Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.
Ellaine - 2 Maj 2010, 22:08
Aha. No to w takim razie mam nadzieję, że rzeczywiście nie jest.
Matrim - 3 Maj 2010, 00:02
Ellaine napisał/a | a Matrim mi w tym wydatnie pomógł, podsuwając świetny pomysł, który muszę przemyśleć i nie zepsuć |
O kuna...
Rafał - 3 Maj 2010, 01:17
Godzilla napisał/a | kiedyś też uważano, że noworodek nie widzi i nie słyszy, i wierzono słusznie i naukowo w stek innych bzdur. | Ano, jak się urodziła moja pierwsza córeczka, to po udanym podstępnym wbiciu się na oddział jak mnie usłyszała to się pierwszy raz uśmiechnęła
Ellaine - 3 Maj 2010, 09:20
Matrim napisał/a | O kuna... |
Gdzie?
Rafał, też fajnie
Piech - 3 Maj 2010, 09:29
Najlepiej stanąć w oknie albo naprzeciw lampy, tak żeby twarz była dobrze oświetlona, i trzymać dziecko kilkadziesiąt centymetrów od twarzy. Uśmiech na widok twarzy jest u małego dziecka automatyczny.
Matrim - 3 Maj 2010, 10:58
Ellaine napisał/a | Gdzie? |
Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie...
Kai - 3 Maj 2010, 13:31
Rafał, chyba jesteś tatusiem z powołania
Ellaine - 10 Maj 2010, 19:50
Odprężenie i uspokojenie, jakie uzyskałam dzięki parodniowej obecności i bliskości Lubego, niestety znikło tuż po powrocie szarej rzeczywistości. Ale weekend był wprost cudowny! Najpierw spędziliśmy urocze popołudnie u mojej siostry. Następnego dnia spacerowaliśmy w słońcu po okolicy, racząc się lodami z maszyny deliberowaliśmy nad powodem powstania stawu Janina. Niestety, co do lodów, to już nie te włoskie lody, co kiedyś, ale nie były takie złe - na szczęście. Zdaje się dwa lata temu, w wakacje, ze znajomymi mieliśmy okazję jeść prawdziwie włoskie lody w okolicy chorzowskiego parku (zwanego także WPKiW). W dodatku nawet mały lód tam był duży, a duży chyba musiał być gigantyczny.
Jeśli zaś chodzi o rozmyślania na temat pochodzenia stawu to doszliśmy zgodnie do wniosku, że prawdopodobnie jest to zalane wyrobisko - być może była w tym miejscu odkrywkowa kopalnia węgla, ponieważ nawet osunięcie się ziemi spowodowane zapadnięciem się chodników nie mogłoby być aż tak regularne. Staw jest niemal idealnie prostokątny, na rogach tylko trochę zaokrąglony. (Chyba, że uregulowano staw, kiedy budowano tutaj ośrodek wypoczynkowo-rekreacyjny, bo kto wie, jak stary to staw jest)
Popołudnie natomiast spędziliśmy w Silesii CC, Luby chciał znaleźć dla mnie prezent urodzinowy, ale niestety nie byłam pomocna. Sam niech coś wykombinuje. (Za to wpadłam na pomysł, że może rodzeństwu zasugeruję, co bym chciała dostać... Choć z drugiej strony, książek nieprzeczytanych mam dostatek... Zbieram "Historię życia prywatnego", mam już trzy tomy i ani jednego jeszcze nie ruszyłam. Niestety. Ale tu nie o to chodzi, po prostu od ponad pół roku chodzi za mną myśl, że chciałabym mieć książkę pt. "Chopin w kulturze polskiej". To będzie głupie, ale zapytam brata, czy coś dla mnie ma, jeśli tak, trudno, jeśli nie to rzucę tytułem. Głupie to, bezdennie, ale cóż...)
Przechadzając się po Silesii pokazałam Lubemu nawet legendarną Bierhallę. Tak po prostu, żeby wiedział. A później obejrzeliśmy film: "Jak wytresować smoka" (ale nie w 3D, mnie nie zależało na super-bajeranckich efektach, a Luby odchorowałby je okropnym bólem głowy. Cóż, gra była niewarta świeczki, a i wyszło oszczędniej). A z tego filmu całkiem przyjemna bajka jest. Jednak to tyle, co tutaj mam na ten temat do powiedzenia, w końcu nie będę zdradzać tajemnic, i tak dalej.
W przeddzień wyjazdu Lubego udało nam się spotkać z Lucyferią. Poszliśmy do herbaciarni - Fanaberii, o której już tu wspominałam. Wypróbowaliśmy kolejne trzy rodzaje herbat. Przyjaciółka wybrała herbatę czarną, truflowo-truskawkową, Luby jakiś gatunek wietnamskiej - jej aromat dziwnie mi się z rybą kojarzył. Luby także stwierdził, że smakuje ona nieco, jakby ktoś ugotował wodorosty, w które zawija się sushi (nigdy nie miałam jeszcze przyjemności jeść sushi, ale on miał, więc mu wierzę). Natomiast ja wybrałam mieszankę dwóch zielonych herbat z wieloma owocowymi i kwiatowymi akcentami. Mieszanka miała uroczą nazwę: Mona Lisa. Przy okazji uraczyliśmy się tradycyjnym tureckim ciastem, które co dziwne nazywało się - Marlenka. Ale było smaczne, polecam.
Ponieważ po tej zadumie nad czarkami-muszlami, doszliśmy do wniosku, że osiemnasta to młoda godzina - postanowiliśmy zmienić lokal. Poszliśmy w miasto, w poszukiwaniu miłych knajp. I tak schwyciliśmy chwilę! A właściwie dzień, wylądowawszy w Carpe Diem. Tam zdarzyła się nam dość zabawna sytuacja. Wyekspediowałyśmy Lubego do baru, by zamówił dla nas złoty trunek. Luby powrócił do nas z zamówieniem i uśmiechem od ucha do ucha. I tak oto rzekł:
- Barmanka zapytała, czy macie dowody - zaśmiał się lekko.
- O, jakie to miłe! Dawno nikt mnie nie pytał o dowód - stwierdziła Lucyferia. A ja uśmiechnęłam się szeroko.
- Uroczo. A mamy jej pokazać? Wyjąć i pomachać? - zapytałam ze śmiechem.
- Nie, nie musicie. Powiedziałem jej, że gdybym zgolił wąsy i brodę też by mnie pytała o dowód.
