To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ


Blogowanie na ekranie - Rooshoffy blogasek Martvuni

Matrim - 22 Lipca 2010, 23:05

jewgienij, czuję się usprawiedliwiony ;)
ihan - 22 Lipca 2010, 23:12

Do pracy chodzi się pracować, a nie gapić na szefa maślanymi oczami. W życiu bym nie podjęła takiej pracy. Zły przykład ;P:
jewgienij - 22 Lipca 2010, 23:17

ihan napisał/a
Do pracy chodzi się pracować, a nie gapić na szefa maślanymi oczami. W życiu bym nie podjęła takiej pracy. Zły przykład ;P:


Dobra, dobra :D

ihan - 22 Lipca 2010, 23:19

Dobra, dobra, gdyby kazał mi chodzić w kretyńskich ciuchach, przestałby mnie interesować intelektualnie. No, sorry, ale nudny bubek w garniturku, bleee.
jewgienij - 22 Lipca 2010, 23:48

Dobra, dobra, a dotąd interesował Cię jeno intelektualnie? :D
Agi - 23 Lipca 2010, 06:30

Godzilla napisał/a
Grunt żeby w biurze nie mieć gołych nóg.

Z lekka mnie ten tekst przeraził.
Chodzę w upały do pracy z gołymi nogami i nie wyobrażam sobie żeby miała wymagać czegoś innego od pracownic.
W biurze potrzebne są myślące głowy, pończochy niekoniecznie.
U nas panuje zasada, że ubiór powinień być nieszokujący (przesadne dekolty, "szalik" na biodrach zamiast spódnicy, gołe pępki i plecy odpadają), ważniejsze są kompetencje i uprzejmość wobec klientów.

Kai - 23 Lipca 2010, 07:24

Godzilla napisał/a
Mnie do dwóch rzeczy trudno jest nakłonić: do butów na obcasie i długich pomalowanych paznokci. Przeciwko obcasom protestują nogi i kręgosłup. Długie paznokcie powodują u mnie upośledzenie rąk: nie umiem tak pisać na komputerze, a na dodatek wszędzie się drapię. Jakoś nikt nie próbował ze mną tego forsować.


Lubię średnio wysokie obcasy i przyzwoitą mini (nie pasek od szlafroka!), natomiast paznokcie brrr... 2 mm naprawdę to już przeszkadza przy moim tempie pisania. Natomiast boli mnie bluzka koszulowa wpuszczana do spódnicy, klasyczny żakiet i tym podobne trele morele. I nie czuję się w tym "elegancko" tylko buraczanie (ale to ja). Kiedy musieliśmy się ubierać "służbowo" miałam kilka zabawnych żakietów i bluzek do noszenia na wierzchu, teraz mogę chodzić jak opisałam powyżej.

Agi, doskonałą alternatywą do rajstop/pończoch są drobniutkie kabaretki w dyskretnym kolorze, ja wymyślałam zawsze takie triki na upały, bo mam nogi "nieopalalne" :wink:

Odnośnie strojów na imprezy - grrrr to się naprawdę horror zaczyna, teraz wprawdzie sweterków a la Kononowicz się nie nosi, ale bluza adidasa i owszem. :twisted:

Pokażę Wam prawdziwy imprezowy dress code :lol: .



Uploaded with ImageShack.us

Widok kilku tysięcy ludzi ubranych prawie wyłącznie na czarno - bezcenny!

Agi - 23 Lipca 2010, 07:39

Obejrzę w domu, tu mam blokadę na ImageShacka.
Co do kabaretek, odpadają w przedbiegach, nie noszę, bo nie znoszę.

nimfa bagienna - 23 Lipca 2010, 08:11

ihan napisał/a
Trudno mi sobie wyobrazić jak bardzo bym musiała potrzebować pracy żeby zgodzić się na narzucenie konkretnego ubioru. Nie wiem czy taka fobia ma jakąś nazwę, ale nienawidzę oficjalnych ciuchów. Konieczność noszenia czegoś sztywniackiego, jeszcze pewnie białej bluzeczki, spódniczki i rajstopek, raju, w życiu. Rajstop nie naszam, spódnic tym bardziej. Moja kumpelka, szefowa sporej firmy miała kiedyś bardzo zły psychicznie moment w swoim życiu i siedziała na zwolnieniu, bo psychicznie nie wyrabiała. I pamiętam, jak mówiła mi, że idąc rano do piekarni lub gdziekolwiek, jeśli widziała kobiety w garniturkach tak strasznie im współczuła, że do jakiejś oficjalnej pracy muszą iść. Ale wiem, że część to lubi, chyba jakaś specjalna psychika do tego jest potrzebna albo coś.

