To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ


Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.

Fidel-F2 - 26 Marca 2010, 05:53

Ellaine napisał/a
Przyzwyczajenie erpegowca, zawsze siadaj plecami do ściany... – mówię ze śmiechem.
zwyczajny atawizm
Ellaine - 29 Marca 2010, 18:24

Fidel-F2 napisał/a
zwyczajny atawizm

Nie twierdzę, że nie.

***

Po przestawieniu zegarka, czasem potrzeba mi czasu, żebym przywykła do zmiany. Chociaż bardzo lubię zmianę z czasu zimowego na letni, bo uwielbiam wstawać, kiedy słońce wita mnie serdecznie ciepłymi promieniami. Kiedy po otwarciu oczu zamiast ciemności widzę bielejące się chmurki na przepięknym błękicie nieba. Wtedy, co prawda wiem, że już niedługo znów niejedna osoba przypomni mi, że się zestarzałam. Ale to nic! Skoro (według niektórych) jestem wampirem... To tym bardziej nie mam się czym przejmować.

Dzisiejszy dzień rozpoczął się doprawdy uroczo. Słońce dyskretnie zapukało w okno, zachęcając do pobudki i pozostawienia snu pomiędzy fałdami pierzyny. Ptaki świergoliły wesoło, a mnie uradował widok zieleniejących powoli trawników. Wiosna rozpędza się i nabiera sił z każdym dniem! Cudownie.
Niewiele myśląc zastąpiłam spodnie, ten zimowy pancerz – jasną spódniczką przed kolana. Golf poszedł w odstawkę i zastąpiony został delikatną, czarną bluzką z nie za dużym dekoltem. Z zimowego rynsztunku pozostały jedynie czarne oficerki, których cholewkami nie mogłam się pochwalić przez większą część zimy. Dziś zaś były doskonale wyeksponowane. Oczywiście na tyle miałam rozsądku by ubrać skórzaną kurtkę, która sięga kilkanaście centymetrów za pas i owinąć szyję granatową apaszką. Chciałam wiązaniem zaimprowizować ciemny kwiat, ale nie sądzę, by mi się to udało. Bywa.
Za to niepomiernie się zdziwiłam słysząc takie oto dictum na mój strój:
- A coś ty się tak elegancko ubrała?
- Elegancko? – dałam wyraz swemu zaskoczeniu. – Jest ciepło, ubrałam się inaczej – wzruszyłam ramionami.
- No, ale tak bardziej elegancko... Inaczej niż zwykle.
- Znaczy, że zwykle ubieram się niechlujnie? – zapytałam podejrzliwie z lekkim uśmiechem.
- Nie, nie. Tylko... zwyczajniej.
- Teraz też jestem ubrana zwyczajnie – powiedziałam, zupełnie już nie rozumiejąc toku myślenia kolegi. Nie przyszłam przecież w sukni wieczorowej, tylko spódniczce! Rozumiem, gdyby nigdy, przenigdy nie nosiła spódnic i spódniczek... ale bez przesady, zdarza mi się i to nie tak, że "raz na ruski rok"!

Za to po południu szczerze pożałowałam, że zamiast kurtki nie wzięłam flauszowego płaszcza. Słońce skryło się za chmurami, zaczął dąć wiatr i zrobiło się pieruńsko zimno. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie przewiało mnie aż tak, żebym musiała się rozłożyć z gorączką. Cóż, prawda, że wtedy Luby zaopiekowałby się mną jeszcze troskliwiej, ale po co miałabym sprawiać mu kłopot? Nie lubię być kłopotem, nie tylko dla niego.

***
Krótka rozmowa o niczym z idiotycznym morałem:

- Co robisz ciekawego?
- Patrzę przez okno.
- I co widzisz?
- Śmietnik.
- Och! Jak tak możesz? Podglądać śmietnik!? Ktoś mu coś robi?
- Nie.
- A mewy tam są?
- Jest już za późno na ptaki.
- Aha... Poszły spać z kurami?
- Technicznie - tak.
- Hm... Ptaki ciernistych... śmietników.
- E... Wiesz, co? Pójdę się pouczyć.
- W porządku.

Ellaine - 31 Marca 2010, 20:28

Chciałoby się rzec, że usiadła nad brzegiem Rawy i płakała. Nie, bynajmniej. Zniosła to z dumnie uniesionym podbródkiem, wspominając delikatny aromat zielonej herbaty splecionej harmonijnie z wonią jaśminu.

Piętnaście minut. Akademicki kwadrans... ale to nie studenci. Dajmy im więcej czasu. To zajęci ludzie.
Trzydzieści minut. Czy te przeszklone drzwi są otwierane od czasu do czasu? Hm... Wyjmuje zeszyt i zaczyna "szkicować" czarnym długopisem dość prostą, drewnianą raczej klamkę. Najtrudniejsze będzie cieniowanie.
Czterdzieści pięć minut. Rysunek niemal ukończony. Nie jest idealny, ale prawie... A pod rysunkiem słowa:
NURSowa wieczerza bez NURSa, i kogokolwiek innego. Trochę dziwnie, smutno... Cóż, mam nadzieję, że zdrowi, i że nic złego im się nie przytrafiło. Może po prostu nie zdążyli... może obowiązki ich pochłonęły? Może. Może.

Może powinnam sobie stąd pójść?

A mogłabym być teraz w Gdańsku...
... ale przynajmniej herbata dobra. Tylko szkoda, że pita w samotności...

Sześćdziesiąt minut. Owija szyję jasną apaszką w białe, pomarańczowe i zielone romby, chowa zeszyt, zakłada szary płaszcz. Wychodzi pewnym krokiem. Jakże zimny jest dzisiejszy wieczór, jakże chłodny ten wiosenny deszcz. Jak idealnie pogoda wpasowała się w jej przygnębiony nastrój. Tramwaj. Kolejne parę minut na chłodnym deszczu. Autobus. I ciepły dom.

Może po prostu mnie nie lubią? Rozumiem, jest za co.
Narzekam? Być może, ale czuję się... nieco... rozczarowana frekwencją. Chyba, że rzeczywiście ślepa jestem. Ale rozglądałam się. I nic, nikogo.

Cóż, ale za to jutro... jutro będzie lepiej. I tak przez półtorej tygodnia. Choć zanim tak będzie, czeka mnie dziewięć godzin w pociągu. To nic. Już nic. Od dawna. Nawet przestałam mieć reisefieber z tego tytułu. Ostatecznie - przywykłam.

Ellaine - 7 Kwietnia 2010, 22:33

Trochę mnie tu nie było. Bywa.
Nazbierało mi się przez ten czas trochę historii, ale muszę je przeanalizować i napisać w miarę po ludzku. Dzisiaj też było w miarę interesująco, ale o tym kiedy indziej - zresztą kontakty z PKP zawsze są ciekawe - na szczęście udało się nam (Lubemu i mnie) dojechać tam gdzie chcieliśmy, więc...

Serdecznie pozdrawiam Was z Gdańska, który przywitał nas iście londyńską mgłą, jakiej będąc w Londynie nie uświadczyliśmy. :))

***

Prawie jak clubbing...

- Idziemy z chłopakami na piwo - oznajmił, kończąc rozmowę telefoniczną.
- W porządku.

Zebrało się nas ośmioro. Sześciu chłopaków i dwie dziewczyny. Spora gromada, trzeba przyznać. Zapowiadał się poważny problem, i choć wszyscy o tym wiedzieli, to nikt głośno tego nie chciał powiedzieć. Sobota, wieczór w pełni, a Miasto ma mocno ograniczoną liczbę knajp. Ot, urok miejscowości poniżej pewnego poziomu zaludnienia i zapotrzebowania na puby. Warto jednak spróbować. Pełni zapału ruszyliśmy w senne uliczki, zalane pomarańczowym świateł latarń.

Idąc w kierunku rynku mijamy spiżowy pomnik znanego, miejscowego astronoma, który zdawać by się mogło, że przycupnął na kamieniu przed maszyną do szycia. Na jej blacie niedbale położony materiał, a nim luneta i notatki. Mężczyzna z uniesioną dłonią patrzy w rozgwieżdżone niebo. Koleżanka ma aparat, więc proszę ją o zrobienie zdjęcia.
- Usiądź mu na kolanach! - żartuje któryś z kolegów. Nie odważyłam się, przysiadłam na kamieniu tuż za astronomem. Przez chwilę poczułam się jak turystka. A przecież od dawna nie traktuję tego miejsca jak obce i nowe. Owszem, ciągle odkrywam tam coś nowego, ale ostatecznie miejsce mojego urodzenia wciąż pozwala mi zobaczyć je od nowa, choć powinnam je już doskonale znać.

Podróż po knajpach zaczynamy od zajrzenia do Zameczka. Na szczęście wszystko pozajmowane. Na szczęście? No tak, kiedyś nie doczekaliśmy się obsługi i wyszliśmy, rezygnując bez żalu z takiej gościny. Innym przydarzyło się, że zabrakło kufli... Schodzimy do Piwnicy. I tutaj rozczarowanie. Wolne miejsca są, ale nas jest za dużo. Osobiście cieszę się w duchu, bo dawali tam chrzczone piwo, właściwie było tam bardzo niewiele piwa w piwie. Szukamy dalej. Na rynku wybiło wpół do dziewiątej. Niedaleką pizzerię od razu skreśliliśmy z listy, w końcu nie szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść.

Kolejny bar na liście o uroczej nazwie - Kredens, także nie oferuje nam wystarczającej liczby miejsc. Niestety. Na kilku ostatnich metrach zostaliśmy wyprzedzeni przez czteroosobową grupkę, która zajęła ostatni wolny stolik.
- Ludzi jak mrówek - zauważa któreś z nas.
- Studenci...
- Nie, wszyscy wrócili na święta z Anglii - mówi jeden z kolegów.
- Właśnie odkryliśmy niszę!
- No, czas otworzyć własną knajpę - sezonową!
- I co? Będzie z czego żyć tylko w czasie świąt i wakacji... - ktoś chłodzi zapał pozostałych.
- Ech, szkoda, że zamknęli Konsumy, tam zawsze były wolne stoliki - mówi któryś kolega z pewnym rozrzewnieniem. Pewnie dlatego ją zamknęli - myślę sobie. Faktycznie na dużej sali w Konsumach zawsze było pusto, kiedy tam przychodziliśmy. Bywało, że cały wieczór byliśmy jedynymi gośćmi. Choć z drugiej strony to nie była knajpa w ścisłym sensie tego słowa, raczej bar mleczny, gdzie wieczorem kuchnia była zamykana i wydawano jedynie napoje wyskokowe.
- No to może Garaż? - niespodziewanie proponuje jeden z kolegów.
- Nawet jeśli nie ma tam tłoku, to jak przyjdziemy to będzie.
Nie do końca zrozumiałam, ale... po krótkim spacerze przekonałam się, że Garaż to nieduży budynek, w którym ledwo zmieszczono ze trzy stoliczki. A ludzie prawie wylewali się stamtąd drzwiami i oknami, wprost niemalże do przepływającej obok rzeczki.

- To może do Jolki? - rzuca ktoś zdesperowany. Owszem taka propozycja to objaw desperacji, ponieważ Jolka to dość luksusowa restauracja, a przecież nawet do pizzerii nie chcieliśmy pójść wcześniej! Jak na studenckie kieszenie dania u Jolki są bardzo wymagające, choć z drugiej strony... przecież to nie jest wielkie miasto, więc piwo nie powinno kosztować więcej niż gdzie indziej, prawda? Rzeczywiście nie były.
- Możemy spróbować.
W drodze do Jolki minęliśmy jeszcze jedną knajpę. Widok siedzących w środku gości nas zmylił. Drzwi mimo ich obecności były zamknięte; najwyraźniej już tylko wypuszczano klientów. Zresztą wisiała w widocznym miejscu kartka z godzinami otwarcia. W soboty tylko do dwudziestej pierwszej. Było już kilkanaście minut po.

Koledzy w końcu nie wytrzymali i po drodze kupili po piwie. Skręciliśmy w pobliski park, rosnący wzdłuż brzegu jeziora, które z początkiem roku całe weszło w granice miasta. Jezioro śródmiejskie, ciekawa sprawa.
- A wy nie pijecie? - pyta Lubego i mnie jeden z kolegów.
- Nie wiem jak was, ale mnie nie stać na płacenie mandatu - odpowiada Luby.
- Ale jeśli nas złapią, to wy też będziecie musieli zapłacić - stwierdza koleżanka.
- Niby czemu? Powiemy, że was spotkaliśmy po drodze - mówię, wzruszywszy ramionami.
- Właśnie, wyprzemy się was! - dodaje ze śmiechem Luby.

- Spójrz, Orion! - wskazuję Lubemu ogromny gwiazdozbiór wiszący nisko nad horyzontem.
- O, widzę, że pamiętasz coś z tej wizyty w planetarium - mówi. W zeszłe wakacje zupełnym przypadkiem załapaliśmy się na ostatni seans tamtego dnia w Planetarium im. Antoniego Ledóchowskiego w Gdyni. Co prawda z domu wyszliśmy wtedy z myślą zwiedzenia Akwarium, ale ani wieloosobowa kolejka, ani wysokie ceny biletów nie były w stanie nas zachęcić do odwiedzenia tego przybytku.
- Potrafiłam już wcześniej go poznać - mówię odrobinę urażonym tonem.
Bywało, że będąc na wakacjach u chrzestnej zabieraliśmy z kuzynem leżaki i szliśmy na łąkę za stodołę. Rozkładaliśmy się tam i oglądaliśmy gwiazdy. Zwykle udawało mi się znaleźć oba Wozy i Kasjopeję, jakoś tak najłatwiej było. Kuzyn od dziecka pasjonował się astronomią i starał mi się objaśniać, gdzie znajdują się jakie gwiazdozbiory. Szkoda, że w dużym mieście trudno obserwować nocne niebo... Żółto-pomarańczowa poświata bijąca od nocnego oświetlenia przydusza blask gwiazd i nawet fakt, że mieszkam na ósmym piętrze nie pomaga. Zresztą... niewygodnie jest się wychylać tak, by patrzeć w górę a nie w dół. I teoretycznie można przy tym wypaść z okna, ale póki co jeszcze mi się to nie udało.