Ubawiliśmy się setnie. Lucyferia stwierdziła, że jej o dowód nie pytają, bo bywa w takiej knajpie, gdzie nikt nikogo o dowód nie pyta. Mnie nie pytają, bo rzadko kupuję piwo, ostatnim razem - zdaje się półtorej roku temu, kiedy kupowałam dla panów na prezent świąteczny dwie małpki - sprzedawczyni, która nota bene jest rówieśniczką mojej siostry i chodziła z nią do klasy:
- Ciebie, Aniu, chyba nie muszę pytać o dowód? Skończyłaś osiemnastkę?
- Tak, już parę lat temu nawet.
Na poważnie, to tylko raz mnie poproszono o dowód, i musiałam go pokazać, bo inaczej bym nie dostała zamówienia (i dobrze, w gruncie rzeczy). To było na poważnie, ale o tyle zabawne, że to był dokładnie dzień moich dwudziestych pierwszych urodzin.
Później znów postanowiliśmy zmienić lokal.
- To gdzie idziemy? - zapytała Lucyferia.
- Hm, może do Starej Bramy? - rzucam propozycją.
- Nie ma już Starej Bramy.
- Och, to może Belka?
- Nie ma Belki.
- Kochanie, kiedy ty ostatni raz wychodziłaś z domu? - zapytał z przekąsem Luby.
- Och, po prostu nie chodzę po knajpach! - zaperzyłam się. W końcu nieznajomość miejsc rozpusty powinna o mnie dobrze świadczyć, a nie świadczyć przeciwko mnie, prawda? Po paru próbach jednak przypomniały mi się miejsca, w których byłam z koleżankami, i nawet wciąż istnieją. Akurat tak się złożyło, że jedno z nich znajdowało się rzut beretem, skręciliśmy w ulicę odchodzącą w lewo od 3ego Maja i tym prostym sposobem, wylądowaliśmy w Red Pubie. Klimatyczne miejsce.
Usiedliśmy w spokojnym kątku, na wygodnych pufach, a po drugiej stronie pod ścianą stało krzesło, właściwie fotel. Drewniany z materiałowym obiciem siedziska i oparcia.
- Spójrzcie, prawie jak krzesło Stańczyka - głośno wyraziłam skojarzenie.
- Faktycznie - zgodzili się ze mną. - Tylko tamto stało chyba odwrotnie - zauważa Lucyferia.
- No tak, ale można by usiąść w nim, tak jak Stańczyk, zrobić zdjęcie a potem odbić je w poziomie - stwierdziłam, nie widząc żadnego problemu. Przyznali mi rację, ale żadne z nas ostatecznie nie udawało Stańczyka. Zdjęć też nie było, po prostu nie ruszyliśmy się z zajmowanej przez nas niszy.
Ostatecznie przy rozmowie i piwie tak miło mijał czas, że ani się obejrzeliśmy, a musieliśmy się rozstać, gdyż w innym wypadku z Lubym nie mielibyśmy powrotnego autobusu. Niestety, największym mankamentem katowickiej komunikacji miejskiej jest absolutny brak nocnych kursów. Niestety, po dwudziestej drugiej są ostatnie kursy, później w większości autobusy startują dopiero tuż przed, lub tuż po piątej.
Odprowadziłam dziś Lubego na pociąg, i rzeczywistość szara powróciła. Znów mam nerwy napięte do ostateczności, cała radość gdzieś prysła jak mydlana bańka. A świadomość, że w pewnych momentach moje życie jest podobne do skeczu Monty Pythona wcale nie poprawia humoru.
Nie żebym nie lubiła Monty Pythona, bynajmniej! a nawet wręcz przeciwnie. Jednak wierzcie, co innego oglądać skecze tych zwariowanych pozytywnie Brytyjczyków, a co innego być częścią takiego skeczu. Na przykład takiego, jak mieli o pociągach (zresztą, fakt ten został zaobserwowany przez Lubego, ponieważ wcześniej tego akurat skeczu nie znałam. Mam niewybaczalne braki, jeśli chodzi o znajomość Latającego Cyrku Monty Pythona).
- O której jedziecie? - zapytał stary, jakby nigdy nic, zaglądając do kuchni, gdzie kończyliśmy śniadanie. Wiszący zegar sugerował*, że już dawno jest po wpół do szóstej.
- Sześć-setką*, o 6:10 - odpowiadam, popijając sok.
- A dlaczego nie Dwunastką? Jedzie pod sam dworzec.
- Jest dokładnie o tej samej porze w centrum, co i Sześć-setka - odpowiadam. "Jestem oazą spokoju... (...) kwiatem lotosu na (...) tafli jeziora"
- Ale wysiądziecie pod dworcem - upiera się.
- Straszne - mruknęłam pod nosem, starając się nie rzucić mięsem. - Bo z Mickiewicza idzie się dziesięć minut na dworzec... - sarknęłam. Spoglądam na Lubego, ten nie kryje uśmiechu, a ja bynajmniej nie staram się ukryć zirytowania. Zdecydowanie, nie chcę żyć w świecie rodem z Monty Pythona...
- Co tam u "Monty Pythona"? - pyta Luby, po oznajmieniu mi, że dotarł cały i zdrów na drugi koniec Polski.
- W porządku. Irytujący, jak zawsze.
(*piszę "sugerował", ponieważ zegar spieszy o dobrych kilka minut.
*potoczna nazwa linii autobusowej, która nie jest linią nr "600", jak mogłoby się wydawać, ale jej liczba po prostu zaczyna się od sześćset.)
***
Czasem, w przypływach jakichś rodzinnych uczuć, zastanawiam się, kiedy do tego doszło, że osoba, która (jakby na to nie patrzeć) przyczyniła się do mojego pojawienia się na świecie stała się dla mnie zupełnie obca i obojętna. A to, że się przyczyniła trudno zapisać jej na koncie zasług, zwłaszcza patrząc na to, co ze mnie wyrosło...
Czasem czuję się odrobinę winna z powodu braku cieplejszych odczuć w stosunku do niego, choć tak naprawdę wiem, że to nie ja zawiniłam, i nie ja na każdym kroku podkopywałam zaufanie i szacunek, jakim darzyłam go, kiedy kochałam go bezwarunkową miłością, jak chyba każde dziecko. Cóż, tak to już jest, jak przestaje się być dzieckiem... I choć szanuję prawa innych do życia i szczęścia, to jednak jestem zdania - i tego zdania nie zmienię - że na szacunek i zaufanie, trzeba sobie zasłużyć, i że wcale nie jest to takie proste. Owszem, ma prawie 60 lat na karku, ja jestem prawie trzy razy młodsza, i temu nie zaprzeczę w żadnym momencie. Z drugiej strony, skoro ja mam go szanować, to on mnie też powinien. To chyba uczciwy układ, czyż nie?
