Piknik na skraju drogi [książki/literatura] - Ostatnio czytane
Fidel-F2 - 9 Kwietnia 2020, 10:01
Ostatni zamek - Jack Vance
Stustronicowa nowelka, z czasów gdy do opowiedzenia historii nie trzeba było kilku tomów po tysiąc stron. Rzecz niby nagradzana - Hugo, Nebula - i jak na owe czasy pewnie interesująca, choć dziś mocno już zleżała. Nieliczna arystokracja, zdegenerowana socjalnie i intelektualnie, obsługiwana jest przez zniewoloną rasę obcych. Mocno się od nich uzależnia i w zasadzie nie jest w stanie samodzielnie egzystować. Służący, potulni przez wieki, buntują się, arystokracja staje przed obliczem zagłady.
Fabularnie rzecz nadzwyczaj prosta i prymitywna. Napisana starodawnym piórem, ale zupełnie przyzwoicie. W sferze przekazu, mamy kilka różnych spraw dotyczących stosunków międzyludzkich, kierunków rozwoju społeczeństw czy czegoś na kształt ekologii. Niemniej jeśli porównamy to do dzieł, z podobnego okresu, np. Lema, to w zasadzie nie ma czego porównywać. Ostatni zamek zdaje się głupawą popierdółką.
Kiedyś rzecz przyzwoita, dziś ramotka. Nie ma specjalnego powodu by to czytać.
6/10
Kruk Siwy - 9 Kwietnia 2020, 10:27
Fidel-F2 napisał/a | Wysoki zamek | Dicka wcale nie jest popierdółką.
Ale oczywiście rozumiem, że to błond.
Fidel-F2 - 9 Kwietnia 2020, 10:58
Słusznie, dzięki, poprawiam.
Fidel-F2 - 14 Kwietnia 2020, 09:02
Rok tysięczny - Karol Bunsch
Trzeci tom opowieści o powstawaniu państwa Piastów. Od momentu przejęcia władzy przez Bolesława Chrobrego - mniej więcej - , do zwycięskiej obrony Niemczy w 1017 roku. Zasięg czasowy dość szeroki, mamy więc kilka wieloletnich przeskoków czasu akcji. Rzecz w zasadzie powtarza wszystkie cechy poprzednich tomów - "nasi" są raczej wybielani, poszczególni bohaterowie gdzieś giną na lata gdy nic o nich nie wiemy, fakty i domysły historyczne skomponowane są w bardzo zgrabną i wiarygodną mozaikę, itd. Wciąż czyta/słucha się tego świetnie, jednak, być może subiektywnie, wyczuwam pewien spadek poziomu. Dzikowy skarb był chyba jak dotąd najlepszy.
Jeśli idzie o prawdę historyczną, w tym tomie Bunsch miejscami rozjechał się z rzeczywistością bardzo mocno. Czy to w przypadku przejęcia władzy przez Bolesława i wypędzeniu Ody, czy w przypadku prezentacji postaci św. Wojciecha. Nie wiem, czy taka była wiedza w czasie gdy powieść powstawała, czy autor postawił na własny ogląd sytuacji, ale dziś Rok tysięczny jest w zasadzie historią alternatywną. Oczywiście jednak, większość faktów jest przedstawiona poprawnie.
Wysłuchałem w doskonałej interpretacji Marcina Popczyńskiego.
7/10
Fidel-F2 - 16 Kwietnia 2020, 11:53
Przełęcz. Osada - Kir Bułyczow
Tak naprawdę Przełęcz to jakby pierwszy rozdział powieści, bo trudno te dwie nowele traktować oddzielnie. Fabularnie jest to jednolita całość.
Statek kosmiczny transportujący kolonistów rozbija się na obcej planecie, w wysokich górach. Część załogi przeżyła, udało im się zejść w doliny gdzie założyli osadę. Planeta jest raczej groźna i niezbyt gościnna, głównie ze względu na nadzwyczaj agresywną florę i faunę. Po latach powstaje plan powrotu na statek i próby wezwania pomocy. By tego dokonać trzeba przekroczyć trudną do zdobycia górską przełęcz. Połowiczny sukces wyprawy zmusza mieszkańców do dalszych wysiłków. W pewnym momencie orientują się, że na planecie wylądowali ludzie. Pojawia się wyjątkowa szansa na ratunek, ale kontakt z nowymi przybyszami nie jest prostą sprawą.
Rzecz traktowana jako całość, jest powieścią o wytrwałości, o odpowiedzialności za innych, walce z przeciwnościami, potrzebie zachowania człowieczeństwa. Pełna dramatyzmu fabuła, doskonale skonstruowana, nie pozwala odłożyć książki. Nie byłoby tego bez naturalnych, wyrazistych bohaterów.