Gdzieś obok mnie przepływały błahe rozmowy o niczym. Przyglądałam się jezioru, idąc wybetonowanym brzegiem. Od ciemnej toni, która zdawała się pochłaniać światło niczym czarna dziura, dzielił mnie mniej niż krok. Zaledwie i aż krok wystarczyłby, żeby znaleźć się pod powierzchnią hipnotyzującego mroku. Tylko gdzieniegdzie odbijało się od powierzchni blade światło gwiazd. A może to światło pochodziło z czarnych głębin? Kto wie, co ciemną nocą budzi się na dnie jeziora?
Wszystko wokół zdawało się być jaśniejsze od wody, tak sitowie gęsto rosnące przy brzegu jak i wiszące nisko nad jej powierzchnią wciąż jeszcze nagie konary drzew...

W Jolce znaleźliśmy dużo wolnego miejsca. Po nieznacznym przemeblowaniu stworzyliśmy stolik odpowiadający idealnie na naszą liczbę. I tak jeden z kolegów stracił piwo, bo założył się o nie z innym, że w restauracji także będzie tłum ludzi. Rozmowy przybrały tor różnorodny, tak, że trudno byłoby opowiedzieć o czym właściwie była mowa. Trochę o studiach, trochę o życiu, trochę o chemii, czyli prawie jak o studiach i życiu jednocześnie.

Mimo początkowo nieudanych i nierokujących dobrze poszukiwań knajpy, spacer po Mieście był przyjemną rozrywką. Także rację miał jeden z kolegów; przecież nie chodziło o to, żeby pić, tylko o to, by spędzić ze sobą kilka chwil, pogadać o starych czasach i dowiedzieć się, jak z życiem radzą sobie dawno niewidziani koledzy.

Ellaine - 9 Kwietnia 2010, 18:58

I have a dream, a song to sing
To help me cope with anything
If you see the wonder of a fairy tale
You can take the future even if you fail ...

- Abba, I have a dream.


Miałam sen. Niezwykle realistyczny, żywy, ciekawy... a mimo to nieprawdopodobny. Jego nieprawdopodobieństwo polegało głównie na niespójności kontinuum czasowego. Uważam, że raczej trudno obrócić do Buenos Aires i z powrotem w ciągu jednego dnia. Zaznaczam - dnia, nie doby. Właściwie nie jest powiedziane, że to było Buenos Aires, to mogło być jakiekolwiek inne miasto w Argentynie. A, że to była Argentyna to wiem na pewno, bo nazwa tego państwa parokrotnie pojawiła się we śnie. Poza tym kolejną niemożliwą kwestią był fakt mojego pojawienia się na uczelni w piątek, kiedy doskonale wiem, że nie mam tego dnia zajęć. A muszę wyznać, że bez wyraźnej potrzeby nie ruszam się z domu, zwłaszcza na uczelnię! Swoją drogą, to ta moja uczelnia zadziwiająco podobna była do liceum, w którym się niegdyś uczyłam. I tu zaczyna się cała ta niezwykła opowieść:

Kiedy już wróciłam z Argentyny i nagle znalazłam się w budynku zadziwiająco podobnego do przybytku Dziesiątki... Wyszłam ze szkoły na zalaną słońcem ulicę, którą akurat przejeżdżał czerwony tramwaj. Nie wiem skąd wiem, ale to bezdyskusyjnie był piątek, prawdopodobnie w maju, lub czerwcu. Chyba miałam na sobie sukienkę, ale to nie jest tak istotne dla całej historii. Przeszłam kilkadziesiąt kroków wzdłuż ulicy, przysiadłam na parkowej ławce pod rozłożystym drzewem, które rzucało zielony, chłodny cień wokół. Położyłam na kolanach zeszyt dużego formatu o miękkiej oprawie. Otworzyłam go i zaczęłam uważnie przeglądać.

Wszystkie strony były zapisane odręcznymi notatkami, rozbudowanymi i szczegółowymi. Czego dotyczyły? Najprościej powiedzieć, w zeszycie znajdował się projekt powieści, rozplanowanej na trzy obszerne tomy. Miałam tam rozpisaną fabułę główną, kwestie poboczne, opisy wyglądu, historii i osobowości postaci, szczegóły świata przedstawionego, ba! były nawet krytyczne komentarze przy niektórych notatkach. A co za tym idzie - skreślenia i wprowadzone w ich miejsca poprawki. Na jednej z kartek były nawet projekty okładek z gotowymi tytułami. W zeszycie była zawarta pewna sugestia, że dałoby się do tego dorobić też luźno połączony z całą trylogią czwarty tom...

Miałam sen. Niezwykle realistyczny, żywy, ciekawy... nieprawdopodobny.

Miałam sen, z którego zapamiętałam jedynie ogólną sytuację. Niestety, żadnych szczegółów, które tak uważnie we śnie studiowałam siedząc na ławce pod drzewem. Rzekłabym, że jestem tym faktem mocno załamana. Moja ukochana podświadomość na srebrnej tacy podała mi gotowy projekt powieści, może wiekopomnego dzieła! a ja głupia go zwyczajnie zapomniałam. Wystarczyło się obudzić, by marzenie o wielkości rozwiało się jak dym, tuż po pierwszym przeciągnięciu się.

***

Wieczorem tego dnia znów poszliśmy z kolegami na piwo. Tym razem było nas jedenaścioro, stan dziewcząt nie zmienił się od soboty. W planach mieliśmy zrobienie ogniska, niestety pogoda cały dzień chciała nam udowodnić, że to nie jest najlepszy pomysł. Co prawda pod wieczór się rozpogodziło, ale było zimno, tak bardzo, że ognisko nie byłoby w stanie nas ogrzać. Nie było też sensu zastanawiać się, czy szukać jakiejś knajpy... skoro dla ośmiu osób trudno było coś znaleźć, to co dopiero dla jedenastu! Aczkolwiek to był poniedziałek, to jednak wciąż świąteczny. Po krótkiej dyskusji przed sklepem doszliśmy do konsensusu - idziemy do garażu Araba.

Arab nie miał innego wyjścia, musiał się zgodzić. Wiecie jak to jest - siła złego na jednego. Cała zgraja poszła przodem, a właściciel wrócił się do domu po klucze. Chwilę czekaliśmy między garażami aż Arab i jego dziewczyna do nas dołączą. Niektórzy żartowali, że pewno zgubił się po drodze. Któryś z chłopaków zadzwonił do niego, gdzie są. - Pod garażami, padła odpowiedź. Inny wyjrzał na drogę, ale ich nie dostrzegł. - Chyba robią podkop! - Ta, albo idą kanałami. Żartowali jeden przez drugiego.

Kolejny problem pojawił się, kiedy weszliśmy do garażu. Na czym usiąść? Ostatecznie udało się zorganizować kilka zaimprowizowanych siedzisk. Zrolowany i zafoliowany dywan. Stara kolumna. Kilka plastikowych pudeł. Deski. Składane krzesło... i składany fotel bujany (sic!). Ostatnie mnie mocno zszokowało, nie spodziewałam się. Fotel był zrobiony z czarnych rurek aluminiowych, siedzisko i oparcie z zielonego materiału. Cóż, generalnie to sądziłam, że to było krzesło które wędkarze zabierają na łowy... Tylko dlaczego bujane? Skąd mi się wzięli wędkarze? Cóż, w garażu jak łatwo się domyślić nie było żadnego pojazdu... za to cała jedna ściana, na której zawieszono stary dywan, była obwieszona kilkoma wędkami.
- Arab, po co twojemu ojcu tyle wędek? - zapytał któryś z kolegów.
- Jedna jest na niedzielny połów węgorzy... - wyręczył Araba od odpowiedzi inny.
- ... a ta na szczupaki.
- Ta jest na okonie.
- Ta tutaj na szczupaki, jak ta pierwsza się zepsuje.
I tak chłopcy zaczęliśmy się przerzucać hasłami, która z wędek jest na jakie ryby i w jakie dni jest używana.

Na dworze praktycznie było już granatowo, kiedy Luby postanowił nas zadziwić swymi zdolnościami magicznymi. Obiecał parę dni wcześniej pokazać przyjacielowi, co się stanie, gdy zmiesza się pewne składniki i doda jeszcze jeden*. Mówił, że nazywa się to Zemstą Atomową, czy jakoś tak... Zresztą nieistotne. Opowiadał, że kiedy z Uczelni pojechali z pokazami do jakiegoś liceum wszystkim uczniom bardzo się podobała owa Zemsta, i kiedy poproszono o powtórkę - gruba płyta żaroodporna pękła. Pewnie producent nie przewidział, że będzie się ją dwa razy pod rząd podgrzewać do bardzo wysokiej temperatury. Swoją drogą, kiedy szliśmy do garażu kolega, któremu został ten występ przyobiecany, zastanawiał się, czy tak dałoby się rozpalić ognisko. Luby stwierdził, że pewnie tak, o ile drewno by się nie zwęgliło.

Wywołaliśmy na zewnątrz wszystkich obecnych. Po krótkim i pełnym napięcia oczekiwaniu, nastąpił niezwykle piękny, ale nieduży wybuch... którego niestety nie widziałam w całości ponieważ odruchowo zamknęłam oczy. Natomiast ci którzy chcieli być odważni, lub po prostu mają gorszy refleks... zostali na chwilę oślepieni.
- Łeee, co to za zabawa, jak nic nie widziałem!? - skarżył się później jeden z kolegów.
- Gdyby nie było wiatru to dym ułożyłby się w taki ładny grzyb atomowy... - powiedział później Luby. Niestety wiatr, choć delikatny - był, i dym szybko się rozwiał. A na środku uliczki między garażami ziemia się nieco przypaliła.

*ponieważ sztuczka ma klauzulę "niebezpieczne, nie próbujcie robić tego w domu bez nadzoru wykwalifikowanego chemika", zostałam zobligowania przez Lubego do niepodawania nazw związków chemicznych, które zostały przez niego użyte.

Tego wieczora nastąpiła jeszcze jedna sytuacja godna upamiętnienia. Siedzimy grzecznie w garażu, rozmowy płyną swobodnym nurtem, nikt nie liczy godzin, ani piw. Ktoś przypomniał sobie, że kupił kiełbaski, które mieliśmy piec na ognisku. Znalazł się też chleb. Było prawie tak jakbyśmy byli przy ognisku, tylko tak jakby brakowało ognia...
Paru chłopaków wyszło przed garaż, żeby zapalić, czy załatwić ważną sprawę. Nagle główną ulicą przejeżdżał radiowóz. Koledzy mówili, że przejechał obok jakby nigdy nic, a potem widzą, że wycofał i zatrzymał się przy wylocie uliczki, przy której mieścił się także i nasz garaż. Z pojazdu wysiadł policjant i podchodzi do naszych kumpli.
- Co tu robicie? - pyta.
- Stoimy - odpowiada jeden z nich. Trudno o bardziej oryginalną odpowiedź.
- Gdzie właściciel garażu?
- W środku.
Otworzyli wrota garażu. Policjant zajrzał do wnętrza i zmierzył wszystkich uważnym wzrokiem.
- Które z was jest właścicielem?
- Ja - Arab wstał z miejsca. I podszedł do funkcjonariusza.
- Macie jakieś narkotyki? - ten zapytał podejrzliwie.
- Nie - odpowiedzieliśmy niemalże chórem.
- Tylko piwo i kiełbaski - dodaje ktoś.
- Może chciałby się pan poczęstować kiełbaską? - proponuje Arab uprzejmie.
Nie dosłyszałam odpowiedzi policjanta, ale raczej odmówił. Rzucił jeszcze raz okiem po obecnych, po czym zostawił nas w spokoju. W pierwszym odruchu zastanawialiśmy się, czy po prostu nie zachowywaliśmy się za głośno. Może ktoś wezwał policję, żeby nas upomnieli? Ale przecież od najbliższych budynków mieszkalnych dzieliło nas parę rzędów garaży i szeroka ulica. Można by powiedzieć, że znajdowaliśmy się prawie poza miastem. Później oczywiście koledzy, którzy stali na zewnątrz, opisali nam mniej więcej całą scenę, tak jak teraz to zrobiłam. Zupełny przypadek, że ci policjanci się tam znaleźli. A garażowa impreza trwała jeszcze trochę, do momentu w końcu nie było już czym zagryzać kiełbasek.

***

W środę przyszedł czas pożegnać rodzinne miasto Lubego, by wrócić do Gdańska. To znaczy, z jego perspektywy to powrót na Uczelnię, z mojej - dalszy ciąg ferii wiosennych. Niestety tak to już czasem bywa w PKP, że czasem łatwiej przejechać całą Polskę, niż dostać się z jednego miasta do drugiego, a które są położone relatywnie blisko siebie. Mniej więcej 191 kilometrów do przejechania, a w tym trzy przesiadki, z czego to połączenie jest najwygodniejsze z wszystkich proponowanych przez PKP na tej trasie. Na szczęście na stacjach przesiadkowych nie trzeba czekać zbyt długo... Przynajmniej na to wskazywał rozkład. Pierwszy pociąg wyjechał punktualnie i równie punktualnie dotarł do celu.

Dopiero tutaj zaczynały się schody. Po przejściu trzech peronów, znaleźliśmy się na tym właściwym, gdzie stał pociąg... który wielkością przypominał dwu-wagonowy tramwaj. I taką samą miał pojemność. Pech chciał, że w środę wracała masa studentów, czego PKP oczywiście nie przewidziało. Udało nam się znaleźć "miejscówkę" w okolicy schodków, blisko początku składu. Mieliśmy idealny widok na "przedział służbowy", czyli cztery krzesełka zajęte przez jednego konduktora. Ironię tej sytuacji dostrzegły również trzy studentki, z których jedna odważyła się podejść do konduktora i zapytać, czy mogłyby usiąść na wolnych miejscach.
- Nie, to jest przedział służbowy - powiedział konduktor kategorycznym tonem.
- To ja poproszę dłuższy pociąg! - rzuciła na odchodnym dziewczyna i wróciła do koleżanek.