Dobra, mniejsza o to, dość tej ruskiej filozofii, jak to mawiała moja Mama! Tak, od dziecka miałam, że dużo myślałam i pozwalałam myślom uciekać aż za daleko. Mama ostudzała mnie tekstem, że jestem "ruskim filozofem". Nigdy nie dowiedziałam się, dlaczego akurat ruskim, a nie na przykład nepalskim...
hijo - 12 Maj 2010, 21:44
Ellaine napisał/a | Jeśli zaś chodzi o rozmyślania na temat pochodzenia stawu to doszliśmy zgodnie do wniosku, że prawdopodobnie jest to zalane wyrobisko - być może była w tym miejscu odkrywkowa kopalnia węgla, ponieważ nawet osunięcie się ziemi spowodowane zapadnięciem się chodników nie mogłoby być aż tak regularne. Staw jest niemal idealnie prostokątny, na rogach tylko trochę zaokrąglony. (Chyba, że uregulowano staw, kiedy budowano tutaj ośrodek wypoczynkowo-rekreacyjny, bo kto wie, jak stary to staw jest) | posznupałem i znalazłem wikipedia napisał/a | W roku 1977 kopalnia Staszic rozpoczęła budowę ośrodka w celu zapewnienia miejsca do wypoczynku i rekreacji dla swoich pracowników i mieszkańców osiedla Giszowiec. W ośrodku stworzono dogodne warunki do uprawiania sportów organizowano także festyny, gry i zabawy. Kompleks podzielony został na sześć części: kąpielisko, teren spacerowo-wypoczynkowy, tereny sportowe, miejsce rozrywek, teren zabaw dziecięcych i handlowo-usługowy. |
Ellaine - 12 Maj 2010, 21:59
To, to i ja też wiem, hijo. Wbrew pozorom potrafię korzystać z Google ;)
Ale nie napisali czy staw (właściwie stawy, drugi jest głębiej w lesie ukryty) istniał już wcześniej, czy go wykopano, kiedy budowano Ośrodek Rekreacyjno-Wypoczynkowy Janina-Barbara. Z którego szczerze mówiąc to zostały stawy, plac zabaw i knajpa. ;)
hijo - 13 Maj 2010, 06:24
Ellaine, myślę że wszystko powstało wtedy łącznie ze stawami
Ellaine - 13 Maj 2010, 13:20
Być może. Szukałam informacji na ten temat, ale wszystkie były równie lapidarne jak ta, którą przytoczyłeś.
A mnie na uczelni powtarzali, aż do znudzenia, że należy sprawdzać informacje w co najmniej dwóch niezależnych od siebie źródłach, by móc uznać, że informacja jest prawdziwa. Niestety o ośrodku znajduję tylko tę jedną, więc nie mam zamiaru wyrażać żadnych ostatecznych wniosków. Mam tylko parę prawdopodobnych hipotez, których nie mam jak sprawdzić. Np. prawdopodobne jest, że stawy powstały w miejscach dawnych wyrobisk (albo w nieckach po osunięciu się zmieni po zawale chodnika), a podczas budowy ośrodka zostały pogłębione, uregulowane, czy coś.
Żeby się dowiedzieć powinnam może znaleźć plany budowy ośrodka, mapy i inne takie. Ale szczerze? Nie mam na razie czasu, żeby poświęcić go na jazdę do Archiwum ;)
hijo - 13 Maj 2010, 21:28
Ellaine, postaram się zajrzeć do kilku książek o historii Katowic, które gdzieś się kurzą w domu rodziców - może tam znajdę
Ellaine - 14 Maj 2010, 08:18
Chciałam też poszperać po książkach, ale niestety posiadam tylko historię Katowic wydaną w roku 1976, czyli rok przed rozpoczęciem budowy ośrodka. Natomiast poszperałam w Internecie w poszukiwaniu starych map.
Zanim jednak je pokażę, dam tutaj linkę do widoku współczesnego, bo nie wszyscy muszą wiedzieć, gdzie to leży - chociaż hijo pewno wie :)
Widok współczesny.
A poniżej prezentuję znalezione w Internecie mapy z roku 1914, 1942 i 1960.
Mapa Giszowca z 1914 roku - czyli zrobiona 4 lata po powstaniu Giszowca.
W zachodnich sektorach oznaczonych liczbami 29-33 zaznaczona została rzeczka. Jak widać doskonale, brak na niej jakichkolwiek stawów. Z innych stawów, które są na terenie Giszowca - na północy (sektor 40) znajduje się staw Małgorzata. Natomiast nie ma stawu, który znajduje się za moim osiedlem (sektor 14).
Mapa Katowic z 1942. Sytuacja jest dokładnie taka sama. (Jeśliby narysować na tej mapie układ współrzędnych, tak by dzielił ją na równe ćwiartki, to Giszowiec znajduje się w III ćwiartce blisko osi rzędnych)
Natomiast udało mi się znaleźć mapę Giszowca z 1960 roku, która obejmuje również interesujący nas obszar:
Na północy: Staw Małgorzata. Na zachód - w sektorach, które były na mapach z 1914 i 1942 oznaczone liczbami 29-32 wyraźnie widoczne są dwa, nieduże stawy. Bliższy zabudowaniom to staw Janina, a bardziej oddalony na zachód - Barbara. Natomiast na południu, w sektorze oznaczonym na mapach niemieckich nr 14 - pojawił się staw Górnik.
Wynika z tego, że w pierwszej połowie XX wieku na terenie wsi Giszowiec poza stawem Małgorzata nie było innych większych zbiorników wodnych. Pojawiły się one później. Pytanie jednak pozostaje takie samo: w jaki sposób? Czy są efektem szkód górniczych, które zostały wypełnione wodą niesioną przez zaznaczone na wszystkich mapach cieki wodne, czy może zostały zbudowane. Jeśli tak, to przez kogo i w jakim celu?
Według mnie można jednak z całą pewnością odrzucić tezę, że stawy Janina i Barbara powstały w 1977 - kiedy KWK Staszic rozpoczęła budowę ośrodka, ponieważ stawy te istniały wtedy od, co najmniej, 17 lat.
Matrim - 14 Maj 2010, 08:43
Quot erat demonstrandum
Rafał - 14 Maj 2010, 09:15
Kopalnia rewelacyjnych map w niezłej rozdzielczości: Archiwum Map Zachodniej Polski (AMZP)
Ellaine - 14 Maj 2010, 09:54
Właśnie z tego Archiwum, który podałeś, Rafale, pochodzi pochodzi zaprezentowana przeze mnie mapa Katowic z 1942.
edit: dla terenów, które mnie interesują niestety AMZP nie posiada mapy z innego roku.