Konstrukcja świata w swej obcości zaciekawia ale pojawiają się w tym aspekcie wyraźne skojarzenia z twórczością Brian Aldissa, zwłaszcza z powieściami Non-stop i Cieplarnią.
Mimo iż minęło kilka dekad od jej powstanie, powieść czyta się znakomicie.
8,5/10
Fidel-F2 - 20 Kwietnia 2020, 17:08
Książę cierni - Mark Lawrence
Młody człowiek - około dziesięcioletni - książę jakiś tam, żyje żądzą zemsty której celem jest jakiś tam arystokrata. By uczynić jej zadość, staje na czele bandy rzezimieszków, pali, gwałci i morduje. Poza tym wykonuje pierdyliard chaotycznych podrygów.
Rzeczywistość polityczna powieści z grubsza przypomina XV-XVI-wieczne rozdrobnienie na półwyspie apenińskim. Nie doczytałem do końca, więc nie mam pewności co to dokładnie za rzeczywistość, ponieważ pewne wskazówki jednoznacznie wskazują na nasz świat, inne zdecydowanie temu zaprzeczają. Być może gdzieś tam to się jakoś wyjaśnia.
Fabuła snuje się nie wiadomo gdzie i po co. Od sceny do sceny, od banału do banału, dużo akcji, mało myślenia. Wszelkie działania bohaterów, wg autora przemyślne i cwane, mam w najlepszej mierze za przypadkowe, a tak naprawdę zwyczajnie durne.
Poza głównym bohaterem, reszta to drewniane kołki, halabardy, chochoły. Za to główny bohater jest jednym z najgorzej stworzonych postaci literackich. W zależności od planu czasowego ma lat dziesięć lub czternaście. Jest wybitnie wykształcony, wyjątkowo obyty w przestrzeni kultury, niejeden filozof pozazdrościłby mu głębi i ostrości umysłu. Jednocześnie panuje fizycznie nad bandą wyjętą spod prawa, w walce wręcz nie ma sobie równych, zamordowanie gołymi rękami dorosłego, zakutego w zbroję rycerza jest dla niego fraszką. Błyskotliwa inteligencja, wybitna sprawność fizyczna. Konstrukcja emocjonalna chłopaka pozwala mu stosować najwymyślniejsze okrucieństwa i planować najgorsze *beep*. Podczas lektury w ogólne nie byłem w stanie wyobrazić sobie bohatera jako tak wczesnego nastolatka.
Powieść pełna jest Żenujących Bezcelowych Aktów Chaotycznej Przemocy. Przerwałem lekturę w połowie, znudzony, zniesmaczony i zupełnie niezainteresowany dalszymi losami bohatera.
Warsztatowo rzecz jest na poziomie jakoś tam akceptowalnym, ale pan Lawrence zdecydowanie nie ma się czym chwalić. Płaski, prosty styl.
Całą książkę sponsorowała literka P jak Pretensjonalność i Prymityw. Zdecydowanie odradzam.
1/10
Agi - 21 Kwietnia 2020, 20:05
Czytam depresyjne kryminały Jo Nesbo i mimo że wprawiają mnie w coraz gorszy nastrój nie mogę się oderwać. Najpierw "Czerwone gardło", później "Trzeci klucz" a teraz "Pentagram".
Gorm - 23 Kwietnia 2020, 10:45
Fidel-F2 napisał/a | Przełęcz. Osada - Kir Bułyczow
Tak naprawdę Przełęcz to jakby pierwszy rozdział powieści, bo trudno te dwie nowele traktować oddzielnie. Fabularnie jest to jednolita całość.
Statek kosmiczny transportujący kolonistów rozbija się na obcej planecie, w wysokich górach. Część załogi przeżyła, udało im się zejść w doliny gdzie założyli osadę. Planeta jest raczej groźna i niezbyt gościnna, głównie ze względu na nadzwyczaj agresywną florę i faunę. Po latach powstaje plan powrotu na statek i próby wezwania pomocy. By tego dokonać trzeba przekroczyć trudną do zdobycia górską przełęcz. Połowiczny sukces wyprawy zmusza mieszkańców do dalszych wysiłków. W pewnym momencie orientują się, że na planecie wylądowali ludzie. Pojawia się wyjątkowa szansa na ratunek, ale kontakt z nowymi przybyszami nie jest prostą sprawą.
Rzecz traktowana jako całość, jest powieścią o wytrwałości, o odpowiedzialności za innych, walce z przeciwnościami, potrzebie zachowania człowieczeństwa. Pełna dramatyzmu fabuła, doskonale skonstruowana, nie pozwala odłożyć książki. Nie byłoby tego bez naturalnych, wyrazistych bohaterów.