Po chwili, kiedy szynobus wciąż stał na peronie, konduktor powiedział, że można zająć wolne siedzenia. Usiedliśmy z Lubym, a na przeciwko nas usiadły owe studentki. I niespodziewanie konduktor znów zabrał głos:
- Być może będą musieli państwo opuścić pociąg, bo staramy się właśnie o uzyskanie dłuższego składu.
Dłuższego składu? O! Tamta dziewczyna chciała dłuższy pociąg i być może go dostanie. To prawie jak magia! Mówisz i masz. Rzeczywiście musieliśmy wysiąść. Na podstawienie dłuższego pociągu trzeba było jednak poczekać kilkanaście minut, a co za tym szło - była ogromna szansa, granicząca z pewnością, że nie zdążymy na przesiadkę w Tczewie. Ale tym człowiek sobie nie zaprzątał póki co głowy, zwłaszcza, że pewnie jakaś osobówka z Tczewa do Gdańska by się trafiła.

Staliśmy na peronie w promieniach popołudniowego słońca, wśród całkiem sporego tłumu ludzi. A obok nas z owym łaskawym konduktorem kłóciła się pewna dama. Nie żebym podsłuchiwała, ale mówiła na tyle głośno, że - za przeproszeniem - tylko głuchy by nie usłyszał. Chodziło mniej więcej o to, że damie śpieszyło się na lotnisko. O godzinie dwudziestej miała mieć odprawę. Konduktor tłumaczył jej spokojnie, że nie ma pojęcia, o której pociąg będzie w Tczewie, i czy uda się zorganizować wygodną przesiadkę. Dzwonił nawet gdzieś wyżej, żeby się tego dowiedzieć, ale w końcu zrezygnowany dał aparat owej damie, żeby sama porozmawiała z ważniejszymi od niego. I tu nastąpiła taka mniej więcej rozmowa, która niezwykle zapadła mi w pamięć:
- ...
- Dlaczego mam zakładać, że pociąg będzie niepunktualnie?! - żachnęła się dama.
- ...
- Kim wy w ogóle jesteście?! - warknęła do słuchawki wyraźnie zirytowana.
Niestety trudno się nawet domyślać, co też otrzymała w odpowiedzi. Scena ta jednak miała swój finał. Dama zrezygnowała z oczekiwania na podstawienie pociągu. Została pożegnana niezwykle uprzejmie przez konduktora, który życzył jej powodzenia i spokojnej podróży. Ba! Nawet ostrożnie objął damę. Kobieta natomiast szybkim krokiem poszła w kierunku wyjścia z dworca. Nie wiem, co też działo się z nią później, ale mam nadzieję, że zdążyła na samolot. Choć z drugiej strony, mogła pojechać do Tczewa i stamtąd taksówką na lotnisko, ale rozumiem, zdenerwowanie robi swoje.

Natomiast cała reszta doczekała się wymarzonego przez tamtą studentkę dłuższego pociągu, a w Tczewie znaleźliśmy się z ponad półgodzinnym opóźnieniem. I stanęliśmy przed pytaniem: co dalej? Według rozkładu następna osobówka do Gdyni jechała dopiero za nieco ponad godzinę. Natomiast w międzyczasie miały przejeżdżać pociągi pośpieszne.
Razem z Lubym poszliśmy za tłumem, który zdawać by się mogło chciał szturmem wziąć kasy, bo w jednej chwili w hali dworcowej zaroiło się od podróżnych. Luby stanął w ogonku. Szczęśliwie kilka minut później komuś udało się dowiedzieć czegoś konkretnego, a mianowicie: osoby, które przyjechały opóźnionym pociągiem do Tczewa, a miały jechać do Trójmiasta, mogły wsiąść do pośpiesznego bez konieczności dopłaty. Oczywiście z radością skorzystaliśmy z tej niewysłowionej łaskawości PKP, ponieważ w Gdańsku znaleźliśmy się mniej więcej o tej porze, o której wsiadalibyśmy do osobowego w Tczewie. Tylko... z czystej ciekawości zastanawia mnie jedna kwestia, jak Przewozy Regionalne i InterCity teraz się z tego rozliczą...?

Ellaine - 12 Kwietnia 2010, 17:03

Niedziela przywitała nas jasnymi promieniami słońca, chociaż wiatr nie dawał złudzeń, zapowiadało się na chłodny dzień. Na jednym z balkonów niedalekiego bloku powiewała flaga z czarną wstążką. Jedyny widomy znak sobotniej tragedii. Później zauważyłam, że na każdym tramwaju i każdym autobusie znajdowały się proporczyki z kirem. I oczywiście przed każdym urzędem. Jedynie przed dworcem nie zauważyłam flagi, chyba rzeczywiście jej tam nie było.
Z nikim nie rozmawiałam o tym, co czułam w związku z wypadkiem pod Smoleńskiem. Słuchaliśmy relacji, komentarzy, które komentowaliśmy, ale nie mówiliśmy o uczuciach. Każde z nas było opanowane.
Czułam się dziwnie, że przyjęłam to tak spokojnie. Tak naturalnie. A przecież w telewizji mówili, że powinnam płakać, czuć żal i smutek... Nie było we mnie ani jednego z tych uczuć. Było mi szkoda tych ludzi, owszem, ale... śmierć jest częścią życia. Każdemu się przydarzy. W taki czy inny sposób, prędzej czy później. A wszyscy chcą, by było to później. Mimochodem myślałam o Mamie, przecież też była za młoda na śmierć. Co to jest, pięćdziesiąt cztery lata? Czym to jest wobec wieczności?

Znalazłam miejsce w pociągu bez żadnego kłopotu, podróżnych było właściwie niewielu. W przedziale, który upatrzyłam siedziała starsza pani, i niemal łysy mężczyzna w sile wieku. Położyłam płaszcz na półce, a potem... Jak zwykle miałam problem z wrzuceniem plecaka na półkę bagażową, co chyba zostało zauważone.
- Może ja pani pomogę – powiedział mężczyzna, nagle znajdując się tuż za mną.
- Dziękuję – odparłam, nieco zażenowana. Z jego pomocą umieszczenie bagażu na odpowiednim miejscu nie było ani odrobinę kłopotliwe. W końcu usiadłam i zapatrzyłam się w okno. Znów wyszło na to, że jestem słabą kobietą. Może rzeczywiście jestem? – pomyślałam, wpatrując się w mijany krajobraz. Chociaż nigdy nie pakuję do bagażu więcej niż byłabym w stanie unieść, to jednak wrzucanie plecaka na półkę zawsze sprawiało mi problem. Co innego gdy mam małą torbę na kółkach, z powodu mniejszej pojemności jest po prostu lekka. – I zwykle nie muszę prosić o pomoc, panowie jakoś tak sami z siebie się oferują... To jest, muszę przyznać, całkiem miłe. Uśmiechnęłam się w duchu.

Lekka wibracja i melodyjka odrywają mnie od lektury na temat procesów wojskowych między 1944 a 1956. MMS od szwagra, próbuję zdjęcie ściągnąć parokrotnie, ale nic z tego. Mam przeczucie, że wiem o co chodzi. W końcu próbuję zadzwonić do nadawcy. Zajęty. Nic nie szkodzi, poczekam. Kilkanaście minut później odzywa się mój telefon.
- Cześć, mam chwilę.
- Hej. Co mi wysłałeś? Nie mogę odebrać tej wiadomości – mówię.
- Wysłałem zdjęcie. O jedenastej zostałaś ciocią. Trzy sto siedemdziesiąt kilograma i pięćdziesiąt cztery centymetry – w głosie szwagra słyszę nuty zmęczenia, które zagłuszyły dumę świeżo upieczonego taty.
- Wspaniale! I jak się czują, wszystko w porządku?
- Tak, tak. Obyło się bez problemów.
- To dobrze. Trzymajcie się ciepło! – mówię jeszcze, kończąc rozmowę. Nie miałam serca przedłużać jej, bo pewnie szwagier potrzebował odpoczynku. Z tego, co pamiętałam, miał to być poród rodzinny. A pewnie wszystko zaczęło się w nocy... Cała trójka powinna się porządnie wyspać, myślę, wracając do czytania. Mam niejasne wrażenie, że jeszcze przez chwilę na ustach błąkał mi się delikatny uśmiech. W końcu jest się z czego cieszyć.

W Łodzi Kaliskiej przedział opustoszał. Nie było to przyjemne, zwłaszcza, kiedy z dalszej części wagonu docierały do mnie pijackie śmiechy. Zadzwoniłam do Lubego, sprawdzić jak się miewa. Kiedy dowiedział się, że jadę sama, zasugerował mi, żebym poszukała mniej pustego przedziału niż mój własny. Rada dobra, ale... Obejrzałam się na plecak. Nie-eee, nie chcę mi się go zdejmować a potem znów się męczyć z jego wkładaniem na górę. Zostaję tutaj! Postanowiłam. W końcu trzeba być twardym Słowianinem, a nie miękkim ninją! Jeszcze Łodzi nie zdołałam opuścić, a słysząc kolejne głośne zachowanie rozochoconych alkoholem młodych ludzi – przezornie zasłoniłam okna i drzwi przedziału. W końcu nikt nie musi wiedzieć, że jestem w przedziale zupełnie sama.

Patrzę na mijany krajobraz, pogoda zdążyła się już dawno zmienić. Jaskrawe słońce, które towarzyszyło mi na Pomorzu zostało zasłonięte przez ciemne chmury, ciężkie od nagromadzonego w nich deszczu. Jeszcze nie pada. Nagle mój wzrok przyciąga czerwona plama na torach biegnących równolegle do tych, po których jedzie moja TLKa. Wokół szarości jaka opanowała świat, mocna czerwień akcentuje silnie swoją obecność. W końcu dochodzi do mnie na co patrzyłam przez tę krótką chwilę. Dwie dziewczyny, być może gimnazjalistki, ubrane na ciemno, siedziały na torach, każda na własnej szynie. Obie miały nogi podciągnięte niemal pod brody. Ale jedna z nich trzymała w ręku rozłożoną, czerwoną parasolkę...
Tory. Dość niezwykłe miejsce na spędzanie niedzielnego popołudnia.

Na chwilę przystanęłam przy oknie. Czasem trzeba wyprostować kręgosłup, po tylu godzinach siedzenia i posiadaniu perspektywy dalszych godzin jazdy. Oparłam się o ramę. Łódź Widzew, czytam duży napis na ścianie. W budynku nastawni ktoś patrzy przez okno. Przez ułamek sekundy mam nierzeczywiste wrażenie, że wzrok mężczyzny i mój – skrzyżowały się. Nie, to przecież niemożliwe. Po prostu patrzył na przejeżdżający pociąg, myślę, siadając ponownie, wciąż jednak nieco skołowana.

Pociąg mknie dalej. Kolejne miasto; Piotrków Trybunalski. Podnoszę wzrok na mijany właśnie ciemny, ogromny budynek stojący niedaleko torów. Zakład pewnie już dawno został zamknięty, oceniam po ilości okien bez szyb. Mimochodem czytam napis ułożony z dużych, zaniedbanych, jak cały zakład, liter: Huta Szkła Okiennego KARA. Ironiczny chichot losu, czy może już rechot? Huta okiennego szkła z oknami w dużej mierze pozbawionymi owego szkła.

Co by tu...? Nie, nie... O procesach wojskowych nie będę już czytać, fragmenty raportów po tym, jak wyglądali przesłuchani po przesłuchaniach mnie najzwyczajniej w świecie zemdliły. Nie ma szans. Mój Boże, co ja robię na historii!? Trzeba było iść do tej handlówki, a nie ogólniaka. Ostatnie opowiadanie z marcowego SFFiH też przeczytałam w międzyczasie, czyli numer już całkiem przestudiowany. Niby mam w torbie drugi tom Nocy Coruscant, którą pożyczyłam od Lubego, ale jakoś nie mam weny do czytania czegokolwiek ze Star Wars. Uczyć na poprawę kolokwium też mi się jakoś nie chce, ale jestem z siebie dumna, bo zrobiłam sobie powtórkę, gdzieś między Włocławkiem, a Kutnem.
No to... trzeba by się trochę skupić, przywołać nieco magicznej mocy. Inkantacja jest prosta jak świński ogon: Weno, weno, do mnie przyjdź! Już! Wyjmuję z teczki pustą kartkę. Biorę do ręki długopis. Zaraz będziemy czarować...
Rzuciłam jeszcze okiem na wcześniejsze szkice, żeby przypomnieć sobie, co nieco koncepcyjnie. Tak, teraz już można. Trochę trzęsie. Ciekawe, czy będę w stanie to później odczytać? Nieważne! Będę się martwić, jak postanowię przepisać to do pliku. Zresztą, mam doświadczenie w odczytywaniu gryzmołów, ostatecznie neogotyckie pismo z XIX wieku też jest mało czytelne na pierwszy rzut oka. Później idzie już z górki.