Ellaine - 17 Maj 2010, 08:35
Spacerem przeszłyśmy pod farny kościół, było trochę chłodno i mżyło nieprzyjemnie. Po chwili jednak kapuśniak ustał i mogłyśmy złożyć parasolki. Siostra musiała dopełnić w kancelarii formalności przed chrztem, więc zostawiła mnie w towarzystwie siostrzeńca. Spał. - To może trochę potrwać, jest kolejka - uprzedziła siostra.
Młody spał, więc ruszyłam w podróż dookoła kościoła. Czułam się nieswojo, jakbym chodziła po cmentarzu...
Kościół znajduje się na szczycie wzgórza tuż przy Rynku, natomiast na stokach mieści się cmentarz. Idąc po schodach do bocznego wejścia świątyni – przechodzi się koło grobów. Okrążając go – mija się nagrobki niemal z każdej strony. Gdzie człowiek nie spojrzy, tam groby... „Droga stąd już tylko w dół, w uścisk gliny, pleśni plusz, pomiędzy groby, których nie ma już”, mimochodem przypomniały mi się słowa Murów ’87. Osiemdziesiąt siedem, nic tylko prychnąć pod nosem – mój rocznik; poczarnobylskie skażone nasienie.
Rzuciłam okiem na tynkowane na jasnożółty kolor ściany kościoła. Przystanęłam zaskoczona. „Tu spoczywa...” – czytam napis na szarej płycie nagrobnej wmurowanej w świątynię. Rozglądam się po ścianie. Wzrok pada na czarny marmur, i kolejny... Idę ostrożnie wzdłuż ścian, uważnie czytając. Na niektórych płytach niemieckie napisy. Nawet kościół cmentarzem. Siostrzeniec mruknął przez sen, przywracając mnie do rzeczywistości. Spojrzałam na niego, nie obudził się. Obejrzałam się wokół, siostry nie było jeszcze widać.
Kolejna rundka wokół kościoła. Nieostrożnie spojrzałam na mijane groby, nieszczęśliwie wzrok mój padł na kwatery dziecięce; niczym nie różniące się daty urodzin i śmierci. Zacisnęłam mocniej dłonie na uchwycie wózka, odwracając głowę z wewnętrznym bólem. Pomyślałam ciepło o maleństwach, które tam złożono i o nieszczęsnych rodzicach... Spojrzałam na nieświadomego niczego siostrzeńca, pogrążonego w spokojnym śnie, życząc mu wielu lat w zdrowiu.
***
Znów jechałam do siostry, by wieczorem pójść na katechezę przedchrzcielną. Ponieważ jechałam z centrum, miałam ponad pół godziny na czytanie książki. Ostatnio częściej przesypiałam podróże autobusami, więc postanowiłam, że najwyższy czas spożytkować bardziej owocnie ten czas. W trakcie lektury trafiłam na cytat, który od razu mi się spodobał. Prawie, jakby autor pisał nie tylko o bohaterze, ale też i o mnie:
Nie był pewny, czy lubi ludzi, ale ich losy interesowały go bardziej niż cokolwiek innego. – Budapeszt Noir, Vilmos Kondor, Warszawa 2009, s.53.
To jedno zdanie wiele tłumaczy, zwłaszcza to, dlaczego wylądowałam na historii zamiast na filologii polskiej. I dlaczego tak bardzo przejęłam się pewną dziewczyną. Pewno mi to minie, bo widzę, że cokolwiek do niej pisałam – albo jej nie obchodzi, albo dobrze ukrywa to, że cokolwiek do niej trafiło.
Parę dni temu weszłam na link podany przez jednego z użytkowników forum. To był blog dziewczyny, która opisywała tam swoją dietę. Po chwili przeglądania kolejnych wpisów dotarło do mnie, co naprawdę czytam. Blog dziewczyny popierającej ruch pro-ana. Pierwszy raz się z tym zetknęłam, ale szybko zrozumiałam w czym rzecz. I niemal złapałam się za głowę... Ruch propagujący anoreksję, jako świadomy wybór stylu życia. Anoreksja jako sposób na życie! Byłam w szoku, a na myśl przychodziły mi same niecenzuralne słowa.
„Chcę być chuda!” Jedno z wielu mott dziewczyn pro-ana.
Zostawiłam dziewczynie, której bloga przejrzałam najdokładniej – komentarz. W odpowiedzi na niego dostałam tylko: zaciekawił mnie ten komentarz. W sumie, czego więcej miałabym się spodziewać? Luby stwierdził, że gadaniem ich nie wyleczę. Pewnie też w żaden sposób nie pomogę. Szkoda, bo chciałabym móc pomóc. Jakby to określił jeden z moich bardziej cynicznych znajomych: jestem głupią altruistką. Zapewne ma rację. Altruizm to głupota, zwłaszcza, gdy tak naprawdę generalnie za ludźmi się nie przepada. Z drugiej strony, przecież nie wszystko musi być wykalkulowane na pewny zysk.
Najbardziej przeraził mnie jednak fakt, że większość z tych dziewczyn ma lat 15-19, ok. 170 wzrostu, i większość waży poniżej 60 kg; wszystkie oczywiście uważają, że są grube. Idąc tym tokiem myślenia to też jestem gruba, nawet bardziej od nich, bo niższa... taa, tu mi jedzie! I oczywiście nie da się ich przekonać, że wcale tak nie jest, jak one uważają.
Jasne, w ich wieku też uważałam, że jestem brzydka i ewentualnie zbyt okrągła... Ale właściwie to inne dzieciaki śmiały się ze mnie, bo nosiłam okulary i czytałam Wiedźmina, zamiast łazić po placu bez celu, czy pić i palić. Jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się głodzić.
Skończyć ze sobą, czemu nie? jestem za! Ale jeśli już to możliwie szybko, a nie przez świadome odbieranie sobie przyjemności jedzenia. Zresztą, po tym jak przeczytałam w wieku 16 lat "Wilka stepowego", Hermana Hessego, doszłam do wniosku, że samobójstwo też jest średnio fajnym wyjściem. Chociaż Nietzsche miał rację, że myśl o tym, że można ze sobą skończyć pozwala przetrwać wiele złych nocy. Bo prędzej, czy później nadchodzą te lepsze i wtedy już nie trzeba o tym myśleć. Sprytne, prawda? Poza tym szlachetniej dać się pokonać życiu, niż z niego zrezygnować. Jak to mawiają: życie jest darem, a jak wiadomo: darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby...
W każdym razie: ruch pro-ana jest przerażający. Młode, ładne dziewczyny, o których w większości można by powiedzieć, że są inteligentne (gdyby się nie głodziły) uważają, że idealnie jest mieć 170 cm wzrostu i 45-40 kg wagi... bo przez lata w telewizji pokazywano anorektyczne modelki, na których ubrania „zawsze wyglądały dobrze” – bo wisiały jak na wieszakach. Dla tych dziewcząt nie ma kobiet szczupłych. Pokazują na blogach „thinspiracje” – wychudzone modelki vs. kobiety ważące powyżej 100 kg. Pewnie dla nich kobieta mająca 164 cm wzrostu i ważąca mniej więcej 57 kg jest gruba... Trudno!