Konstrukcja świata w swej obcości zaciekawia ale pojawiają się w tym aspekcie wyraźne skojarzenia z twórczością Brian Aldissa, zwłaszcza z powieściami Non-stop i Cieplarnią.
Mimo iż minęło kilka dekad od jej powstanie, powieść czyta się znakomicie.
8,5/10 |
Bardzo dobra książka. W młodości jak czytałem wywarła na mnie ogromne wrażenie - na tyle duże że pamiętałem o niej i kilka lat temu kupiłem stare wydanie.
Dobre nawiązania do Aldissa - mi z kolei przypomina się tu Vatran Auraio Huberatha - głownie ze względu na oswajanie świata. Taki szczegół ale bardzo mi się podobał pomysł np nazwania "kozą" nowo poznanego zwierzęcia w świecie Bułyczowa.
Fidel-F2 - 23 Kwietnia 2020, 11:32
Z tym Huberathem, jesteś drugą osobą która ostatnio wspomina o tym nawiązaniu.
Fidel-F2 - 2 Maj 2020, 11:13
Sherwood - Tomasz Pacyński
Tytuł sugeruje, że na warsztat wzięta jest legenda o Robin Hoodzie. Prawda to i nie, bo Robin pojawia się jako postać trzeciorzędna, od której coś się tam zaczęło, ale która jest całkiem nieistotna i której tak naprawdę w powieści nie ma.
Sherwood Pacyńskiego to powieść podręcznikowo postmodernistyczna. Wszelkie motywy powywracane są na nice. Mamy mnóstwo rozmaitych nawiązań popkulturowych umieszczonych często w stylu niemal montypythonowskim. Autor chce przekazać jakaś ideę, ocenę świata, to jest jego cel. Materia światotwórcza, narracja, to sprawy drugorzędne, narzędzia, które wykorzystuje ale specjalnie nimi się nie przejmuje.
Pacyński najlepszy jest gdy snuje opowieść, jest wtedy zgrabny i powabny, zajmujący i wciągający. Ciężko się oderwać, a strony jakby wicher przewracał. Jednak, gdy zaczyna filozofować, psychologizować, zazwyczaj w postaci wielostronicowych dialogów (gdzie np. wojownik i szuler, zabójca i cwaniak, miziają się i krygują jak dwie pensjonarki), popada w męczące mielizny. Powieść przypomina strumień, który momentami rwie, by po chwili trafić na równinę i kręcić się męcząco w lewo i prawo. Nie znaczy, że to co ma do przekazania jest złe czy głupie, a jedynie, że sposób w jaki to przekazuje jest nie najzgrabniejszy. Wyraźnie brakło tu rozgarniętego redaktora, który zmusiłby autora do wyrzucenia cirka 10 procent całkowicie zbędnej, a nawet szkodliwej, zawartości - głównie dialogów. Oczywiście nie wszystkie dialogi są złe.
Dyskusyjny jest wspomniany wcześniej postmodernistyczny miszmasz. Bo czego tu nie mamy. Stairway to Heaven Led Zeppelin i Mury Kaczmarskiego, Wałęsę i Leppera, Czterech pancernych i Stawkę większa niż życie, Wiedźmina i Szewczyka Dratewkę, ale też pociski naprowadzane laserowo, komentarze społeczne, ekonomiczne, polityczne. Czasem systemowo umiejscowione w powieści a czasem jako pojedyncze zdanie. Czy to źle? Niby nie, ale nagromadzenie tych nawiązań i żartów w tak wielkiej liczbie, powoduje jednak zaburzenia lektury, ciągłe wytrącanie czytelnika z atmosfery. Autor od tego ciągłego puszczania oczka nabawił się chyba nerwowego tiku. Powoduje to też, że nie do końca traktujemy opowieść serio. Odbieramy rzecz jako kabaret. Być może taki był zamiar. Mój prywatny degustibus odbiera jednak taki zabieg jako drobny minus. Nie chodzi o samą metodę, a o zakres procederu.
Do minusów zaliczyłbym też niezbyt udane zakończenie. Samo w sobie nie jest złe, ale autor przez całą powieść zapowiada niespotykany armagedon, ze strony na stronę powiększając jego moc i rozmiar, by na koniec wydać może nie pierdnięcie, ale rzecz zdecydowanie odległą od zapowiedzi. W mniejszej skali też stosuje ten zabieg, przerysowując często reakcje bohaterów w stosunku do wydarzeń czy zjawisk.
Niezaprzeczalną zaletą powieści jest dowcip. Żarty, ironia, aluzje, cyniczne lub ciepłe drwiny, wszystko to podane z wyjątkowym balansem i wyczuciem.