Tutaj stacja Radomsko.
- Czy można? – pyta mnie młode dziewczę w różowych trampkach i niewielkim bagażem.
- Oczywiście, miejsca jest na tyle – mówię z lekkim uśmiechem, odłożywszy moją pisaninę. – Zasłoniłam tylko, żeby nikt nie widział, że sama jestem – wytłumaczyłam mimochodem. – Ale jak chcesz, możesz odsłonić – dodaję. Dziewczyna jednak zostawiła zasłonki tak jak były. Mnie tam bynajmniej to nie przeszkadzało. Wyciągnęła jakieś notatki, a ja wróciłam do tworzenia bzdur.
W którymś momencie obie odłożyłyśmy dotychczasowe zajęcia, i zaczęłyśmy rozmowę. Okazało się, że tak jak ja, wracała od chłopaka, z tą różnicą, że... ma do niego mniej więcej pięć razy bliżej niż ja do Lubego. Kiedy jej to powiedziałam, oczy niemal wyszły jej z orbit. Po chwili stwierdziła radośnie:
- Ludzie dookoła mnie mówili, czemu nie możesz sobie znaleźć kogoś na miejscu, tylko jeździsz ponad sto kilometrów! Teraz będę mogła powiedzieć, że poznałam kogoś, kto ma do chłopaka ponad sześćset.
- I możesz dodać, że są ze sobą ponad trzy lata – dodałam z szerokim uśmiechem. Zabawne, Luby i ja zaczynamy być przykładem dla innych. Tak, zdecydowanie zabawna sprawa. Ale co ciekawsze, Dziewczyna podzielała mój pogląd, że to wcale nie jest złe posiadanie faceta na odległość – trudniej się pokłócić poważnie, a jak się już człowiek widzi, to szkoda czasu na idiotyczne kłótnie. Zresztą, Luby stwierdził ostatnio, że musimy sobie znaleźć jakąś emocjonującą rozrywkę, bo kłótnie nam wybitnie nie wychodzą. Nawet jak już się coś przydarzy i trochę na siebie pokrzyczymy, to chwilę później okazuje się, że to nawet nie była sprzeczka... tylko zwykłe wygłupy. Pewnego razu, będąc w rodzinnym domu Lubego, odstawiliśmy taką właśnie szopkę pod tytułem „kłótnia”. Nawet nie wiem, o co poszło, ale już w trakcie zaczęliśmy się z tego nabijać. A jak siostra Lubego krzyknęła nam z sąsiedniego pokoju: Przestańcie się kłócić! – Wybuchliśmy serdecznym śmiechem.

Witaj ponownie, szara rzeczywistości – szepnęłam, wysiadając z pociągu wprost na peron drugi dworca głównego w Katowicach. Spojrzałam na zegar. Dwudziesta pierwsza pięć. Pociąg przybył punktualnie, co do minuty! Uśmiechnęłam się pod nosem. Przechodząc przez dworzec rzuciłam okiem na „pasaż”. Mój ulubiony katowicki antykwariat wciąż był czynny. Nie zdziwiło mnie to w najmniejszym stopniu. Pamiętam doskonale, że pewnego dnia, kiedy dla odmiany to Luby do mnie przyjechał – po dwudziestej drugiej dokonaliśmy tam zakupu książki z anegdotami o chemikach i innych uczonych.

Pewnym krokiem wyszłam na estakadę, otwierając parasol. W Gdańsku żegnało mnie słońce, a Katowice przywitały wiosennym deszczem. Wzięłam głęboki oddech, smakując powietrze, tak odmienne od tego północnego. Powietrze tak doskonale znane. Witajcie, moje drogie Katowice.

Aż w końcu wróciłam... gdybym się nie odezwała, mój powrót zostałby przeoczony. Wróciłam - do miejsca, którego od paru miesięcy nie nazywam już Domem. Wszak mądrzejsi ode mnie mawiali wieki temu, że: Dom twój tam, gdzie serce twoje.

Ellaine - 13 Kwietnia 2010, 17:25

Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tego człowieka...

Powinnam była przywyknąć. Tak, jakby to było coś nowego? Przecież zawsze taki był. Ale za każdym razem, wiem, że nienawidzę tego człowieka. Zresztą on mnie pewnie w takich dniach też nienawidzi, skoro powtarzał mi nie raz "Daj ci Boże jak najgorzej!". Mam wrażenie, że już dał...

Jestem głupia. W inne dni go bronię, w końcu to przez niego tu jestem, co prawda marna to zasługa dla ludzkości, ale jednak.
W dni takie jak dziś - nienawidzę.
Powinnam kogoś poprosić o pomoc. O wysłuchanie. Może coś mi poradzi.
Nie potrafię. Jestem głupia. W końcu... jakby na to nie patrzeć, to jest... Nie warto nawet tego nazywać po imieniu. Każdy ma w życiu problemy. Nie warto obarczać nimi innych. A ja to robię i jest mi wstyd, przepraszam Was.

Pewnie niedługo zacznie krzyczeć, żeby mu pomóc.
Nie pomogę, nie żebym chciała, próbowałam. Ale nie pomogę, bo nie jestem w stanie. Ani fizycznie,... ani psychicznie.

Martva - 13 Kwietnia 2010, 17:32

Ellaine, na litość Bogini, wyprowadź się stamtąd, gdziekolwiek i najszybciej jak się da. Dla swojego dobra.
Trzymaj się, dziewczyno.

Virgo C. - 13 Kwietnia 2010, 17:54

Zgadzam się z Martą, zwiewaj stamtąd. Im szybciej tym lepiej.
dzejes - 13 Kwietnia 2010, 17:58

Ellaine napisał/a
Pewnie niedługo zacznie krzyczeć, żeby mu pomóc.
Nie pomogę, nie żebym chciała, próbowałam. Ale nie pomogę, bo nie jestem w stanie. Ani fizycznie,... ani psychicznie.


Sama sobie pomóż. Czytam twoje wpisy i ciekawy jestem czy masz świadomość problemów, które dostałaś "w spadku". Jeśli chcesz więcej informacji - chętnie pomogę, odezwij się na PW.

Ellaine - 13 Kwietnia 2010, 19:20

Dziękuję.

Martvo, Virgo C., gdybym mogła... ale jeszcze ten czas nie nadszedł. Teoretycznie mam dokąd, ale nie mam środków, a nie mogę uciec do kogoś i stać się dla tej osoby ciężarem. Poza tym to niskie - uciekać. Chcę wyprowadzić się z tego miejsca, które przez niemal całe moje życie nazywałam Domem - z godnością, a nie jak podły tchórz.

Idąc za sugestią, dzejesa, postanowiłam przestać być upartym osłem, i zacząć pomagać sobie. Jeszcze raz dziękuję, dzejesie.

Ellaine - 15 Kwietnia 2010, 17:31

Melodia budzika wydobywająca się z telefonu wyrwała mnie ze snu, wyłączyłam ją, nie mając najmniejszej ochoty wstawać. W końcu było dopiero za dziesięć szósta. Pięć minut później budzik ponawia próbę. Tym razem dałam się przekonać. Szarość za ramą okna nie nastraja pozytywnie do życia, ale cóż z tego? Zresztą, ja tam lubię deszcz.

Rzuciłam okiem na biurko i nieco pożółkłą obudowę monitora, coś mi to przypomniało... Racja! Trzeba wydrukować reces*! – przecież to dlatego wstałam tak wcześnie. Miałam to zrobić wieczorem, czyli tak koło północy, ale drukarka działa tak głośno, że... mogłabym zostać posądzona o naruszanie ciszy nocnej. Komputer włącza się niespiesznie. Wystarczająco dużo czasu, by się odrobinę ogarnąć. Radio cicho grało stare przeboje, nieco nostalgiczne ze względu na narodową żałobę.

Otworzyłam plik i na "dzień dobry" dostałam komunikatem po oczach. Jedna z tabel, ble, ble... skonfigurować w... coś tam, coś tam. Jedyny możliwy przycisk to: OK. No dobra, niech mu będzie, że „OK.” Choć mam pewne nieprzyjemne podejrzenia... Nim zdążyły się one wyklarować, wyskoczył kolejny komunikat: Wystąpił błąd, bla, bla, bla, program zostanie zamknięty. Że co, proszę?! Spróbujmy jeszcze raz. Niestety, żadnej poprawy. A żeby w was piorun strzelił! By nie powiedzieć dosadniej...
Tylko spokojnie, wdech, wydech... na pewno da się to jakoś odzyskać. Jak nie Wordem, to może Wordpadem? Prawie dobrze, tylko, że "wcięło" mi tabelkę i trzy strony tekstu, reszta żyje i można spokojnie wkleić do nowego dokumentu. Super! – mruczę pod nosem, bez entuzjazmu. Piętnaście po szóstej. Szukam notatek. Hm... Śniadania na pewno nie zjem, ale może chociaż z tym tutaj zdążę? - pomyślałam. Z wielką energią, po prawdzie graniczącą z desperacją, zabrałam się za przepisywanie. Pewnie byłoby prościej i szybciej, gdyby tekst nie był po niemiecku... (Na szczęście już kilkanaście tygodni temu dokonałam straszliwego czynu, tj. germanizacji swojej klawiatury i ustawiłam skróty klawiszowe dla umlautów)

... Gnz. Enter. Control „u”. Ausfertigung. Enter. Parę cyfr. I już! mogłam drukować. Chwila dla siebie..., może chociaż zdołam przygotować sobie drugie śniadanie, skoro na pierwsze nie mam nadziei? Gotowe. Z kuchni usłyszałam, jak drukarka kończyła pracę. Świetne zgranie w czasie!

- Dochodzi siódma – stwierdził spiker w radiu. Tak, jakbym nie wiedziała! Wrzuciłam wydruk do teczki, teczkę do torby. Kanapkę w locie zapakowałam w papier. Zaimprowizowane „drugie” śniadanie także wylądowało w torbie. Co mi jeszcze potrzebne? W radiu powoli kończyły się wiadomości. Wystarczająco dużo się ich nasłuchałam w ostatnich dniach. Wieczny odpoczynek zmarłym..., a co żywym...? Ech. "Naród wspaniały, tylko ludzie …" – zakołatał mi w głowie cytat z Piłsudskiego, który przypomniało mi przeczytane niedawno opowiadanie. Szkoda, że masz rację, panie Marszałku. Wyłączyłam wszelki sprzęt i nastała błogosławiona cisza.

- Zaczekać na ciebie? – zawołał z przedpokoju brat, który również zbierał się do wyjścia.
- Zaczekaj, zaraz też wychodzę – odkrzyknęłam w pierwszym odruchu. - Albo nie! Idź już! – w sekundzie zmieniłam zdanie. Ach, jakie to kobiece - podobno.
Zakładam w biegu sweter, zgarnęłam torbę pod pachę. Usłyszałam, jak brat zamykał drzwi za sobą. Po co zamknął na klucz?! Bez sensu...

Tymczasem żołądek boleśnie przypomniał mi, że śniadanie to absolutnie najważniejszy posiłek dnia i szklanka wody nie jest w stanie go zastąpić(, jak i paru innych rzeczy). Biegnę do meblościanki w dużym pokoju. Otwieram szafkę, w której zawsze trzymamy słodkości, w nadziei, że znajdę coś odpowiedniego. Czekolada? Nie, to raczej nie jest dobry pomysł. Chusteczki higieniczne? Kozą nie jestem. Landrynki i miętówki? Chyba nie bardzo się nadają. O! Wafelki! Właśnie tego szukałam! Anektuję dwie. To niby jest śniadanie, też coś! – moja bardziej rozsądna część prychnęła z niesmakiem. Cicho tam! Lepsze to niż nic. Pocieszałam się myślą, że w torbie mam kanapkę na później, co prawda też dość średniej jakości...

Jeden wafelek w dłoni, drugi zaczęty trzymałam w ustach, a klucze w drugiej ręce. I jak niby teraz drzwi zamknąć!? Niewiele myśląc, wafelek włożyłam do kieszeni płaszcza. Bylebym go nie zgniotła paskiem torby przypadkiem, bo to byłaby piękna katastrofa, pomyślałam, zamykając drzwi. Dojadłam wafelek i wyjęłam z kieszeni drugiego, czekając na przyjazd windy. Wolałam nie sprawdzać, która była godzina; zresztą, po co się dodatkowo denerwować, gdyby okazało się, że jest za późno?
Wybiegłam z bloku. Szczęśliwie przystanek znajduje się dość blisko. Zwolniłam, kiedy dostrzegłam sporą gromadę ludzi, oczekujących na transport. Pod ścianą sąsiedniego bloku stał brat, podeszłam do niego.
- Zdążyłam! – powiedziałam, dumna z siebie. Brat wyjął z uszu słuchawki i spojrzał na mnie, kiwając głową. Z uznaniem, lub bez, zresztą mniejsza o to.
- No, już myślałem, że ci się nie uda.
- A jednak. Moje śniadanie – pochwaliłam się, pokazując wafelek. W skrócie opowiedziałam mu całą poranną sytuację. Ponownie pokiwał głową, być może ze zrozumieniem. Brat wsiadł do wcześniejszego autobusu, ja na transport musiałam poczekać jeszcze przez chwilę. A tak się martwiłam, że nie zdążę! Zaśmiałam się w duchu.

Usiadłam i pomyślałam z zadowoleniem: tak, teraz mogę się wyspać. Czekała mnie prawie godzinna podróż przez całe Katowice, aż do moich ulubionych koszar i do tego cudownego Recesu, którego transliteracją się zajmowałam. Chociaż, muszę przyznać, że kiedy znalazłam się w koszarach pierwszy raz, miałam niezbyt przyjemne skojarzenia... Zwłaszcza, gdy podczas oprowadzania nas po terenie, przeszliśmy koło sporej przyczepy wysoko zakrytej żółtą plandeką, i zostaliśmy wtedy poinformowani: „...A tutaj znajduje się komora gazowa”. No, cóż... Ale na szczęście eksterminacja różnego rodzaju drobnoustrojów, roztoczy, czy grzybów nie jest zbrodnią, przynajmniej nie według ludzi.

____
*Reces, niem. Rezess, umowa uwłaszczeniowa między właścicielem ziemskim a chłopem/chłopami. Umowa, której transliteracji dokonywałam pochodzi z 5 listopada 1855 i naprawdę pięknie pachnie atramentem.