W tym wszystkim rozbawił mnie tekst na jednym z blogów. Dziewczyna wyznaczała sobie kolejne cele: „55 kg: usiądę Jemu na kolanach. 50 kg: będzie mógł nosić mnie na rękach.” Dlaczego mnie to tak rozbawiło? Bogowie, gdybym ważyła i 30 kg to mój by nie nosił mnie na rękach, bo mu lekarz zabronił nadwyrężać kręgosłup. Ale na szczęście na kolanach mogę mu siadać. Zresztą, parę razy on siedział u mnie na kolanach... Cóż, cud, że mi nogi nie odpadły! Nie to, żeby był gruby, to po prostu facet, który wygląda jak facet. I dopóki lekarz mu nie zabronił, nosił mnie na rękach. Teraz też to robi, ale już wyłącznie metaforycznie.
Ellaine - 24 Maj 2010, 19:55
Tyle mam do opowiedzenia, że nie wiem od czego zacząć. I nie mam nawet chwili, żeby spokojnie nad tym pomyśleć i opisać. Niby tylko przez weekend mnie nie było, a mimo to... No, nic. Usiądę, pomyślę, chyba będę musiała sobie na kartce najpierw wszystko napisać, a potem tutaj to przepiszę. Dziwne to trochę, ale trudno.
Przy okazji, wiedziona głupim impulsem założyłam blog przeciwko ruchowi pro-ana; Jakby ktoś zajrzeć to proszę bardzo: www.anty-ana.bloog.pl Nic nadzwyczajnego, więc też specjalnie nie zapraszam do czytania. Przypuszczam, że prędzej, czy później zlikwiduję ten blog. Jak mi przejdzie misyjny etap, i przejdę nad tym do porządku dziennego.
Martva - 24 Maj 2010, 20:07
O ja. Parę w życiu razy próbowałam zapisywać co jadłam, żeby potem sprawdzić ile czego dostarczam w posiłkach, ale po 1,5 doby max zapominałam
I tak na zachętę: jak się zaczyna a6w po raz tak mniej więcej 16, to już nie boli ^^
Ellaine - 25 Maj 2010, 19:28
Martvo, dzisiaj bolało trochę mniej, ale tylko trochę. A co do zapominania tego, co się jadło... Abstrahując od tego, że wcale nie liczę tego, co i w jakich ilościach dostarczam organizmowi, to mimo wszystko jest całkiem dobry sposób ćwiczenia pamięci. Aczkolwiek zaśmiecam sobie tym umysł, ale co mi tam.
Dobra, tyle tego się działo w weekend, że muszę to podzielić na części, żeby nie było, że za długie posty wysyłam, i że się źle czyta z monitora, czy coś w ten deseń. To w takim razie idziemy chronologicznie. Ostatni czwartek:
***
Barbarzyńska pora, przed piątą budzik zadzwonił, chociaż cicho, delikatnie... niemal namiętnie, jakby chciał mi szepnąć do ucha, ciepłym oddechem owionąwszy szyję: Kochanie, już pora wstać. Otworzyłam oczy, przeciągając się leniwie w białej pościeli. Westchnęłam, bo obok mnie nie było Ukochanego, a na komodzie czarny telefon nucił cicho. Wyłączyłam budzik. Uniosłam spojrzenie na okno. Horyzont na wschodzie już jaśniał, pomimo chmur. Wiosna! Ach, to ty sprawiasz, że ptaki ćwierkają o trzeciej nad ranem. I dzięki tobie przed piątą jest już tak pięknie jasno!
Kilkanaście minut później niemal byłam już gotowa do wyjścia. Zamek zielonej torby uważnie został zasunięty. Bagaż nawet nie był wypchany za bardzo, w końcu to tylko wyjazd na weekend. „Po, co ty tam jedziesz? – jak zwykle mnie o to zapytał. – Przecież tu był niedawno! Ledwo dwa tygodnie temu!” Dlaczego on ma ten brzydki zwyczaj robienia awantur o byle co, tuż po piątej? Pokręciłam głową z dezaprobatą, sprawdzając, czy przypadkiem nie zapomniałam zabrać dokumentów. „Kiedyś nie było Internetu, telefonów, ludziom wystarczały listy! Nie jeździli do siebie” – słyszałam w głowie echo jego słów. Akurat! – prychnęłam pod nosem, formułując przy tym parę zdań, których nawet po sobie nie wypada powtarzać. Łatwo mu mówić, poznał Moją Mamę, kiedy już mieszkali w tym samym mieście.
- Nie daj się okraść! – pożegnał mnie jak zawsze.
- Cześć – machnęłam ręką, wchodząc do windy. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zaczęła cicho sunąć ku parterowi. Jeszcze mniej więcej miesiąc do końca semestru i nie będę go musiała oglądać przez bite dwa! Dwa miesiące!
***
Kolejka przy kasach nie była zbyt długa. Właściwie w górnym holu dworca ludzi też wielu nie było, nic dziwnego. Powódź. Pociągi z południa z trudem dojeżdżały do stacji docelowych. Spóźnienia były nagminne, na tablicy rozkładów przy jednym z pociągów widniała informacja o opóźnieniu: 180 minut. Ekspres. Zdecydowanie ekspres... Ludzie przede mną i za mną dyskutowali, jak odzyskać pieniądze za niewykorzystane bilety. Jaką trasę obrać, by dotrzeć do miejsca, gdzie im spieszno. A ja w duchu modliłam się, żeby mój pociąg nie miał problemów... W końcu podstawiany, no i nie jechał do Bielska-Białej, Krakowa, ani Warszawy.
Zauważyłam go już na peronie. Jak na mężczyznę – niewysoki, czyli tylko odrobinę wyższy ode mnie. Ubrany był dość jednolicie, w różnych odcieniach granatowego. Ciemną, wyglądająca na ciepłą, kurtkę miał zapięta pod samą szyję. Ale to nie jego strój zwrócił moją uwagę, tylko twarz. Wyglądał na obcokrajowca. Nie wiem czemu, obstawiłam na Filipiny. Miał ciemną karnację, czarne, krótko ścięte włosy, nieco wąskie, ciemne oczy. O, jakże później chciało mi się śmiać ze zbyt prędkich wniosków.
- Czy można? – zapytałam dwie panie w średnim wieku, które przede mną wsiadły do przedziału. Chwilę później zielona torba wylądowała na półce, a ja nie zdążyłam jeszcze się nawet porządnie rozgościć... kiedy do przedziału zajrzał „Filipińczyk” z tym samym pytaniem, co moje. Poczułam się nieco nieswojo, ale cóż, bywa.