Bohaterowie też niczego sobie. Przestrzennie skonstruowani, wiarygodni (może poza tym pensjonarskim motywem), dają się lubić lub zrozumieć.
No i Pacek nie znał się na jeździectwie i niespecjalnie na fizyce/metalurgii. Ale to drobiazgi.
Podsumowując, dobra powieść, która stała by się bardzo dobrą gdyby miała szczęście do przyzwoitego redaktora.
7,5/10
Lowenna - 2 Maj 2020, 11:57
Ech... Brakuje Packa. Bardzo brakuje
Fidel-F2 - 5 Maj 2020, 09:14
Ślady - Jakub Małecki
Jakby zbiór opowiadań, ale nie do końca. Opowiedziane historie są zamknięte, koherentne. Każdą można traktować jako oddzielną całość. Jednak sieć powiązań pomiędzy nimi - bohaterowie, wydarzenia, miejsca, relacje - jest bardzo gęsta, tworzy swoistą macierz. W jednym opowiadaniu bohater może być główną postacią, w innych drugoplanową a jeszcze gdzie indziej jedynie drobna wzmianką, tłem. Zabieg ten pozwala nam poznać opisywaną rzeczywistość bardzo przestrzennie. W kolejnych odsłonach otrzymujemy możliwość obserwacji z różnych punktów widzenia, pod różnymi kątami.
Małecki wiedzie nas przez życiorysy kilkunastu postaci opowiadając o życiu zwykłym/niezwykłym. Prezentuje radości, pasje, bziki, dramaty, tragedie, fobie, kompleksy, choroby, wydarzenia szczęśliwe i pechowe. Wszystko to z wyobraźnią, zręcznością, wyczuciem narracyjnym; i tylko nie mam pojęcia co chce nam powiedzieć. W zasadzie wszystko i nic. Że jesteśmy pyłem na wietrze? Nie wiem, być może. W tych jego opowieściach radości jest jakoś niewiele. Los człowieka jaki wyłania się z kart jest raczej smutny, przegrany, bezsensowny, śmieszny w swych małostkowych konwulsjach. Co nie znaczy, że nie zasługuje na szacunek.
Trochę Małecki bawi się formą, trochę realizmem magicznym. Ani to potrzebne, ani wartościowe. Niespecjalnie też przeszkadza. Narracja bardzo stonowana, zdystansowana, odrobinę z pozycji chłodnej wyniosłości. Opowieść o wielu emocjach, mocno na zimno. Warsztat literacki bez zarzutu.
Przeczytałem z zainteresowaniem ale, czemuś, bez emocji.
7/10
Fidel-F2 - 8 Maj 2020, 09:58
Nasze imię Legion, nasze imię Bob - Dennis E. Taylor
Zaczynamy z najgorzej napisanym rozdziałem otwierającym w historii fantastyki jaki pamiętam. Fandomowy fanfik fczesnogimnazjalny©. TrzyF©. Całkowita szmata. Bohater łazi i gada bezrozumne bzdety, by na koniec dać się przejechać. To mógłby być odcinek Californication, podobny rodzaj upośledzenia. Na szczęście dalej jest lepiej. Nie, że bardzo dobrze, ale lepiej i w porównaniu do pierwszego rozdziału, dużo lepiej.
Jak już wiemy, fabuła zaczyna się od śmierci głównego bohatera i nie jest to retrospekcja. Na szczęście szybko okazuje się, że zabili go ale jednak uciekł i dał się przerobić na sztuczną inteligencję. Równie szybko dostaje fuchę kierowcy rakiet międzysystemowych i impreza zaczyna się na całego. Bohater klonuje się na potęgę, buduje kolejne kosmiczne fabryki, rakiety, drony, androny, niszczycieli i poruszycieli, kosmicznych piratów, kosmiczne dziwki portowe, misjonarzy, Indian i kowbojów, kosmiczne pastwiska z kosmicznymi krowami, monolity, duperszmity i bombki na choinkę. No dobra odrobinę mnie poniosło i trochę nazmyślałem (ale zdziwicie się w których miejscach, i że wcale nie tak dużo jak by się wydawało). Tak czy siak, podbija kolejne systemy gwiezdne, walczy, ratuje i ma przygody. Znaczy on i nie on. Bo jest go coraz więcej, rozmnaża się i kolejne iteracje też mają przygody. Rzeczy dzieją się gładko, n-ty Bob pstryka palcami (oczywiście wirtualnymi) i jest, i leci do kolejnego układu, i pstryka palcami, i znów wszystko się po prostu udaje. Niespodzianek, nieprzewidzianych wpadek i katastrof jest jak na lekarstwo. Lekko, łatwo i przyjemnie. Chłopięca przygoda.