Ellaine - 19 Kwietnia 2010, 20:58

Zawsze wydawało mi się, że o wszystkim da się napisać kilometry tekstu. Jeśli tylko się odpowiednio postarać. A jednak... Czasem brakuje mi słów, albo odpowiedniego nastawienia. Tworzenie z własnych wspomnień opowieści, jest trudniejsze niż sądziłam. Choć nigdy nie uważałam, że będzie proste. Jednak przychodzą takie dni, jak ten, kiedy człowiek niepotrzebnie zaczyna sobie zadawać pytania: dlaczego? W jakim celu? Dla kogo? I co z tego?
Jeśli nawet znam odpowiedzi na trzy pierwsze pytania, to ostatnie wciąż mnie nurtuje. Ponieważ nie wiem, co z tego. Nie wiem, jak to, co piszę jest odbierane. I pewnie stąd te wątpliwości, co do sensowności pisania. Mam tak za każdym razem, kiedy piszę. Dlatego szanse, że kiedykolwiek, cokolwiek skończę są dość... niskie. (Chociaż raz na jakiś czas zdarza mi się usiąść, napisać, i zostawić na wieki, wieków w pamięci komputera.)

Chociaż były czasy, kiedy pisałam krótkie teksty, prawie hurtowo. Niedawno brat pokazał mi numer gazetki, w której byłam jednym z redaktorów (och, jak to dumnie brzmi). Zdziwiłam się, skąd ów znalazł się w posiadaniu brata. Okazało się, że jego kumpel, a mój rówieśnik, kiedyś kupił gazetkę i znalazł ją przy sprzątaniu. I pokazał ją memu bratu, ten wziął, przeczytał i oddał mnie. Akurat tego numeru nie miałam (niestety, jeśli redaktor chciał mieć gazetkę też musiał ją kupić, w końcu nakład to było jakieś 50-60 sztuk, a redakcja w porywach składała się z około 20. uczniów).

W owych czasach zwykle do gazetki pisywałam opowiadania, swego rodzaju szorty, ponieważ było ograniczenie do 2-3 stron na każdy tekst – bez względu na to, czego dotyczył (chyba, że był to wywiad). Na znaki przeliczając, to wychodziło jakieś 5 tysięcy znaków, więcej pewnie nie. Pamiętam, jak przyszłam do redakcji, będąc pierwszoklasistką. Przyniosłam na dobry początek dwa krótkie i jedno dłuższe opowiadanie. Było to bezpośrednio po okresie w moim życiu, do którego nie chcę wracać, a jako pamiątkę mam wydruk powieści pod niezwykle oryginalnym tytułem: „Śmierć to dopiero początek”. W każdym razie wszystkie były odrobinę moralizujące, dwa dotyczyły czytania książek, a trzecie... cóż, rozmyślań o samobójstwie. Opiekun gazetki stwierdził, że to ostatnie jest nieco zbyt... ostre. Ale z tego, co pamiętam i tak poszło w którymś numerze, gdzieś w środku roku szkolnego. Tamto opowiadanie, w przeciwieństwie do powieści, miało bardziej poetycki tytuł „Drogi w ciemności”. Mniejsza o to.

W numerze, który przyniósł brat także było moje opowiadanie. Nieostrożnie zapytałam, czy przeczytał. Odparł, że owszem. I jak? – drążyłam temat. – Hm... takie, dziwne.
Obawiam się, że spotkałam się z niezrozumieniem w rodzinie. Zresztą, nikt w rodzinie nie był szczególnie zainteresowany tym, co pisałam. Nawet nie próbowałam ich w to wtajemniczać, ponieważ wolałam chować pliki po kątach, niż żeby mi mieli powiedzieć, że mnie nie rozumieją. Zresztą, gdybym powiedziała, że większość się mieści gatunkowo w szeroko pojętej fantastyce, to pewnie dowiedziałabym się, że piszę bajki i głupoty.

Dzisiaj natomiast nie ośmieliłabym się nikomu pokazać tych tekstów, które zbyt pochopnie dałam do druku w gazetce. Nie dość, że średnio ciekawe, momentami bez sensu, to jeszcze z błędami... Szkoda gadać.

Swoją drogą, to zastanawiam się, czy by nie napisać bajki dla siostrzeńca. Tylko nie mam na razie odpowiedniego pomysłu, poza „latającą procą i krwiożerczymi cukierkami”. Może macie jakieś ciekawe pomysły na tytuł bajki?

***

A tak zupełnie na marginesie: Dzisiaj udało mi się nie udusić z powodu powstrzymywanego śmiechu. Po wygłoszeniu referatu na temat Represyjnej funkcji prawa (w Polsce Ludowej w latach 1944-1956), omówieniu go przez doktor prowadzącą zajęcia, od słowa do słowa przeszło do stonki, którą amerykanie zrzucali na Polskę.

Siedziałam przodem do sali, na miejscu zwyczajowo przeznaczonym dla referenta, dlatego też doktor podała mi książkę, w której była mowa o owej stonce. Uznała, że powinnam to przeczytać całej grupie – bo zanim oni to przeczytają, to wieki miną (coś podobnego powiedziała, kiedy odbierałam książkę od niej). Chcąc, nie chcąc – zaczęłam czytać.
Ponieważ rzecz była wielce zabawna, a śmiać się nie wypadało... to cóż, nie było łatwo nie wybuchnąć śmiechem, żeby nie przerwać czytania. Ale udało się, i po zajęciach dowiedziałam się, że niektórym bardzo podobał się mój sposób czytania. (Zwyczajnie starałam się zaakcentować momenty, w których autor przytaczał fragmenty prasowe, przechodząc mimochodem w peerelowski ton. Niestety nie potrafię naśladować głosów, więc nawet nie próbowałam imitować głosu tego pana, którego często słychać na filmach propagandowych z tamtego okresu.)
Tylko... niestety okazało się, że bardziej pamiętali czytany przeze mnie fragment, niż moje wystąpienie o represyjności prawa. Cóż, życie.

I tak przywykłam do bycia ignorowaną, raz na jakiś czas. A przynajmniej ludzie się czasem zachowują tak, jakbym była fragmentem krajobrazu... Bywa. (Aczkolwiek przed chwilą odezwała się do mnie koleżanka, z którą nie rozmawiałam od dawna, co prawda z prośbą o pomoc, ale z drugiej strony to miłe, że wzięła mnie pod uwagę szukając kogoś, kto mógłby pomóc. Naprawdę miło z jej strony.)

Tak przy okazji, to mam nadzieję, że ktoś się prędzej czy później odezwie w kwestii spotkania.

ketyow - 19 Kwietnia 2010, 21:14

:shock: Przez chwilę myślałem, że otworzyłem blog Ambioryksa ;P:

A propos bajki - zdaje się, że koty i Chulhu są teraz na czasie :D

Ellaine - 19 Kwietnia 2010, 21:40

ketyow napisał/a
Przez chwilę myślałem, że otworzyłem blog Ambioryksa

O, bogowie! aż się boję zapytać, ale muszę: Dlaczegóż to, ketyow? x]

Wiem, że na czasie są koty i Cthulhu. A ja nie szukam na czasie, szukam czegoś oryginalnego (co raczej łatwe nie będzie).

Agi - 19 Kwietnia 2010, 21:44

Moja córka zawsze domagała się bajek z historii rzeczy, a właściwie nie bajek, tylko porządnego i po kolei opowiadania skąd się wziął np. stół (od posadzenia drzewka), czy skąd się wziął chleb.
ketyow - 19 Kwietnia 2010, 21:45

Ellaine, dużo tekstu naraz, bałem się czy sprostam :wink:

Z byciem oryginalnym będzie ciężko, ale może kocie-cthulhu-mutanty (może do tego dodać zombie) to nie jest taka często używana mieszanka? Siostrzeniec pewnie byłby zachwycony :mrgreen:

Przypomniało mi to temat na angielskim o różnych zagrożeniach w przyszłości dla ludzkości. Oczywiście wymyślaliśmy głupie rzeczy. I w końcu:

Pani magister: - Okay, but what is more dangerous than invasion of zombie or aliens?
My: - Invasion of zombie aliens!

Matrim - 19 Kwietnia 2010, 22:02

Ellaine, podpowiem ci, jak zagłosujesz na szorty ;)
Ellaine - 21 Kwietnia 2010, 19:50

ketyow napisał/a
Ellaine, dużo tekstu naraz, bałem się czy sprostam

Hm, tak jakby tutaj to była nowość ;) Ale jeśli pierwszy raz tu jesteś, to witam :))

Matrim napisał/a
Ellaine, podpowiem ci, jak zagłosujesz na szorty ;)

Cóż,... to tak... zobaczymy. Może sama coś wymyślę :P

***

Siedzę na krawędzi świata, nogami majtając w kosmicznej przestrzeni. Największa z gwiazd uśmiecha się do mnie łagodnie. Macham do niej wesoło.

Jak trafiłam na ten czat? Nie pamiętam. Może szukałam strony, gdzie mogłabym podpisać protest. A znalazłam czat. Protestu nigdy nie podpisałam, ale tak jak oni tęskniłam za tym, co odeszło. Poznałam ich na czacie, niesamowicie pozytywnie zakręconych ludzi. Potrafiłam przesiadywać godzinami przy komputerze, ku ogromnemu niezadowoleniu mojej Szanownej Rodzicielki i brata, z którym dzieliłam pokój. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, czyli jak parę lat później powiedział mi pewien pisarz: „o życiu i kosmosie”.

- O szesnastej pod Teatrem.
Zwykle tak się umawialiśmy. Nie trzeba było dodawać nic więcej, każdy wiedział, o który teatr chodzi. W wyznaczonym dniu i porze zjeżdżaliśmy się z różnych miejsc i miast. Po przybyciu – jeśli akurat było ciepło i sucho – siadałam na schodach przed Wyspiańskim i czekałam, aż przyjdą. Obserwowałam gołębie przechadzające się po placu. A jeśli, ktoś inny przyszedł wcześniej:
- Cześć, Ayers! Dobrze cię widzieć!
I tu następowało krótkie, acz ciepłe powitanie na misia. Po krótkim oczekiwaniu schodziła się cała grupa. Sześć, czy osiem osób, może mniej, może więcej, różnie bywało. Każdy przynosił ze sobą całą masę dobrej energii. I to wystarczało. Oczywiście, ani razu nie byliśmy w teatrze.

Z nimi zaczęłam poznawać centrum rodzinnego miasta, w którym bywałam sporadycznie z powodu braku potrzeby. Ale przecież zaczęłam niedawno liceum, najwyższy czas poznać nieco więcej świata, który znajduje się poza otaczającym moją dzielnicę lasem. I przestać podchodzić do ludzi jak do wściekłego psa. Chociaż niektórzy to są jeszcze gorsi.

Scena Gugalander, albo Belka. Ciemne, zadymione wnętrza, każde o swoim własnym, niepowtarzalnym klimacie. Rozmowy prowadzone przy piwie i soku jabłkowym. Dlaczego jabłkowym?
Po pierwsze: niepełnoletni piwa nie pijają, a przynajmniej tego zawsze się trzymałam. Odmawiałam alkoholu, gdy któreś z nich proponowało, i szczęśliwie nikt nie wpadł na „genialny” pomysł wyśmiewania tego. Chwała im za to! Niech żyją w zdrowiu i szczęściu!
Po drugie: sok jabłkowy i piwo w pewnym specyficznym, barowym oświetleniu – a właściwie przy jego braku – mają niemalże idealnie taki sam kolor. Prawda, wyróżniałam się, ale jednocześnie nie rzucało się to w oczy.

Pewnego razu, zdaje się, że Eddy, przyniósł ze sobą piłkę do siatkówki i jengę. Spotkaliśmy się, jak zwykle przed Teatrem, było nas kilka osób. Dziś nie pamiętam kto dokładnie, ale pewnie, byli ci, co przychodzili zwykle i zapamiętałam ich najlepiej z całej drużyny. Poszliśmy całą bandą w dół Alei, w oddali widząc porzucony przez Marsjan kosmiczny statek. Z każdym krokiem byliśmy coraz bliżej i bliżej. Wreszcie znaleźliśmy się wśród soczystej zieleni niedużego skweru, który bezpośrednio graniczy z wybrukowanym placem, gdzie nad Rondem dumnie górują trzy skrzydła odlane w brązie, dar mieszkańców Warszawy.

Rozsiedliśmy się na betonowych, niskich, kwadratowych murkach, znajdujących się u podnóża wznoszącego się delikatnie placu. Wysokie są nie bardziej niż do kolana, ale za to o powierzchni stołu na osiem osób. Tylko projektanci zapomnieli o krzesłach...
Zaczęliśmy zabawę pod pomnikiem. To była już druga taka, w jakiej miałam okazję uczestniczyć. Kilka dni wcześniej nasze spotkanie również obyło się pod pomnikiem. Tym razem ktoś przyniósł piłkę do nogi. Ochoczo poszliśmy na jeden z okolicznych placów, w efekcie - wciągnęliśmy do gry w piłkę samego Marszałka! Z wysokości paru metrów cokołu i grzbietu Kasztanki, był nam sprawiedliwym, lecz niestety dość milczącym sędzią.

Natomiast na placu-cokole skrzydlatego pomnika zagraliśmy w siatkówkę. Bez siatki, bez boiska, bez podziału na drużyny. Czyli tak naprawdę po prostu odbijaliśmy piłkę między sobą. Dobrze się przy tym bawiliśmy. Ale kiedy już wszystkich ręce zaczęły boleć, wróciliśmy do betonowych siedzisk. Eddy wyjął jengę, zaś do pudełka schował butelkę z winem. No, tak. Nie wspomniałam o tym drobiazgu... większość lubiła pić Komandosy. Zresztą, oni też nazywali siebie, Komandosami*. Jeśli miałabym być szczera, nigdy nie spróbowałam tego trunku, nie mam pojęcia jak to smakuje. Wtedy odmówiłam, gdy mi proponowano, bo wcale nie piłam, a dzisiaj odmówiłabym – bo pijam tak rzadko, jakby wcale, a jeśli... to nie tego typu. W każdym razie ukrycie wina w pudełku po jendze było zabawnym posunięciem, ale koniecznym... Jakby nie patrzeć, znajdowaliśmy się w miejscu publicznym, a od pewnego czasu w życie wszedł zakaz o takiej praktyki.