Pociąg stał jeszcze chwilę przy peronie. Zrzuciłam niezobowiązujące, choć może trochę nazbyt wścibskie, pytanie: Daleko państwo jadą? Jedna z pań jechała do Częstochowy, druga do Włocławka, a „Filipińczyk” do Tczewa. Wyglądało na to, że z domniemanym obcokrajowcem przyjdzie mi spędzić ponad dziesięć godzin. Trudno.
Ledwie wyjechaliśmy z miasta, a deszcz zaczął lać rzęsiście. Pięknie... – mruknęłam do siebie, ułożywszy się wygodniej do snu. Jak zwykle ułożyłam torbę podręczną pod plecami, tak, by nie dało się wyjąć jej spode mnie bez mojej wiedzy. Zresztą, nie wydaje mi się, bym potrafiła w pociągu zasnąć zbyt mocno. Nigdy jeszcze nie przespałam miejsca, w którym należałoby wysiąść.
Podróż ciągnęła się, jak zwykle. Im dalej na północ, tym bardziej aura stawała się przyjaźniejsza. Zagłębiłam się w lekturze drugiego tomu Nocy Coruscant, bo przecież trzeba kiedyś oddać to, co zostało pożyczone. Hm... A Silmarillion, wciąż nieprzeczytany, stoi u mnie już trzeci rok, oj on do właściciela chyba wróci dopiero, kiedy się do niego przeprowadzę... Niespodziewanie lektura się zakończyła. Wspięłam się na siedzenie, by schować książkę i sięgnąć po trzeci tom. Przeczytałam parę rozdziałów i odłożyłam na bok. Może później...
Do miejsca przeznaczenia był jeszcze spory kawałek. Wyjęłam z torby niedokończone wciąż Lato, trzecią z moich czterech pór roku. Wyszywanie szło mi całkiem raźnie. Po jakimś czasie w przedziale został tylko domniemany cudzoziemiec i ja. A od Torunia słońce przyświecało nam łaskawie.
Nie pamiętam już, kto z nas zaczął rozmowę. Chyba pretekstem stała się wyszywanka, którą miałam w rękach. To całkiem możliwe. Już kiedyś tak mi się zdarzyło...
Pewien student z Bydgoszczy zagadnął mnie wtedy, mniej więcej tak: Chyba trzeba mieć do tego sporo cierpliwości? Później od słowa do słowa rozmowa potoczyła się tak płynnie, że wyznał iż jedzie do Bydgoszczy, po swoje rzeczy i żeby zamknąć kilka spraw, bo właśnie przeprowadza się na Śląsk. Był w Katowicach tylko na parę dni, żeby podpisać umowę wynajmu. Opuszczał rodzinną Bydgoszcz z miłości, ponieważ poznał gdzieś, kiedyś dziewczynę z Bytomia. Mówił, że wynajął mieszkanie w dzielnicy, gdzie i ja mieszkam. Nigdy więcej już go jednak nie spotkałam, ani w pociągu, ani w rodzinnym mieście.
A parę miesięcy później, doktor kulturoznawstwa z Pomorza stwierdził, że takie wyszywanki w cepeliach są sporo warte i czy nie myślałam, by w ten sposób zarabiać. Wspomniał później, że współpracował z Jerzym Hoffmanem, przy kręceniu „Ogniem i mieczem” - jeśli dobrze pamiętam. Opowiedział mi też, co nieco o Wale Pomorskim, wskazując za okno na jego pozostałości. A przy okazji „obraził” mnie niepomiernie, stwierdziwszy, że wyglądam na nauczycielkę. Do tej pory, nie jestem w stanie zrozumieć, co ten pan chciał mi przez to przekazać... Czy że wyglądam tak jędzowato, czy że tak niepozornie? W ogóle po czym poznać nauczycielkę?!
Wracając jednak do ostatniego czwartku. Rozmowa jakoś zaczęła się toczyć, a ja zdecydowanie musiałam odrzucić teorię o cudzoziemskości współpasażera. Okazał się być jak najbardziej Polakiem, prawdopodobnie urodzonym w Starogardzie Gdańskim. Oczywiście o moich wydumanych teoriach nie wspomniałam mu ani słowem. W każdym razie z jakiegoś powodu jechał do rodziców. W trakcie rozmowy dowiedziałam się jeszcze, że studiuje na drugim roku kierunku związanego z organizacją produkcji filmowej, jeśli dobrze zapamiętałam. Nigdy wcześniej nie spotkałam żadnego człowieka, który byłby z tym kierunkiem związany. Chociaż młodszy brat przyjaciółki przymierza się właśnie do takich studiów, po tym jak on i informatyka stwierdzili, że jednak do siebie nie pasują. Informatyka zrezygnowała z niego, a on z niej. I pewnie oboje są teraz z tego powodu zadowoleni.
Od słowa do słowa w rozmowie pojawiła się też kwestia moich studiów. Nieznajomy okazał się jedną z niewielu osób, która na słowa: Studiuję historię, nie wybałuszyła gał i nie powiedziała pełnego obrzydzenia: „Fuuu, historia!”. Była to – muszę przyznać – miła odmiana. Dowiedziałam się przy tym, że współpasażer miał wśród przyjaciół niedoszłego historyka. Jego kolega wybrał ten kierunek, bo bardzo chciał kontynuować rodzinną tradycję, jednak okazało się, że nie jest to coś, co i jego pociąga. I zrezygnował. Zresztą słusznie, nie warto się katować, czymś czego się nie lubi.
W każdym razie „Filipińczyk”, który nie był nim ani trochę, wysiadł w Tczewie, a ja zostałam w przedziale zupełnie sama. Nie martwiłam się tym zbytnio, gdyż od celu dzieliło mnie już tylko jakieś pół godziny. I w tym czasie jeszcze jedna osoba zwróciła uwagę na moje haftowanie, zaciekawiony jak długo wyszywa się taki obrazek. Pan w średnim wieku, ubrany w jasną marynarkę i z kremowym kapeluszem na niemal łysej czaszce, gdzieniegdzie jeszcze przyozdobioną białymi zupełnie włosami. W promieniach wieczornego słońca, które choć jeszcze nie zachodziło, ale już zmierzało w tym kierunku, wyglądał bardzo przyjaźnie. Z delikatnym uśmiechem na przystojnej, choć poznaczonej już licznymi zmarszczkami, twarzy.