Głównym celem Taylora jest właśnie przygoda, nieskrępowana przygoda do której wykorzystuje wszystko co tylko kojarzy w fantastyce. Zapożycza się w rekwizytorni gatunku jak tylko może. I co jednak jest wyraźną wadą moim zdaniem, wszystko to z poziomu powierzchownego fana konwentowego, którego zachwyca każdy kartonowy Spock. Nawet jeśli to już dziesiąty jego konwent (znaczy tego Spocka) i karton strzępi mu się i wygina, a na mundurze ma plamy, nie wiadomo już, po kawie czy po lodach. Ważny jest obrazek Spocka, co tam za nim dalej, to już nieważne.
Konsekwencją dość lekceważącego podejście autora do twardej rzeczywistości są rozliczne niedociągnięcia. Błędy dotyczące fizyki, astrofizyki, matematyki, logiki i ogólnie rzecz biorąc zdrowego rozsądku są na porządku dziennym, powieść naszpikowana jest nimi jak dobra, klasyczna kasza klasycznymi skwarkami.
Swoje dorzuca lekceważący rzecz wydawca. Tłumacz wykłada się raz i drugi przekładając idiomy wprost (np. "chicken feed" czyli po polsku "śmieszne pieniądze" tłumaczy po prostu "kurza karma"), nie rozumiejąc nawiązań popkulturowych (np. "captain obvious" to dla niego "kapitan obwieś" - cokolwiek to znaczy), i używając słów niezbyt pasujących znaczeniowo. Przekład jest słaby i dodatkowo zredagowany nieudolnie albo po prostu po łebkach, bo jednak przepuszczone zostały takie babole. Swoją drogą, ciekawe co udało się wyłapać.
Dodatkową wadą, przynajmniej dla mnie, jest nieustanna maniera wrzucania gdzie się tylko da, mniej (często) lub bardziej (rzadko) subtelnych (zastanawiam się czy użycie tego określenia nie jest nadużyciem) nawiązań do Star Treka. Ta szmirowata produkcja zawsze mnie odpychała, nawet gdy jako dzieciak łykałem w zasadzie wszystko co wiązało się z fantastyką. Płytkie, naiwne i tandetnie wykonane. Fantastyczny Harlequin. Nasycenie powieści startrekowym kontentem przekracza granice dobrego smaku i obniża w moich oczach ocenę powieści. Wiąże się z tym kolejna, szerzej rozumiana, wada utworu. Autor umieszczając rozmaite popkulturowe nawiązania i skojarzenia, robi to w najprostszy sposób. Bezpośrednio i otwartym tekstem. Nie próbuje głębszego przekazu, kontekstu, przetworzenia, komentarza, polemiki, parafrazy, aluzji, czegokolwiek. Nawet jeśli początkowo coś mogłoby zgrabnie wyglądać, to za chwilę wykładana jest kawa na ławę, i autor tłumaczy co autor miał na myśli.
Paradoksalnie, mimo tak wielu wad, rzecz czyta się dość przyjemnie. Gdy wyłączyć myślenie, prostota i brak powodów do rozmyślań powodują, że przekładamy kolejne kartki ze sporym zaciekawieniem. Rzecz odrobinę przypomina kino nowej przygody. Nikt nie zwraca uwagi na brak realizmu, wszyscy kibicują Indianie Jones. Lektura zostawiła mnie na rozdrożu. Z jednej strony przeszkadzają mi te wszystkie wcześniej wymienione wady, z drugiej autor potraktował powieść jak po prostu wstęp i pootwierał tyle wątków, stworzył tyle możliwości, że autentycznie jestem zainteresowany co będzie dalej. Wrzucam rzecz do przegródki "guilty pleasure" i z umiarkowaną niecierpliwością czekam na kolejny tom.
6/10
ketyow - 12 Maj 2020, 21:19
Hm, czyli Próchniewicz wcale takim dobrym tłumaczem nie jest...
Fidel-F2 - 12 Maj 2020, 22:57
Pewnie nie ma czasu na cyzelowanie tekstu, bo nikt za to nie płaci. A potem korekta po łebkach albo wcale. I nie wiem czy ciężar winy nie leży głównie na korekcie
Fidel-F2 - 14 Maj 2020, 11:32
Czarna Kompania - Glen Cook
Dotarłem do połowy i dałem spokój. Nie żeby jakoś specjalnie była zła, choć oczywiście nie ma w niej niczego wybitnego, czy nawet bardzo dobrego. Jest po prostu przeraźliwie monotonna i nudna. W pewnym momencie zorientowałem się, że kompletnie nie obchodzi mnie co będzie dalej. I dałem spokój.