Jedni grali, inni się im przyglądali. W którymś momencie razem z Karanissą, Owcą i Myszą poszłyśmy pozwiedzać. Na placu, gdzie stoją skrzydła, od skweru aż do skarpy ciągnie się parę równoległych „ścieżek” wybrukowanych innego koloru kostką niż całość.
- Spójrzcie – powiedziałam do koleżanek. – oto droga do Nikąd – wskazałam na jedną ze ścieżek. Prowadziła prosto do nieba, które znajdowało się pomiędzy Superjednostką a innym budynkiem. Ruszyłam, za mną zaś koleżanki, podchwyciwszy chęć podróżowania do Nikąd.
- I jesteśmy.
Usiadłam na samym skraju placu, z nogami wiszącymi nad ziemią, która znajduje się w tamtym miejscu kilka metrów niżej. Usiadły tak, jak ja. Pod nami samochody jeździły po Rondzie. Środek Ronda natomiast przeobraził się przez ostatnie parę miesięcy w ogromną piaskownicę. Przypatrywałam się chwilę placowi budowy. A później poświęciłam nieco uwagi porzuconemu przez Marsjan spodkowi, który z odpowiedniej perspektywy wygląda, raczej jak beret, albo może sombrero...

Siedzimy na krawędzi świata, nogami majtając w kosmicznej przestrzeni. Nad nami uśmiechnięte słońce, pod nami przejeżdżają samochody. Machamy przyjaźnie do kierowców i do pasażerów. W głos śmiejemy się, widząc ich zaskoczone miny,...
...choć raz na jakiś czas, mniej zaskoczeni, także i do nas machają.

____
*Komando Rock Radia (Śląsk) – ludzie, którzy brali udział w protestach w 2003 roku, kiedy KRRiTV wydała wyrok o odebraniu koncesji; Rock Radio Śląsk 96,3 FM zamilkło 13 września 2003 roku, po dziesięciu miesiącach nadawania.

Matrim - 21 Kwietnia 2010, 20:24

Ellaine, no wiesz co? :( A mówiłem, że będą nagrody? ;)
Ellaine - 25 Kwietnia 2010, 14:10

Matrimowi dziękuję serdecznie za niezwykle cenną wskazówkę. Jeśli ktoś jeszcze miałby pomysł na bajkę, lub na tytuł bajki to wciąż jestem ciekawa i zbieram każdą sugestię sumiennie. :))


***

Sen jeszcze nie zdołał umknąć przed rodzącym się dniem, który z coraz większym blaskiem wchodził przez okno, nie przejmując się, że było zamknięte. Budziki milczały, także we śnie pogrążone. A już z kuchni dobiegł mnie znany i znienawidzony głos, który raczył uświadomić mi, jakie to złe i bezużyteczne dzieci posiada. Spłodziłeś, to masz – mruczę do siebie, przekręcając się na drugi bok. Zdążyłam przywyknąć, w końcu jestem nadprogramowym dzieckiem, w dodatku błędem wychowawczym. Ileż ciekawych rzeczy się człowiek dowiadywał podczas kłótni!
Tymczasem uczynny sen otulił mnie pierzyną i głaszcząc delikatnie po włosach, nucił ulubioną kołysankę. Był łaskawy dla mnie wyjątkowo, pozwolił zapaść w mroczną nieświadomość na kolejne dwie godziny.

*

- Podlewaliście kwiatki w ogóle?! – krzyknęłam do starego, ze złością w głosie.
- Mnie tam nie potrzeba kwiatków – odpowiada z kuchni.
- Więc zrobiłeś to specjalnie!? – warknęłam, nie dbając nawet o grzecznościowe formy. Kiedyś oberwałabym za to po głowie, ale tym razem najwyraźniej nie dosłyszał.
Trzy roślinki zawieszone na wschodniej ścianie przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Nie było mnie półtorej tygodnia, kiedy wyjechałam na święta,... a poza tym opieka nad roślinkami zawsze należała do brata. Nie sądziłam... Nie, sądziłam, ale miałam nadzieję, że mimo wszystko pamiętał. Nie pamiętał... a to by oznaczało, że ta trójka nie widziała wody od ponad trzech tygodni.

Zdjęłam ze ściany najgorzej wyglądającego kwiatka. Postawiłam na podłodze i nie dbając o otoczenie, zaczęłam obrywać wyschnięte na wiór listki. Tam, gdzie nie było czego ratować odcinałam całe gałązki. To, co zostało z rośliny... Biedactwo. Zabrałam ją do siebie, z nadzieją, że jeszcze odżyje. Chociaż okno wychodzące na północ raczej nie będzie jej służyć... ale nawet nie wiem, jak to biedactwo ma na imię, więc nie jestem w stanie dowiedzieć się, czego jej tak naprawdę potrzeba do szczęścia, poza wodą i światłem?

*

Krążyłam po sklepie trochę bez celu. Musiałam się oswoić z nowym rozstawieniem regałów, trochę się zmieniło, odkąd byłam tam ostatnio. A zdaje się, dawno nie miałam okazji. Regałów z fantastykę szukałam przez dłuższą chwilę. Historię rzucili pod ścianę, na drugim końcu salonu. Ech, kiedyś było wygodniej, historia z fantastyką były blisko siebie, a teraz będzie trzeba biegać po całym sklepie! – pomyślałam, zirytowana. Mijały kolejne minuty, a ja wypatrzyłam w tym czasie kilka książek, które wydały się warte bliższego zapoznania.
Rzucam okiem na stanowisko, przy którym spodziewałam się zastać brata. Ale odkąd weszłam do sklepu, wciąż było puste. Pewnie poszedł na fajkę, albo zjeść coś. Ma prawo, chyba. Hm... jakaś rodzinka się tam zaczęła kręcić, a brata wciąż ani widu, ani słychu. Sięgnęłam po komórkę. Odebrał po trzech sygnałach:
- Brat, gdzie jesteś? – zapytałam bez ceremonii.
- W robocie – odpowiedział, śmiejąc się do słuchawki. Uśmiechnęłam się także.
- Tak? Jakoś cię tu nie widzę - mówię. - Kolejka ci się przy stanowisku robi – dodaję, poważniejąc.
- Kolejka? No, dobra, już idę.

- No to daj dowód – powiedział, kiedy rodzinka zabrała kilka folderów reklamowych i poszła w sobie tylko znanym kierunku.
- Poczekaj, najpierw usiądę.
- Okej, okej. Siadaj, jasne.
Załatwienie formalności było bułką z masłem. Parokrotnie musiałam jedynie złożyć mój autograf. Na razie tylko tak mogę je rozdawać - na dokumentach (listach obecności i bibliotecznych rewersach), może kiedyś przyjdzie czas na inne rozdawnictwo podpisów? Może, kiedyś.
- Dać ci je? – zapytał, spinając dokumenty przeznaczone dla mnie. - Czy przywieźć ci, jak wrócę do domu?
- W sumie... Weź je ze sobą – decyduję w końcu. Później zaczęliśmy rozmawiać o niczym, bo w pobliżu nie zauważyłam oczekujących klientów, więc mogłam śmiało zajmować mu czas.
- Znalazłaś Chmielewską? – zapytał w pewnym momencie. – Bo ja nie pytałem.
- Ech – wzdycham teatralnie. – Myślałam, że sprawdziłeś czy jest, masz tutaj kontakty i w ogóle. Też nie szukałam, poza tym trochę się pozmieniało tutaj... cóż, zapytam w Info. – Rzuciłam okiem na zegarek, miałam jeszcze niecałe półgodziny do umówionego spotkania. Chmielewska, a właściwie jednak konkretna książka jej autorstwa na szczęście była obecna, ostatni egzemplarz. Takie już rodzinne szczęście, zwykle bierzemy ostatnią sztukę. Zabrałam z podziękowaniem podaną mi książkę. Podeszłam z powrotem do brata z radosnym okrzykiem: znalazłam!
- Nie korzystasz z promocji? – zapytał, nieco zdziwiony.
- A jest tu jakaś informacja o niej? Bo nie zauważyłam.
- Widzisz tamten wielki plakat? – wskazał mi kierunek. Faktycznie, był wielki, ale jak ktoś – tak jak ja – rozgląda się w księgarniach po półkach a nie po suficie, to mógł go nie zauważyć. – I w gazetce. – Rzuciłam okiem na folder reklamowy, rzeczywiście była informacja.
- No dobra, to idę zapolować - stwierdziłam wesoło, upewniona, że promocja istnieje.

Po krótkim spacerze przez sklep zabrałam upatrzone wcześniej pozycje. I raźnym krokiem, ponownie wróciłam do brata.
- Jeszcze ktoś pomyśli, że tutaj jest kasa – zaśmiałam się lekko, podając mu książki i pieniądze. Nie sprawdzałam, co prawda czy przy kasie była kolejka, ale musiałam się zbierać, nie lubię się spóźniać. Co do żartu, nie był on do końca zabawny... Bo brat często narzekał, że odkąd przemeblowano wnętrze, ludzie pytają go, czy to stanowisko ochrony, czy może Info... więc czemu by nie kasa? Zastanawiam się w takich momentach, czy ludzie w ogóle patrzą kogo pytają? Nie żeby brat na koszuli miał wyszyte logo firmy, dla której pracuje (pozwolę sobie tutaj nie wspomnieć o ogromnym telebimie, gdzie lecą reklamy firmy, a obok stoi również niemała galeryjka, na której też znajduje się sporych rozmiarów logo.) Zresztą, byłam tamtego dnia świadkiem, jak chłopak zapytał brata, czy może zostawić u niego książki... Brat zaprzeczył i uprzejmie wskazał na stanowisko ochroniarza, znajdujące się vis a vis, tego przy którym sam pracuje.

*

Na miejsce spotkania dotarłam niecały kwadrans przed czasem, cóż, bywa i tak. Przed ostrym słońcem ukryłam się w cieniu rzucanym przez parasol, umieszczony w ogródku przed małym punktem gastronomicznym. Miałam z tego miejsca dobry widok na zegar umieszczony nad wejściem dworca. Dobry widok to może przesada – widziałam zegar w prześwicie pomiędzy ukwieconymi gałęziami rozłożystego krzewu rosnącego na wysepce.

Lucyferia także przyszła odrobinę za wcześnie. Po skomentowaniu niezwykle uroczej i ciepłej pogody, ruszyłyśmy przed siebie, do miejsca, którego jeszcze nie miałam okazji poznać. Kiedyś chciałam zaprowadzić tam kilkoro przyjaciół, niestety nie potrafiłam go znaleźć, pomimo znajomości orientacyjnej – gdzie mogło się znajdować. Następnym razem, kiedy zechcę kogoś tam zabrać nie powinnam raczej zabłądzić.

Fanaberia, bo tak nazywa się lokal, do którego zaprowadziła mnie Lucyferia, to intrygująca herbaciarnia. Ludzi na szczęście nie było wielu, właściwie to w ogóle. Rozejrzałyśmy się po salach, które tworzą całość. Ostatecznie cofnęłyśmy się nieco, wybierając jasno oświetlone miejsce z trzema stolikami. To było dość niezwykłe, ponieważ cała Fanaberia znajduje się w podziemiach śródmiejskiej kamienicy. Natomiast podest, na który się zdecydowałyśmy także umieszczony jest pod poziomem ulicy, ale "wystaje" przed budynek... i został ograniczony szklanym dachem. Ale nie na tym kończyła się niezwykłość miejsca!

Podest wyłożony został miękkimi dywanami o orientalnych wzorach, także ściany były miękkie ze względu na gąbkę, która je pokrywała, a została umiejętnie zakryta różnobarwnymi i wzorzystymi tkaninami. Natomiast wokół niskich stoliczków leżało sporo kolorowych poduszek, natomiast goście mogli zasiąść na niedużych, okrągłych, obitych bordowym aksamitem... z braku słowa(, które pewnie istnieje, tylko go nie znam), powiem, że to były pufy. Chociaż przypominały raczej okrągłe poduszki na desce. Zanim jednak weszłyśmy do tej orientalnej komnaty zdjęłyśmy kurtki i buty.

Umościłyśmy się w zacisznym kątku, każda na swój sposób zajmując miejsce. Usiadłam bokiem, zginając delikatnie nogi w kolanach. Chciało mi się śmiać. Paradne! Jeszcze dzień wcześniej rozmyślałam przed snem, czy są restauracje, w których spożywa się posiłki leżąc, jak to czyniono w odległych od teraźniejszości czasach. A tu taka niespodzianka!

- Znam ten cytat – powiedziałam Lucyferii, po przeczytaniu wstępu do obszernego menu. – Czytałam tę książkę, jest krótka, ale bardzo interesująca.
Książka, z której właściciele Fanaberii zaczerpnęli cytat to "Księga herbaty", Okakura Kakuzo.
- Zamów pierwsza – stwierdziła przyjaciółka.
- Dobrze, ale to trochę potrwa – uśmiechnęłam się delikatnie znad karty, którą zaczęłam uważnie studiować. A było, co czytać... ponad 80. propozycji wszystkich kolorów herbat i najróżniejszych mieszanek, o ile nie więcej. – O! Mają tutaj gyokuro,... najlepsza herbata w Cesarstwie – dodałam zamyślona. Przypomniało mi się, jak podczas jednej z sesji Legendy Pięciu Kręgów moja postać dostąpiła zaszczytu picia gyokuro. Lucyferii stwierdziła, że ten gatunek herbaty nie przypadł jej do gustu, dlatego też wybrałam inną. Ale postanowiłam w duchu, że kiedyś wybiorę się do tej herbaciarni ponownie i skosztuję Drogocennej Rosy.

Jeszcze jeden drobiazg zachwycił mnie w owej niezwykłej herbaciarni. Otóż czarki imitowały kształtem muszle, i nie posiadały płaskiego dna, dlatego też posiadały specjalnie wyprofilowane, drewniane podstawki.