***
Wreszcie! Jakiś czas wcześniej dałam znać Lubemu, w którym mniej więcej miejscu ma mnie oczekiwać. Trochę mi zajęło wysiadanie z pociągu, gdyż nie całkiem sprawny pan przede mną zaklinował sobie laskę między drzwiami wagonu a ścianą. Schyliłam się po nią i podałam wysiadającemu, także plecak, który zostawił na podłodze, by nie musiał się po niego naciągać. Podziękował mi skinieniem głowy i odszedł w swoją stronę. W końcu także zeskoczyłam ze schodków i znalazłam się wreszcie na gdańskiej ziemi.
Rozejrzałam się wokół za Lubym. Przecież kiedy pociąg hamował widziałam go jak tu stał! – pomyślałam. Dojrzałam w końcu jego plecy, oddalał się ode mnie coraz bardziej, idąc wzdłuż pociągu. Westchnęłam. Szybkim krokiem poszłam za nim.
- Hej! Gdzie idziesz?! – krzyknęłam za nim. Odwrócił się. – Mówiłam ci przecież, że drugi wagon od początku!
- Wszyscy wysiedli, a ciebie nie było nigdzie widać, zamierzałem pójść na tramwaj... – stwierdził kąśliwie.
- No wiesz, co? – prychnęłam, udając oburzenie. – Wracam do domu! Zaraz pewnie będzie jechał powrotny... O, panie konduktorze! – przyuważyłam kogoś z obsługi pociągu. Luby odciągnął mnie od zamiaru powrotu, zaczął się śmiać, zresztą ja również. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim dostałam od niego bukiecik ciemnofioletowych kwiatuszków. Chyba przed tą rozmową, bo miałam zamiar go nimi zdzielić za to, że chciał sobie pójść. W każdym razie bukiecik był uroczy, a jak rzekł Luby: „Idąc tutaj, zerwałem je z myślą o tobie. - po czym dodał, w odpowiedzi na moje powątpiewanie: - A dziwnym trafem starowinka siedząca w przejściu podziemnym sprzedaje identyczne...”
Martva - 26 Maj 2010, 09:57
Cytat | Martvo, dzisiaj bolało trochę mniej, ale tylko trochę. |
Mówię o zaczynaniu po raz 16, a nie o 16 dniu a co Cię boli? Mięśnie brzucha czy kręgosłup?
Ellaine - 27 Maj 2010, 08:06
Cytat | Mówię o zaczynaniu po raz 16, a nie o 16 dniu |
Śmiem stwierdzi, że owszem, domyśliłam się. ;)
Co mnie boli, hm... Po pierwszym dniu najbardziej bolał mnie kark, a po drugim mięśnie pleców. W pewnym momencie taki ból mi wlazł pod prawą łopatkę, że musiałam na chwilę przerwać. No, a mięśnie brzucha to swoją drogą, ale nie jakoś mocno.
Ogólnie nie jest źle :) Mogło być gorzej.
Martva - 27 Maj 2010, 09:33
Myślałam że kręgosłup, ale nawet jeśli nie, mała rada na przyszłość: pierwsze cztery ćwiczenia rób z nogami ugiętymi w kolanach. Proste robią potworną krzywdę w krzyże, prędzej lub później
Ellaine - 28 Maj 2010, 12:47
Dziękuję za radę. Skorzystałam. W każdym razie idzie mi coraz lepiej, najgorsze jest ćwiczenie piąte, ale cóż. Przywyknę, prędzej czy później.
Chciałam wczoraj napisać coś ciekawego i w ogóle, ale komputer z dostępem do Internetu się zepsuł. Ponoć nigdy nie dzieje się nic samo, ale ja się do niczego nie przyznaję. Jak zwykle.
W każdym razie nie wiem jak u Was, ale tutaj jest cudna pogoda. Słońce aż razi po oczach, aczkolwiek w Polskim Radiu Katowice ostudzili mój entuzjazm wspomniawszy, że jutro też będzie ładnie, a od niedzieli/poniedziałku pogoda znów się rozmyje w deszczu raczej. Cóż, ale obiecali, że Katowic nie zaleje. Wiecie, niby nie mamy dużych rzek w okolicy... ale jak nam Rawa przebierze to wybije w samym centrum miasta i zamiast Alei Korfantego będzie Strumień Korfantego. A ulica Stawowa będzie mieć uzasadnioną nazwę (, która powstała dla uczczenia stawu, który niegdyś tam był).
No cóż, zbieram się stąd, bo zaraz stracę kolejną złotówkę za korzystanie z Internetu.
Ellaine - 1 Czerwca 2010, 18:34
Jaki mamy piękny listopad tej wiosny. Lepka szarość przesączała się przez szpary okien, sugerując by pozostać w pieleszach. Pozostać w ciepłych objęciach Morfeusza, który szeptał czułe słówka i głaskał delikatnie po włosach. Budzik dzwonił kilkakrotnie przypominając o obowiązkach... I tak zamiast o szóstej raczyłam wstać po siódmej. A potem, potem trochę mi się spieszyło z wszystkim. Efekt był do przewidzenia, chociaż niezwykły. Wydrukowałam, co wydrukować miałam, ale zapomniałam wstawić u dołu strony numeracji... Ołówkiem ją dopisałam. Na szczęście to nie idzie na konkurs, to ledwie wstęp, to przygrywka do czegoś większego. A później, chociaż zrobiłam sobie drugie śniadanie – raczyłam zostawić je na desce w kuchni. Bywa.
To było dobre przedpołudnie. Kolejne dwa wpisy i autografy wylądowały w indeksie. Niespiesznym krokiem załatwiłam formalności związane z odbyciem praktyk zawodowych. Ponownie będę pracować w archiwum uniwersyteckim, to miło, że mnie zechciano. Pani A. to niezwykle miła kobieta, pani M. i pan K. również są ludźmi do rany przyłóż, więc myślę, że bezkonfliktowo przetrwam te cztery tygodnie. Właściwie tydzień plus trzy. Jeden tydzień na przełomie czerwca i lipca, trzy na przełomie września i października. Tym sposobem mam całe trzy miesiące wakacji. Hip hip... urra? Cóż, będzie dużo czasu do zajmowania się pracą magisterską (och, marzenia ściętej głowy!).
Poza tym dzisiaj się ktoś do mnie uśmiechnął. Albo się nie uśmiechnął tylko mi się tak wydawało? To też możliwe. Pewnie pomyślał, że zabawnie wyglądam... Cóż, rzeczywiście ubrałam się dość, ekscentrycznie, pewnie głównie chodziło o odzienie wierzchnie... jakoś nie widuję osób w okolicach mojego wieku w takowych. Otóż paradowałam po mieście w długim do połowy łydek kremowym prochowcu ze sztruksowymi wstawkami po bokach połów i rękawów. Spod płaszcza widoczne były pseudo-jensowe pseudo-dzowny udające bojówki, które zakrywały prawie całą cholewę zdezelowanych już nieco czarnych glanów. A przy czarno-szarej torbie jak zwykle przywieszonego miałam kota, którego dostałam parę lat temu od Lubego, by mi zawsze towarzyszył. Kota nazwałam bardzo (mało)oryginalnie: Jeb.anym Futrzakiem, w skrócie Futrzak.