4/10
Fidel-F2 - 25 Maj 2020, 10:53
Gwiazda Prawdopodobieństwa - Nancy Kress
Tom drugi cyklu Prawdopodobieństwo. Ludzkość prowadzi wojnę z obcymi, przegrywa. Na jakiej tam planecie zostaje odnaleziony starożytny artefakt, który może odwrócić losy konfliktu. Ale wcześniej trzeba go zbadać i dowiedzieć się jak wykorzystać. Zbieramy drużynę, głównie naukowców i wojskowych, i jedziemy na wyprawę.
Pierwszy tom był nieźle napisany i wyposażony w przyzwoitą dozę oryginalności. Resztę stanowiła sensowna logicznie fabuła o klasycznej narracji i niezłe postacie. W kontynuacji trochę się to popsuło. W fabule jest sporo luk logicznych, spora dawka naiwności i pewne problemy z narracją. Przede wszystkim podstawowe założenie, że wyślemy kilku naukowców i w trzy dni rozgryziemy rzecz, która bardzo mocno wykracza poza nasze pojmowanie fizyki, a w kolejne trzy zbudujemy na tej podstawie broń, która pozwoli nam na zwycięstwo, jest założeniem z gruntu kuriozalnym. Dalej, działania tej ekspedycji bliższe są zabawom wczesnonastoletnich chłopców na wiejskim podwórku niż zorganizowanej ekipie naukowej. Bezmyślność, nieprzygotowanie i brak wyczucia konsekwencji. Są też rzeczy drobniejsze. Nieprzekonująca logika pułapki na obcych, brak uzasadnienia dla wysłania jeńca wraz z wyprawą naukową, sztuczne udawanie, że nikt nie domyśla się odkrycia czy konsekwencji działań (gdy czytelnik już dawno rozgryzł sprawę a przecież bohaterowie mają niby być wyjątkowo inteligentni), ekipa, która powinna mieć świadomość wagi problemu zachowuje się jak rozkapryszone primadonny w piaskownicy, obrażając się nieustannie i kłócąc o każda łopatkę i każdą połówkę dżdżownicy która dotąd mieszkała sobie w owej piaskownicy, itp. Niektóre rozwiązania scenariuszowe bywają naiwne i mocno niewiarygodne.
Najbardziej razi mnie konstrukcja jednego z głównych bohaterów. Mamy superinteligenta, fizyka, kandydata do Nobla, którego autorka w opisach porównuje do Einstena i dla pikanterii mówi o nim jako o pewnego rodzaju ekscentryku. Niestety tylko w opisach. Jeśli oceniamy tę postać na podstawie działań, zachowań, wypowiedzi, uczuć i myśli, to otrzymujemy rozpapranego histeryka, który przypieprza się do wszystkich o rozmaite rzeczy, które sam robi nagminnie, nie ma pojęcia o paradygmacie naukowym czy o metodach pracy naukowej a inteligencją nie przerasta nawet standardowego operatora koparki. Żaden z niego ekscentryczny geniusz, zwykły tępy ćwok. Rzadko spotyka się tak źle skonstruowaną postać w literaturze. Część pozostałych postaci uszyta jest podobnym ściegiem, ale nie jest to tak drastyczne jak w opisanym przypadku. Dotyczy to głównie postaci nowych, nie występujących w poprzednim tomie. Jest tu jednak wyjątek. Bardzo sensownie skomponowana jest postać Wrażliwca, kobiety potrafiącej wyjątkowo wiele odczytać z mowy ciała.
Drugi tom traci w porównaniu do pierwszego, również dlatego, że czytelnik jest już bardzo dobrze zaznajomiony ze światem przedstawionym. Brak tu tej fascynującej możliwości odkrywania nowej rzeczywistości.
Co do języka, warsztatu i tłumaczenia większych zastrzeżeń nie mam. Jednak trafiają się kiksy i tu. Angielskie słowo "brig" jest homonimem, może oznaczać bryg czyli rodzaj żaglowca, jak również areszt. Po polsku jedynie rodzaj żaglowca. Tłumacz uparcie zaś nazywa okrętowy areszt brygiem, co jest kompletnie bez sensu. Druga sprawa to nadmiernie częste wyjaśnienia przez autorkę np. koncepcji rzeczywistości dzielonej, czy mechanizmów działania wrót do podróży kosmicznych (acz ja do tej pory nie zgrokowałem tych reguł, wydają mi się wewnętrznie sprzeczne). W sumie to drobiazgi.
