej wejść na górę.

*

Sen stawał się tak irracjonalny, że aż się obudziłam.

Kiedyś często śniły mi się schody, wchodzenie, schodzenie, a nawet zbieganie. Często we śnie jeździłam windą na straszliwe wysokości, gdzie piętra liczone były w setkach, a ja nie mogłam wysiąść. Ale jeszcze nigdy nie miałam snu, w którym chcąc iść po schodach, okazywało się, że schodów wcale nie ma.

Ciekawe, co to znaczy? W sennikach nie znalazłam. Aczkolwiek w kwestii schodów często sobie przeczyły.

Godzilla - 30 Lipca 2010, 10:23

No proszę, skąd ja to znam. Sny schodowo-windowe, z urozmaiceniami w postaci strychów lub - częściej - labirynciastych piwnic, zdarzały mi się regularnie. A mieszkałam kiedyś na 9 piętrze, z chimeryczną windą znałyśmy się jak łyse konie (jak stanie między piętrami, trzeba sprawdzić drzwi, ewentualnie pomiziać je pięścią, wcisnąć jeszcze raz guzik, jak nie zadziała, wcisnąć jakikolwiek inny guzik). Co mi się w tych snach pojawiało:

- winda stara, rozlatująca się, sklecona z desek, z dziurawą podłogą;
- winda zjeżdża w dół, nie na parter tylko do piwnicy, która okazuje się całym labiryntem korytarzy, w tajemniczy sposób prowadzącym do dziury w podłodze w domku mojego dziadka daleko stąd;
- winda przejeżdża przez 10 piętro, ląduje w przybudówce na dachu,
- winda zatrzymuje się tam gdzie chciałam, ale piętra są nieoznaczone, mieszkania bez numerów, nie mogę trafić do siebie;
- najlepsza jednak historia była, jak winda przejechała nad 10 piętro, po czym zmieniła kierunek jazdy na poziomy, wjechała do długiego tunelu i wylądowała w ogromnej ciemnej jaskini (ach ta senna logika), gdzie się znajdowało podziemne miasto pod ogromną kopułą w kształcie bochna chleba albo odwróconej foremki do ciasta. Kopuła była przezroczysta i widać było światła. Miasto było z jakiejś dalekiej przyszłości.

Wersja z zielenią jednak mi się nie śniła. Szkoda, bo fajna :D

Martva - 30 Lipca 2010, 10:36

Godzilla napisał/a
Wersja z zielenią jednak mi się nie śniła. Szkoda, bo fajna

Był taki motyw w Muminkach. Coś z kapeluszem Czarodzieja, chyba :)

Zazdroszczę szczegółowych snów, ja z moich pamiętam ogólny zarys fabuły albo kilka niepowiązanych szczególików na krzyż.

Ellaine - 30 Lipca 2010, 14:28

Godzilla napisał/a
winda zatrzymuje się tam gdzie chciałam, ale piętra są nieoznaczone, mieszkania bez numerów, nie mogę trafić do siebie;

A to też mi się kilkakrotnie zdarzyło. Tak samo zdarzało mi się śnić, że wysiadam na dobrym piętrze, ale piętro wygląda jakoś dziwacznie, jak w jakimś bardzo drogim hotelu, czy coś. Albo kiedyś miałam tak, że szłam schodami do domu i zanim dotarłam na swoje piętro to np. jedno półpiętro to było cudze mieszkanie, przez które trzeba było przejść by pójść dalej.
Godzilla napisał/a
najlepsza jednak historia była, jak winda przejechała nad 10 piętro, po czym zmieniła kierunek jazdy na poziomy, wjechała do długiego tunelu i wylądowała w ogromnej ciemnej jaskini (ach ta senna logika), gdzie się znajdowało podziemne miasto pod ogromną kopułą w kształcie bochna chleba albo odwróconej foremki do ciasta. Kopuła była przezroczysta i widać było światła. Miasto było z jakiejś dalekiej przyszłości.

To też brzmi ciekawie :D Mnie się raz śniło, że winda jechała w każdym kierunku. To było bardziej jakby się wsiadło do wagonika kolejki górskiej niż windy. Bo zajechałam bardzo daleko od miejsca, w którym wsiadłam do "windy". Ale do miasta z przyszłości mnie nie zabrała :D

Martva napisał/a
Zazdroszczę szczegółowych snów, ja z moich pamiętam ogólny zarys fabuły albo kilka niepowiązanych szczególików na krzyż.

Wiesz, Martvo, dla mnie nie jest normalne pamiętać sny. Zwykle budzę się, jak to wytłumaczył mi pewien znajomy - po zakończeniu wszystkich faz snu, mózg usuwa śmieci, które segregował w nocy - czyli sen, i jest gotów do działania w dzień. Zwykle wtedy jestem doskonale wyspana, nawet jeśli spałam krótko. A dzisiaj po prostu budziłam się w trakcie trwania snu, za pierwszym razem z powodu ścierpnięcia palców, a za drugim sama się wybudziłam, bo było tak głupie, że już miałam go dość. Ten pierwszy sen, zanim ponownie zasnęłam, to sobie w myślach powtórzyłam, właśnie po to, żeby zapamiętać i tu napisać. Bo był zabawny :) choć dziwaczny, jak to sen.

Godzilla - 30 Lipca 2010, 16:50

Ja zwykle błyskawicznie zapominam, czasem jednak część z tej zbieraniny obrazów pozostaje, wraz z ogólnym nastrojem. Cieszę się że od dawna nie miewam koszmarów, bo to już by takie fajne nie było. Choć niektóre z tych snów o windach były trochę straszne.
Kai - 30 Lipca 2010, 19:42

A mnie się często śni wejście na strych z brakującym sporym fragmentem schodów, zamiast niego jest chwiejna deska... albo labirynt piwnic/lochów, również pełen miejsc, gdzie trzeba być mężczyzną, żeby przejść.


Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group