Czas mijał nam niezauważenie podczas delektowania się herbatami. Rozmowa płynęła swobodnie, niewymuszonym nurtem. W międzyczasie Lucyferia, zgodnie ze złożoną przed paroma tygodniami obietnicą, wpisała się do mojego pamiętnika. To, trzeba przyznać, dość ascetyczny wpis, ale jednocześnie nie potrzeba mu żadnych ozdobników, czy rysunków... bo w kilku słowach cytatu ukryta została niezwykle ważka treść.

Kiedy przestałyśmy być jedynymi osobami na podeście, a spokojny nurt rozmowy został zaburzony przez rozmowy toczone obok nas, zdecydowałyśmy się na opuszczenie tego gościnnego, bądź, co bądź, miejsca. Nie był to bynajmniej koniec spotkania. Korzystając z utrzymującej się przyjaznej aury i pomimo zbliżającego się nieuchronnie zachodu słońca, wciąż panującej jasności, poszłyśmy na spacer po Śródmieściu. Tak wypadło, że niespiesznym krokiem przeszłyśmy do następnej dzielnicy, oddalonej już nieco od ścisłego centrum, zmierzając w kierunku stawów. Żartowałam, że jak tak dalej pójdzie to Lucyferia odprowadzi mnie aż pod drzwi domu. Jeszcze czas jakiś dotrzymała mi towarzystwa, podczas oczekiwania na odpowiedni autobus.

Do domów dotarłyśmy prawie, że w tym samym czasie. Ona piechotą, gdyż mieszka relatywnie niedaleko miejsca, w którym się rozstałyśmy, a ja autobusem – parę kilometrów dalej (teoretycznie też niedaleko, ale tylko jeśli posiada się samochód). A skąd to wiem? Ponieważ miałam wyrzuty sumienia, zostawiając ją samą, poprosiłam by posłała wiadomość, kiedy będzie w domu. Teoretycznie nie miałam się, o co martwić, gdyż to jej „teren”, ale mimo wszystko... Strzeżonego, i tak dalej.

Pomimo porannych scysji i marnych prób odratowywania biednej rośliny, ten dzień w ostatnim czasie był jednym z najlepiej spędzonych w Katowicach. I zdecydowanie będę tamto popołudnie miło wspominać przez długie lata.

Ellaine - 27 Kwietnia 2010, 19:06

Dzień należał do tych mało zajmujących, kiedy człowiek z przyzwyczajenia bardziej, niż ochoty siedzi na wiejących nudą zajęciach. To taki dzień był, kiedy patrząc za okno na coraz pewniejszą zielenią przyobleczone drzewa i krzewy, ma się sto pomysłów na sekundę, gdzie by się poszło i co by się zrobiło, gdyby nie siedziało się na wykładzie. Chociaż wie się, że spacer aż do Pszczyny zająłby parę godzin... Nawet nie trzeba sprawdzać na maps.google, by wiedzieć. Ale gdyby się miało rower? To przecież tylko trzydzieści kilometrów. No tak, ale najpierw trzeba mieć rower i pewność, że da się radę tyle przejechać... w tę i z powrotem to już 60.

Wykład płynął własnym torem, myśli własnym. Czasem się spotykały w podróży, ale wątek myśli nie rozumiał osnowy wykładu, i znów się rozchodziły. Oj, dziurawa ta materia, dziurawa. Ale mimo wszystko, początkowo człowiek starał się skupić na wykładzie, być może dlatego, że to był pierwszy z tego przedmiotu... A być może ze względu na wykładowcę. Chyba braki w kadrze profesorskiej spowodowały to, że ten miło wyglądający starszy pan, musi codziennie pokonywać własne ograniczenia. Wydaje się, że przeżył kiedyś wylew... Lewa ręka bezwładnie leży na kolanach, a noga – także lewa, nie zgina się w kolanie. Dlatego tym silniej człowiek pragnął słuchać i rozumieć wykładany problem, nie z litości, bynajmniej, z szacunku i podziwu dla hartu ducha, jakim wykładowca musi się wykazywać, skoro nie zrezygnował z pracy pomimo kalectwa.

Niestety, nie cechuję się tak silną wolą... Za oknem bloki i ulica raz za razem to były oświetlona kolącym po oczach, jaskrawym światłem południowego słońca, to znów pogłębiały swą szarość, gdy biały cumulus na chwilę wszedł w drogę promieniom. Ludzie wychodzili z uczelni, kierując się w sobie tylko znanym kierunku, a ja myślałam, że chętnie znalazłabym się na ich miejscu. Uniosłam wzrok na lazurowe niebo, gdzieniegdzie zakryte kłębiastymi olbrzymami. Wpatrywałam się w barwy, jakimi upstrzone były chmury, pomimo, że na pierwszy rzut oka powiedziałbyś, że są białe. Były białe, oczywiście, ale nie tylko. Gdzieś z tej obserwacji zrodziła się myśl, jak należałoby malować chmury - czy zamalować kartkę na niebiesko, czy zostawić białe plamy, a potem wypełnić je jasnymi błękitami i szarościami, by nadać kształt chmurom? Hm...
Spojrzenie powędrowało w kierunku widocznego pomiędzy blokami Spodka. W świetle kwietniowego słońca nawet on wydawał się być wiosenny, a jasny, zielonkawy pas pod krawędzią dachu odcinał się świeżością od ciemniejszego, szarego tła. Z wiekiem świat nam się kurczy, pomyślałam. Kiedyś byłam święcie przekonana, że Spodek jest daleko od mojego miejsca zamieszkania. Ponieważ od urodzenia się nie przeprowadzałam, więc hala nadal jest równie daleko, ale wydaje się być o wiele bardziej osiągalna. Zresztą! Już sam wyjazd na podwieczorek do Babci, która mieszkała parę przystanków przed Śródmieściem, wydawał się wielką wyprawą na koniec świata. A „daleko” zaczynało się od zakrętu drogi, obsadzonej szpalerem drzew... ulica wyznacza starą, północną granicę mojej dzielnicy; z mojego domu do niej można dojść w pięć minut. Im człowiek większy, tym świat mniejszy... Zdecydowanie mniejszy.

Takie rozmyślania towarzyszyły mi przez większą część wykładu, pomiędzy jednym zerknięciem na zegarek a drugim. Aż w końcu profesor podziękował i pozwolił wyjść. Ponieważ odczuwałam nagły brak cukru we krwi, a dokładniej czekolady, od której jestem uzależniona, stanęłam przed pobliskim automatem i przyjrzałam się, co też dają dobrego. Duplo. Nazwę tę kojarzyłam jeszcze z dzieciństwa, kiedy dostawaliśmy paczki świąteczne z kopalni. Pomyślałam, że chętnie sprawdzę, czy zachowane w pamięci wrażenia smakowe, będą odpowiadały tym współczesnym. Niestety, automat stwierdził, że „Brak towaru! Proszę wybrać inny produkt!”. Westchnęłam, bo już raz mi się to zdarzyło... Cóż. Wybrałam inny. Automat zamruczał cicho, coś spadło. Usłyszałam brzęk monet, spadających do metalowej kieszeni do wydawania reszty. Sięgnęłam po baton. Ręka trafiła na cienki, podłużny produkt. Zmarszczyłam brwi. Znałam gabaryty batonu, który wybrałam jako drugi i nijak nie pasowało mi to do kształtu, który trzymałam w dłoni. Wyjęłam rękę. Duplo. Coś tu nie gra... – pomyślałam. I nie zastanawiając się dłużej, sprawdziłam, co stało się z drugim. Był, tylko, że nieco głębiej. Hm... Wrzuciłam oba do torby, po czym wzięłam wydaną resztę. Rzuciłam okiem na monety, wydało mi tyle ile dostałabym, gdybym zamówiła tylko jeden batonik – ten drugi. Dwa w cenie jednego... Aha. Wzruszyłam ramionami i zadowolona z życia ruszyłam w kierunku wyjścia z uczelni.

***

Tak to już ze mną jest, że lubię spać w ciągu dnia. Czasem wychodzi na to, że kładę się na dwadzieścia minut, a czasem zasnę rzeczywiście i budzę się po trzech godzinach. Różnie bywa. Swoją drogą, pewnego dnia w radiu mi powiedzieli, że jacyś amerykańscy naukowcy (bo dlaczego mieliby to być jacyś inni?) – odkryli, że jeśli człowiek zaśnie w ciągu dnia, ten lepiej zapamięta informacje, które otrzymał wcześniej. Ma to w jakiś magiczny sposób wpływać na jakość uczenia się i tak dalej. A jeśli wystąpią marzenia senne, to na pewno człowiek będzie wszystko umiał, na mur-beton!

Cóż, przyznam się – zasnęłam. Tym razem to nie była markowana drzemka, tylko głęboki, mocny sen. Z zapamiętanymi marzeniami sennymi, co u mnie zdarza się bardzo, bardzo rzadko. Jedynie obawiam się tego, że dzisiaj w nocy będę miała poważny problem... Ale cóż, kocha się dalej.
Pozwolę sobie przytoczyć tutaj dzisiejszy sen, ponieważ był wyjątkowo żywy. I w odróżnieniu od kilku poprzednich – nie był koszmarem. Zasadniczo nie śnią mi się takie koszmary jak w filmach: zimny pot i nagłe podniesienie się do pozycji siedzącej, bez krzyków, płaczu i innych efektów specjalnych. Nie, nie, bynajmniej! Po prostu po przebudzeniu wiem (nawet jeśli nie pamiętam szczegółów snu), że śniło mi się coś przykrego, nieprzyjemnego, i nie mam złego humoru tylko dlatego, że wstałam lewą nogą patrząc przez prawe ramię w lewy górny róg okna, ale dlatego, że to, co widziałam we śnie było złe, bardzo smutne, przerażające i jakie tam jeszcze chcecie.

Ale mniejsza o to:

Swego czasu narzekałam (i wciąż zdarza mi się narzekać) na fakt, że często przy pisaniu opowiadań, scenek i tak dalej, słowa są wypierane przez obrazy i wrażenia. Dzisiaj moja wyobraźnia niewerbalna dała czadu, jednym słowem. Śniło mi się między innymi (wszystkich szczegółów nie pamiętam, a niektóre są mało ważne, jak fakt, że kumpel poszedł do toalety, żeby się odlać). Dbałość o szczegóły w tym śnie była powalająca.

W mieszkaniu, gdzie żyję od urodzenia, dokładniej w dużym pokoju była prawie cała moja grupa ze studiów, i do tego jeszcze pani psycholog. Nie jestem pewna, czy byli wszyscy, ale na pewno większość. Psycholożka podzieliła nas w pary, kazała wziąć kartki, długopisy i napisać w różnych kategoriach/sytuacjach życiowych - cechy, jakie charakteryzują drugą osobę z pary (np. jak zachowuje się na uczelni, poza uczelnią, w domu, coś w ten deseń). Filowałam do kartki kolegi z pary, co też o mnie wypisuje (siedział po mojej lewej na kanapie), niestety nie zdołałam zapamiętać.

Później nastąpiło kilka mniej istotnych scen. Aczkolwiek, nie wiem w którym dokładnie momencie, zauważyłam, że w górnym zgięciu palca wskazującego (wybaczcie ten pokrętny opis, ale nie jestem anatomem) miałam wbitą podłużną drzazgę. Ból był bardzo rzeczywisty. Po wyjęciu intruza pokazało się trochę krwi, szczypało naprawdę mocno. //Tak na marginesie: Swego czasu przyśniło mi się, że oblałam sobie palec kwasem, we śnie piekło strasznie, tak bardzo, że w końcu się obudziłam... Po przebudzeniu wciąż czułam ból, wiecie dlaczego? Przez długi czas w nocy tak silnie zaciskałam dłoń, że głęboko (no, skóry nie przebiłam, ale kto wie, może w końcu by mi się „udało”) wbiłam sobie paznokieć w palec, który we śnie oblałam tą żrącą substancją. //

*

A potem... potem wydaje mi się, że przyśniło mi się (w tym dzisiejszym śnie), że poszłam spać, ewentualnie, że zaczęłam grać, albo po prostu zaczęłam zupełnie nowy sen. Otóż:

Dzień był wyjątkowo ciepły, pełen słońca. Trawy porastające pagórki zieleniły się, a w słońcu miały tak żywe barwy, że niemal raziły po oczach. Niebo było czyste, lazurowe, tylko gdzieniegdzie widoczne były popychane letnim wiatrem chmury. Płynęliśmy statkiem po wąskim kanale. Właściwie to chyba był okręt wojenny, ale raczej słabo uzbrojony, bo nie było widać żadnych dużych dział na pokładzie. Przechadzałam się swobodnie po pokładzie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, a ludzi było sporo, praktycznie sami żołnierze, którzy rozmawiali między sobą. Weszłam po schodkach na nadbudówkę i oparłam się o pomalowaną na biało barierkę. Zresztą cała jednostka była biała, natomiast pokład i płaski dach nadbudówki, na której stałam, były wyłożone jasnym drewnem.

Okolica przez którą płynęliśmy była spokojna, prawie radosna, słońce oświetlało hojnie otaczające nas pola i łąki, gdzieniegdzie widać było domy, czy nieduże miasta. Wiatr był dość silny, ale ciepły, bawił się moimi długimi włosami.

Nagle przyśpieszyliśmy, a wokół dało się odczuć, że zbliża się jakieś niebezpieczeństwo. Już wcześniej w powietrzu czuć było jakieś oczekiwanie najgorszego, w tym tonie były prowadzone przez żołnierzy rozmowy, które do mnie docierały. Ale nie przejęłam się wtedy, ani teraz. Dookoła mnie zapanował pośpiech, wydawano rozkazy, i tak dalej. Usiadłam na metalowej balustradzie, o którą wcześniej już się opierałam; po to, żeby lepiej widzieć, co się dzieje. "Barka" zaczęła przyspieszać. Zobaczyłam przed sobą, błyszczącą w słońcu, nitkę kanału, który wił się między zielonymi pagórkami jak biało-niebieski wąż, opadając coraz to niżej. Przypominało to nieco zjazd z pochylni pełnej wody, jak w Lunaparku, tylko, że z serpentyną. I tak też się czułam, zamiast strachu przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, cieszyłam się tym wodnym slalomem. Pęd wiatru odgarniał mi włosy z twarzy.