Dużą zaletą, są zgrabnie przedstawione odkrycia naukowe, koncepcje o które autorka rozszerza znaną nam dzisiaj wiedzę o świecie. Jest to wyjątkowo udany aspekt powieści. Zaletą są również, zaproponowane dylematy moralne. Nie są rozważane, autorka przedstawia jedynie różne postawy pozwalając czytelnikowi na samodzielną ocenę.
Naturalnie sięgnę po tom finałowy.
6/10
Martva - 30 Maj 2020, 19:33
ketyow napisał/a | czyli Próchniewicz wcale takim dobrym tłumaczem nie jest... |
A to nie ten gościu, co w Accelerando nakarmił jednego z bohaterów soczewkowym puree?
EDIT: 'liofilizowany gulasz jagnięcy z soczewkowym puree i gotowanym ryżem'. 2013 i nadal to pamiętam
nureczka - 31 Maj 2020, 12:56
Martva napisał/a | liofilizowany gulasz jagnięcy z soczewkowym puree i gotowanym ryżem |
Za bym raczej korektora/redaktora winiła, a nie tłumacza.
Fidel-F2 - 1 Czerwca 2020, 09:35
Czasopodobna nieskończoność - Stephen Baxter
Powieść Bardzo Hard SF. Bardzo, bardzo. Zarówno informacje odautorskie jak i wypowiedzi bohaterów składają się głównie z pojęć typu: kwantowe funkcje falowe, naga osobliwość, Ostateczny Obserwator, arkusze prawdopodobieństwa, tunele czasoprzestrzenne, materia egzotyczna, warunki brzegowe istnienia wszechświata, kontinuum czasoprzestrzenne, itp. Nagromadzenie tego typu pojęć, rozważania na temat rozmaitych teorii i wykorzystywanie ich dla akcji powieści powoduje, że klimat powieści sprawia wrażenie zesznurowanego odręcznie grubą dratwą. Wszak, ani my, ani autor tak naprawdę nie ma pojęcia jak to wszystko by działało w rzeczywistości, a oderwanie tego typu teoretycznej fizyki od zdroworozsądkowego pojmowania rzeczywistości wywiera potężne siły na kołek niewiary, który trzeszczy i zgrzyta, trzymając się w ścianie resztką słowa honoru.
Fabuła jakaś w tym jest, podróże przez czas i przestrzeń liczone w setkach i tysiącach lat, starcia z obcą cywilizacją, partyzanci i kolaboranci. Jest w tym jakiś zamysł ale wychodzi sucho i wiórowato bo autor ma fabułę w małym poważaniu, interesują go głównie te rozpisane na skalę istnienia Wszechświata teorie fizyczne. A że do beletrystycznego opowiadania średnio się nadają to i średnio wychodzi. Podobnie jest z bohaterami. Są zatrudnieni do określonych ról, ich wewnętrzne rozterki i rysy charakteru niespecjalnie mają znaczenie. Czasem zachowują się zupełnie niewiarygodnie, choć wytłumaczeniem są te wszystkie teorie hard SF do których się, w sumie jednak bezrozumnie w kontekście literackim, stosują. Owszem, coś tam się dzieje w tym temacie, ale słabe to jest raczej.
Spory plus za wyobraźnię i wymyślanie rozmaitych gadżetów SF, abstrakcyjnych, czasem niemal komicznych zestawień i pomysłów.
Xeelee dalej są gdzieś daleko, choć już odrobinę bliżej.
Sumując, w mojej ocenie, poprzednia część cyklu (choć to cykl umowny, bo powieści są zupełnie odrębnymi bytami, nijak na siebie nie zachodzącymi, poza kontekstem mitycznych Xeelee, zresztą miejsca akcji znajdują się w zupełnie innych galaktykach, a nie wiem czy nie w różnych Wszechświatach) była znacznie lepiej napisana od strony czysto literackiej satysfakcji, choć i tam nie brakowało karkołomnych pomysłów i twardej SF. Tym razem nie do końca uwierzyłem autorowi, a opowieść zdała mi się nadmiernie pretekstowa. Dałbym ocenę 5/10 gdyby nie zakończenie, w którym nagle ukazuje się literatura i kilka ładnych akcentów.
6/10
Fidel-F2 - 20 Czerwca 2020, 15:06
E.E. - Olga Tokarczuk
Erna Eltzner - młode dziewczę, córka mieszczańskiego fabrykanta - zamieszkujące wrocławską rzeczywistość początku XXw., doznaje metafizycznego punktu osobliwego. Zaczyna widzieć duchy i komunikować się z zaświatami. Staje się na chwilę lokalną sensacją. Kto może, stara się ugrać na powstałej sytuacji swoje trzy grosze.