A tak w ogóle wiecie, że był taki francuski generał, co się nazywał Daimos? Dowodził wojskami francuskimi w Afryce. W każdym razie tak chciał nabrać koleżankę jeden z kolegów w grupie.
- Tak, tak. Generał Daimos... a japońską obroną Okinawy dowodził Kapitan Tsubasa! – dodał inny.
- Kapitan? Tylko kapitan? – zapytałam, udając niedowierzanie. – A kim był Yattaman?
- Yattaman to był japoński lotniskowiec! – stwierdził z przekonaniem kolega (ten, co stwierdził, że był taki francuski generał Daimos).
- Ech, czy my kiedyś dorośniemy!? – zapytała, śmiejąc się jednocześnie, siedząca ze mną w ławce koleżanka.
- Po co? – odpowiedziałam ze śmiechem. W końcu dorosłość nie jest niczym fajnym...
To było wczoraj, a dzisiaj powinnam świętować dzień dziecka. Ale rodzic nie złożył mi życzeń z tej okazji, cóż... bywa.
O! Wiem, co jeszcze chciałam opowiedzieć.
Wracałam do domu autobusem, normalna rzecz, chociaż wyjątkowo krótki puścili jak na tę linię. Zwykle jeżdżą przegubowe, ale pal licho. Autobus był starszy, co najmniej dziesięć lat niż ja zapewne, ale to też nic.
Udało mi się wypatrzyć miejscówkę na tylnych siedzeniach. A po chwili wypatrzyłam kolegę, z którym chodziłam do jednej klasy w liceum. Skinęliśmy sobie głowami na przywitanie, ale nie podszedł do mnie – aczkolwiek stał niedaleko. Wyjął z torby jakieś opasłe tomiszcze w raczej jasnej okładce. Dojrzałam fragment tytułu, resztę dośpiewałam i wyszedł mi z tego „Pan Lodowego Ogrodu” (w sumie to jeszcze nie miałam okazji przeczytać, bo w pobliskiej filii Biblioteki nie mają, a na Rybnicką jak zawsze za daleko).
- Też mam książkę – powiedziałam na tyle głośno, że usłyszał. Spojrzał na mnie, a ja wyjęłam z torby książkę Marcina Mortki.
- Pokaż – podałam mu tom. Spojrzał krzywo na okładkę, po czym rzucił okiem na opis z tyłu. – Skarby, piraci... łeeee – skrzywił się zabawnie. Prychnęłam odbierając książkę od niego.
- A pokaż, co ty tam masz? – Rzuciłam okiem na opis z tyłu podanej książki. – Magia, władza? Pfff! Na co to komu? – zapytałam nie kryjąc rozbawienia. Roześmiał się również. I tak każde z nas powróciło do lektury, którą zabrał ze sobą w podróż autobusem.
W sumie, jak tak teraz tutaj siedzę i piszę, to doszłam do wniosku, że skoro się nie uczę to mogłabym poczytać. Mam dwie zaczęte książki, jak zwykle. O Karaibach właśnie, o Budapeszcie (kryminał węgierskiego pisarza), a na swoje lepsze czasy grzecznie czekają Niewidoczni Akademicy, których kupiłam ponad miesiąc temu. Pewnie zabiorę ich do pociągu, kiedy będę jechać na wakacje do Lubego. I sesja nie straszna, gdy ma się w perspektywie opuszczenie "domu" na co najmniej dwa miesiące.
Czasem dziwnie mi myśleć, że kiedyś wsiądę do pociągu/samochodu, i prawdopodobnie już nigdy nie wrócę do Katowic. A na pewno nie po to, żeby tu zamieszkać. Może i dziwnie, ale wierzę i dążę do tego, że taki dzień nadejdzie - już prędzej niż później.
Ellaine - 3 Czerwca 2010, 20:49
Żeby nie było nudno mnie, to pomęczę Was moją tfu-rczością...
Po krótkim zastanowieniu, co gdzie należy podłączyć mam teraz i rybki i akwarium. Mogę skanować i drukować symultanicznie, tylko po co? Ale oba urządzenia są sprawne, i przed chwilą sprawdziłam, że skaner doskonale sobie radzi.
Pisałam tutaj o jednej z Wieczerzy NURSowych, która niestety się nie odbyła. Pisałam również, że zajęłam się wówczas rysowaniem klamki przeszklonych drzwi w Bierhalli. Poniżej macie dowód, że to mimo wszystko było prawdą:
Oczywiście może się nieco różnić od rzeczywistości...
A poniżej przedstawiam Wam kilka z moich notatek. Niestety nie wiem, która z notatek powstała jako pierwsza, więc pewnie będzie niechronologicznie.
- to przypuszczalnie notatka z wykładu Historia Polski XIX wiek, tudzież z fakultetu Historia i muzyka. Jedno z dwóch, bo pamiętam kto prowadził zajęcia, a te dwa akurat miałam z tym samym doktorem. Zresztą bardzo ciekawy człowiek. Prowadzi w radiu eM audycję "Noc nie bez końca", dużo ciekawej muzyki.
- tutaj musiałabym jeszcze raz przejrzeć zapiski, by dojść do tego na jakim wykładzie/ćwiczeniach tak intensywnie notowałam. Przypuszczalnie stworzenie to ewoluowało podczas notowania... Z pyska i przednich łap wygląda na to, że miało być wilkiem, tylko ni z tego ni z owego wyrosły mu skrzydła i kolce na grzbiecie... Bywa i tak.
- taka tam wiwerna i rycerz (słabo widoczny, ale jest!) Notatka z wyżej wspomnianego fakultetu - Historia i muzyka. Strasznie miło się notuje podczas słuchania dobrej muzyki...
Dobra, na dzisiaj wystarczy. Mam jeszcze kilka notatek w zanadrzu, ale nie chcę żeby ten wpis z powodu obrazków zrobił się kilometrowy. Poza tym... Może Wam się nie spodobają owe to następnych wrzucać już nie będę.
Martva - 3 Czerwca 2010, 20:59
Wooow, jakie fajne zwirze!
hijo - 3 Czerwca 2010, 21:05
Ellaine, masz zajedwabisty charakter pisma rysunki
Ellaine - 3 Czerwca 2010, 21:12
Martvo, a które? ;)
hijo, miło, że Ci się rysunki podobają. Co do pisma... to, co masz właściwie na myśli? :>
|
|
|