Po chwili dopłynęliśmy do śluzy. Doszły mnie słuchy, że po drugiej stronie będziemy bezpieczniejsi. Jednak z nieznanej mi przyczyny coś się zepsuło, śluza po zamknięciu ani drgnęła; nie podniósł się poziom wody, ani obniżył. Po chwili otworzyły się wrota po drugiej stronie śluzy... i okazało się, że kanał został wysuszony, a na jego środku jak na szerokiej ulicy stał ogromny czołg z lufą wycelowaną prosto w naszą "barkę". Obawiam się, że czołgów było więcej, poza tym zawisł nad nimi uzbrojony helikopter. Tak, karabiny tego ostatniego również były wycelowane w nas.

No cóż, a później... później okazało się, że to była gra komputerowa, bo pojawił mi się interfejs. Co prawda nie było opcji nowa gra, wczytaj, itd. ale były inne. Jednak czułam, że przerzuciło mnie na początek gry.

*

Natomiast po przebudzeniu byłam mocno skołowana. Czułam się jakbym rzeczywiście była na tym statku. I nie byłam do końca pewna, co właściwie zaszło... Chwilę mi zajęło, zanim się zorientowałam, gdzie jestem, i że to co przeżywałam było snem, oraz to, że wbrew wszystkiemu (zwłaszcza odczuciu, że to, co było rano to wczoraj) wciąż jest wtorek.

Ellaine - 30 Kwietnia 2010, 22:06

Mimo, że tak naprawdę nie lubię słońca, zauważam u siebie tendencję do coraz większych pokładów zrozumienia dla niego. A nawet czasem cieszę się z tego, że jest w dużych ilościach. Tak też było niedawno, kiedy w dzień wolny z własnej woli wstałam przed dziewiątą! O dziwo, z werwą opuściłam pielesze kilkanaście minut po siódmej.

Pogoda była doprawdy urocza i zachęcała do spacerów. Gdybym posiadała taki cud techniki, jak rower, zapewne bym z niego z chęcią skorzystała. Ponieważ jednak wehikuł takowy mam, lecz niesprawny, siłą rzeczy do spaceru użyć musiałam nóg mych osobistych. Wrzuciłam do torby niezbędne dokumenty, oraz dwie nie przeczytane książki, które może innym razem zdołam doczytać. Jednak od pewnego czasu staje się to niemalże niemożliwością, kiedy stale mam wypożyczonych około dwudziestu książek z czego ¾ to materiały na studia. Tu w formie komentarza - najlepiej zabrzmiałoby głębokie, teatralne westchnięcie, a potem równie teatralne stwierdzanie: Życie!

Droga do kancelarii parafialnej minęła mi nim się spostrzegłam. Chwilę spędziłam w jasnym, czystym pomieszczeniu biurowym, gdzie miła pani wypisała formularz potwierdzający moją przynależność do Wspólnoty. Biurokracja w czystej postaci, nikt nie przyjmie mi na wiarę, że jestem wierząca! Ale skoro trzeba, to trudno. Zresztą, tu wcale nie chodzi o ten świstek papieru, tylko o fakt, że będę mogła dostąpić zaszczytu i podjąć się odpowiedzialności bycia matką, póki co wyłącznie - matką chrzestną.

Rzuciłam okiem na wyświetlacz telefonu, mój jedyny miernik czasu jaki noszę przy sobie. Kiedyś, nim zdobyłam pierwszą komórkę, nosiłam zegarek na ręce. Ostatni, jaki miałam, był też najstarszym, obdarzony „duszą”, a nie z jakąś tam baterią! Kwadratowy z datownikiem zamiast piątki, poza tym był na materiałowym pasku, dzięki czemu mogłam łatwo dostosować obwód do mojego dość szczupłego (jak śmiem sądzić) nadgarstka. A przede wszystkim, odziedziczyłam go po Babci. Dlaczego go nie noszę? Cóż, problem z zegarkami z duszą jest taki, że ich naprawa mogłaby sporo kosztować. Może w przyszłości wydobędę go z zakamarków zapomnienia i zaniosę do zegarmistrza, póki co - spoczywa w spokoju.

8:30. Do otwarcia biblioteki miejskiej pozostało pół godziny. Przypuszczam, że odległość jaka mnie dzieliła od niej, byłabym w stanie przebyć w dziesięć minut. Przypomniała mi się wtedy książka Paulo Coelho „Pielgrzym” i zamieszczone tam „Ćwiczenie Szybkości”, jeśli dobrze pamiętam nazwę (a czytałam to kiedyś tam, czyli dawno i nieprawda). Ruszyłam przed siebie, najwolniej jak potrafiłam. Po drodze obserwując całe piękno zieleniejących drzew i krzewów, podziwiając z zachwytem soczystość kolorów jaka wypełniała całą otaczającą mnie okolicę. Wsłuchiwałam się w ptasi trel, próbując dostrzec tych małych śpiewaków. Zauważyłam jedynie pasącą się nieopodal kościoła srokę, a kawałek dalej przez dłuższą chwilę obserwowałam idącą ulicą sierpówkę. Szczęśliwie umknęła na pobliskie drzewo przed nadjeżdżającym samochodem.

Przystanęłam zaskoczona, widząc nieopodal jednego z wejść do parku drogowskaz z zawieszoną na nim mapą. W centrum miasta próżno szukać mapy Śródmieścia, a tutaj, na peryferiach... skąd się ona wzięła? Podeszłam do ciemnego słupa, zaciekawiona zjawiskiem. Na mapie zaznaczono trasę rowerową, biegnącą przez parę dzielnic, a zaczynając się niedaleko miejsca, w którym stałam. Po przestudiowaniu planu, uniosłam wzrok na zawieszone tabliczki u szczytu drogowskazu. Uśmiechnęłam się lekko, dostrzegając fantazję twórcy. Tabliczki przywieszone zostały do słupa za pomocą metaloplastyki, przedstawiającej welocypedy. Cóż, nic dziwnego, skoro wskazywał trasę rowerową! Przyjemny dla oka akcent.

By jeszcze bardziej opóźnić marsz, weszłam do parku, gdzie alejki wiją się szerokimi zakosami pomiędzy starymi drzewami. Owszem, gdzieniegdzie wyraźnie widoczne są też i wydeptane ścieżki przez ludzi, którym się spieszyło i idąc parkiem starali się skrócić, a nie wydłużyć, drogę. Mnie tymczasem nigdzie się nie spieszyło, wciąż miałam nadmiar dwudziestu minut. Między drzewami dostrzegłam kolejnego pasącego się ptaka, którego gatunku nie potrafiłam odgadnąć. Po dłuższej obserwacji doszłam do wniosku, że być może to jest gołąb, z tym, że od pospolitych gołębi miejskich odróżniało go bardziej jednolicie szare ubarwienie na skrzydłach i wyraźne białe plamy na bokach szyi, tworzące niemal pół-obrożę, jak u sierpówki. Poza tym wydawał się większy od zwykłego gołębia. Później przeszukałam Internet w poszukiwaniu odpowiedzi; prawdopodobnie było mi dane widzieć gołębia grzywacza.

Zostawiłam go samemu sobie po dłuższym kontemplowaniu jego obecności w parku. Skierowałam się szerokim łukiem, bo tak biegła alejka, w stronę jednego z wyjść. Jednak po drodze mijałam pusty plac zabaw. Ostatecznie, wciąż jeszcze był rok szkolny, w dodatku dzień powszedni. Nic więc dziwnego, że o tej porze w parku nie było dzieci, które mogłyby bawić się na placu. Mnie natomiast zrodziła się, gdzieś w tyle głowy psotna myśl...

Nie mogło być lepszej okazji... Spokojnym krokiem podeszłam do huśtawki. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz miałam możliwość, by poczuć ten jedyny w swoim rodzaju wiatr, tę nieważkość... i pozwolić przez chwilę myślom odpocząć. Jednak po chwili odetchnięcia, rozmyślanie poszło nieprzyjemnym torem. Najwyraźniej myśli nie chciały odpoczynku, doszły do okropnego wniosku. Obliczyły pewną kwestię w bardzo niekorzystny dla mnie sposób. Doszukiwanie się symboli i związków między przypadkowymi zdarzeniami czasem bywa pomocne, czasem zgubne, a czasem po prostu idiotyczne... Z tą myślą zatrzymałam się, starając się odgonić myśli o śmierci. Chociaż może rację ma mąż kuzynki, kiedy powiedział dzisiaj: „A może śmierć to jest coś najlepszego, co spotka nas w życiu?” Dowiem się o tym, w swoim czasie,... jak każdy.

Zostawiłam za sobą park, dzieliło mnie już tylko kilkadziesiąt kroków od biblioteki umieszczonej w skrzydle szkoły, do której uczęszczałam. Szkoła rosła wówczas z każdym rokiem, będąc w permanentnym stanie budowy. Zresztą prace budowlane zakończono parę lat po moim opuszczeniu gościnnych murów owej podstawówki. Natomiast w bibliotece znalazłam się chwilę po dziewiątej.

I tak oto w jeden z ostatnich kwietniowych dni ćwiczyłam szybkość.
Byłam szybka, niczym wiatr i punktualna, jak szwajcarski zegarek. Jakby na to nie patrzeć - dotarłam na czas.

Ellaine - 2 Maj 2010, 19:09

Średnio mam dzisiaj wenę do pisania na blogu, ponieważ wykorzystuję ją bezlitośnie do innych celów. Wreszcie! Po sześciu latach wiem, czego chcę od wymyślonego dawno temu tekstu... I nawet znalazłam odpowiedni sposób realizacji. Co z tego wyjdzie? Dowiem się, kiedy skończę.

Tymczasem pochwalę się Wam moim siostrzeńcem, który za parę tygodni będzie też moim chrześniakiem. Zdjęcie jest o tyle fajne, że mnie niezbyt widać. Młodego też nie za bardzo, ale nosek mu wystaje spod rożka. Zresztą na razie jest dość... standardowy w wyglądzie, że tak się brzydko wyrażę.

Swoją drogą, ponoć dobrze działam na dzieci, a przynajmniej na to jedno konkretne. Młody miał "pijacką" czkawkę, kiedy przyjechaliśmy do nich na urodziny siostry. Szwagier dał mi synka na ręce i kazał trzymać, z tekstem, że nie zaśnie dopóki mu nie przejdzie. Po dłuższym czasie mu ta czkawka przeszła, a potem bez większych zgrzytów zasnął mi na rękach. Ba! Zanim zasnął to nawet uśmiechnął się do mnie, albo tak usta wykrzywił, że wyglądało jak uśmiech. Nie orientuję się od kiedy niemowlęta uśmiechają się świadomie.
Nawet stwierdzili, że może mnie zatrudnią na niańkę... Nie wiem, czy bym chciała. Ale... jeśli zaproponowaliby mi w zamian wikt i opierunek, hm... Nie, to raczej by nie wypaliło, pewnie by im nie pasował lokator śpiący w salonie na kanapie. Zresztą, mniejsza o to. Pokażę Wam zdjęcie i idę dalej zajmować się tekstem.

Antoni i ja.

Godzilla - 2 Maj 2010, 21:47

Bardzo fajny pysio z tego rożka wystaje. Kiedyś twierdzono, że dzieci "świadomie" (cokolwiek miałoby to znaczyć) uśmiechają się chyba od szóstego tygodnia. Ale kiedyś też uważano, że noworodek nie widzi i nie słyszy, i wierzono "słusznie i naukowo" w stek innych bzdur. Znajome mamy twierdzą, że ich maluchy uśmiechały się o wiele wcześniej (nawet w pierwszym tygodniu), i na pewno nie robiły tego, kiedy im było źle. Tak że owszem, mały najwyraźniej uśmiechnął się do Ciebie.

Czkawkę to one mają regularnie. Mojemu starszemu dziecku na dodatek często drżała bródka i wyglądał bardzo nieszczęśliwie, aż babcia i ciocia się martwiły o tego "niesporczaka". Ale niesporczakowi wszystko ładnie przeszło. Teraz są inne problemy: jest uparty, kłóci się z siostrą i nie chce odrabiać lekcji :wink: Tak że wszystko przed Wami :mrgreen:

Ellaine - 2 Maj 2010, 21:53

Młodemu też broda drga, jak śpi. Widziałam, bo później jeszcze miałam go do dyspozycji. Siedziałam z nim na rękach przez długi czas na fotelu i pilnowałam mu snów, żeby dobre były. A siostra mówiła, że w szpitalu pielęgniarki przechrzciły go mianem "trzęsibródka" :)

No, jak to będzie później to wiadomo - wyjdzie w praniu. Na razie jest uroczy. A jaki będzie potem, czas pokaże. Ja się postaram w miarę możliwości go do książek zachęcać, zwłaszcza fantastycznych ;)) No i póki co noszę się z zamiarem napisania bajki dla niego, a Matrim mi w tym wydatnie pomógł, podsuwając świetny pomysł, który muszę przemyśleć i nie zepsuć :D

Godzilla - 2 Maj 2010, 21:56

Będzie fajnie, jak się zacznie do Was odzywać, gugać i gaworzyć po swojemu. Zawsze mi się to bardzo podobało. Koniecznie z nim trzeba rozmawiać. Kto inny będzie Cię słuchał z taką uwagą?
hijo - 2 Maj 2010, 22:00

Godzilla napisał/a
Czkawkę to one mają regularnie.
potwierdzam, doświadczam na bieżąco :) brzmi to mega zabawnie w wykonaniu Przyszłości...
Ellaine - 2 Maj 2010, 22:04

Godzilla napisał/a
Kto inny będzie Cię słuchał z taką uwagą?

No tak, co racja to racja :)

Młody też brzmiał zabawnie z tą czkawką. Ale aż szkoda go było, mam nadzieję, że to nie jest dla nich zbyt bolesne, czy coś?

Godzilla - 2 Maj 2010, 22:06

Podobno nie jest.


Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group