Co moim zdaniem sugeruje tytuł, Erna Eltzner szybko przestaje być człowiekiem. Zmienia się w E. E.. Dla wszystkich wokół to tylko interesujący przypadek, dzięki któremu można coś zyskać. Popularność, oderwanie się od szarej rzeczywistości, doktorat, zrozumienie mechanizmów wszechświata. Jej człowieczeństwo spychane jest na dalszy plan. Głównym motywem tej powieści jest samotność wynikła z inności. Choć niby wszyscy są mili i wspierający to nie są w stanie przeskoczyć bariery odmienności, zwyczajnie nie są w stanie pojąć tego co dzieje się z osobą o nietypowym oglądzie rzeczywistości, zresztą, tak naprawdę interesują się tylko sobą. Mimo całej otaczającej czeredy, taki odmieniec musi zmierzyć się ze swoimi demonami sam.
Wydaje się, że E.E. to powieść mocno autobiograficzna, metaforycznie przeniesiona o kilkadziesiąt lat. Część akcji ma miejsce w Klenicy, gdzie Olga Tokarczuk spędziła część dzieciństwa i nastolęctwa, czyli będąc w wieku Erny Eltzner. Można się też spodziewać, że osoba z jej wrażliwością, darem szczególnego sposobu patrzenia na świat, mogła przeżywać podobne sytuacje co bohaterka powieści. Również silnie wyeksponowana próba zrozumienia rzeczywistości poprzez zrozumienie ludzkiej psychiki - metafizyka, psychoanaliza freudowska, aspekty badań Carla Junga - sugeruje silne powinowactwo z zainteresowaniami autorki, z wykształcenia psychologa.
Mamy też aspekt społeczny, kulturowy, acz jedynie zaznaczony, bez szerszego rozpatrzenia. Choć przedstawiony świat to ostoja spokoju, każdy pielęgnuje wizje swojej przyszłości, uwija się w swoim małym, ciepłym gniazdku, wszystko gra niby w zegarku, to gdzieś między wierszami odnajdujemy zapowiedzi nadchodzącej katastrofy, wszak za kilka lat wybuchnie Wielka Wojna. Wydaje się, że autorka stawia tu pytanie: dlaczego? Nie nadaje temu pytaniu szczególnego charakteru. Drobne sugestie wiszą tu i tam raczej jako ostrzeżenie, którego nikt nie dostrzega. Zaduma, cóż z tego, że plany, że to czy tamto, za chwilę i tak skoczycie sobie do gardeł. Jest w tym jakiś fatalizm dziejów.
Literacko rzecz bez zarzutu. Prosty ale piękny, elegancki, pełny język.
7,5/10
ketyow - 20 Czerwca 2020, 21:19
Martva napisał/a | ketyow napisał/a | czyli Próchniewicz wcale takim dobrym tłumaczem nie jest... |
A to nie ten gościu, co w Accelerando nakarmił jednego z bohaterów soczewkowym puree?
EDIT: 'liofilizowany gulasz jagnięcy z soczewkowym puree i gotowanym ryżem'. 2013 i nadal to pamiętam |
Myślę, że tu mogła po prostu zadziałać jakaś autokorekta, a biorąc pod uwagę język książki korekta może mogła to wziąć i w pośpiechu za zamierzony pomysł, choć chyba powinno to jednak kogoś trochę zastanowić. W oryginale oczywiście było lentils, a nie lenses
gorat - 21 Czerwca 2020, 06:44
W sumie jak googluję, to się to nazywa "lens culinaris", więc jakiś trop jest.
Fidel-F2 - 21 Czerwca 2020, 09:54
więc żadna autokorekta
ketyow - 21 Czerwca 2020, 10:50
Czemu nie autokorekta? Zapewne właśnie autokorekta zmieniła soczewicową na soczewkową.
Fidel-F2 - 21 Czerwca 2020, 12:45
niby jak korekta zmieniła soczewicę w soczewkę?
najwyżej dupny automatyczny tłumacz
ketyow - 21 Czerwca 2020, 17:19
Autokorekta. Oryginalnie było lentils, nie da się tego przetłumaczyć na soczewki.
Pro tip: tłumaczenie z angielskiego, nie z łaciny.
gorat - 21 Czerwca 2020, 19:01
Może redaktor był łacinnikiem.
Fidel-F2 - 21 Czerwca 2020, 19:34
Redaktorzy UW to się raczej nie przepracowywali.
Fidel-F2 - 24 Czerwca 2020, 07:43
Errata
Zapomniałem dać wyraz swemu zdziwieniu, skąd pani Tokarczuk wzięła szparagi w mieszczańskim, wrocławskim domu z początku XX w., w październiku.
|
|
|