Ihan, oprócz tych "delikatnych i wrażliwych, co to nie mogą, bo nie wyrabiają w białej bluzeczce" są ludzie, którzy muszą zarabiać na utrzymanie, czasem nie tylko swoje,ale również swoich bliskich. I wtedy wszystkie "problemy psychiczne" stają się nieważne. Bo trzeba się utrzymać. To, że dress code cię drażni, to mały pikuś, kiedy nie masz z czego żyć.
Oczywiście, można pozwolić się utrzymywać innym. Niech ci inni przeżywają stresy związane z zarabianiem pieniędzy na nie tylko swoje utrzymanie. "Problemy" związane ze strojem itp. sprawami mają tylko ci, którzy mogą sobie na nie pozwolić. Oraz skrajni egoiści, ustalający ważność rzeczy wyłącznie pod kątem swoich potrzeb. Nie spotkałam jeszcze dorosłej, odpowiedzialnej osoby, która nie poszłaby do pracy, bo ją irytuje biała bluzeczka.
Inna rzecz, że każda wymówka jest dobra, żeby robić to, co uważa się za wygodne, i nie przemęczać się w pracy.

edit. Obserwuję kilkunastu moich znajomych - ludzi z wyższym wykształceniem, tuż przed albo tuż po trzydziestce. Zachowują się dokładnie tak, jak opisałaś. W podjęciu pracy przeszkadza im WSZYSTKO: wczesne wstawanie, inna organizacja dnia, konieczność wykonywania pracy, którą uważają za mało interesującą. Był nawet facet, który stwierdził, że do roboty nie pójdzie, bo nie wyobraża sobie bycia asystentem pani prezes, która jest brzydka.

Tyle słyszy się i czyta o ludziach, którzy świetnie czują się, pozostając w stanie przedłużonego dzieciństwa. Praca nie, bo to stres i rutyna. Odpowiedzialność za siebie też nie dla nich, bo to nudne i stresujące. Mają mnóstwo wolnego czasu, który przeznaczają na przyjemności. Żyją radośnie, bez stresów i zmartwień. Bo matka i ojciec dorosłych dzieci wciąż przecież zarabiają.
I zawsze mam wtedy pytanie: czy takie trzydziestoletnie dziecko myśli czasem o tym, jakim ( przede wszystkim czyim) kosztem realizuje swoją wolność?

TAK, wiem, o takich rzeczach nie powinno się mówić. Więc już kończę.
Tylko -czasem warto może spojrzeć na rzecz z innej strony.

Agi - 23 Lipca 2010, 08:23

nimfo bagienna, ale pojechałaś. :mrgreen:
ihan, pracuje jako naukowiec na UJ (myślę, że żadnej tajemnicy nie zdradzam :wink: )

Kai - 23 Lipca 2010, 08:27

Agi, długa kolejka ludzi ubranych na czarno. Naprawdę długa. Wrażenie było niesamowite i trochę przerażające :)

nimfo bagienna, ależ teraz nie można wymagać nawet od młodzieży, żeby się raz na rok wbiła w garnitur, bo się zabija osobowość.

Zresztą czasem i odpowiednie ubranie się nie pomaga. Kiedyś byłam świadkiem, jak w banku pewien pracownik był ubrany bardzo odpowiednio, ale ogolony na łyso. I wierz mi, klienci unikali podchodzenia do niego, czyli jednak dress code po coś jest.

Agi, ależ nimfa w pewnym sensie ma rację, fajnie się buntuje z pozycji osoby pracującej, wiem coś o tym. Ale znam wiele osób, które musiały pójść do pracy całkowicie wbrew swoim przekonaniom, bo z czegoś trzeba żyć.

dalambert - 23 Lipca 2010, 08:33

No tak Martva na Avie szyku zadaję w stroju swobodnem, a tu u niej Panie sie spriraja, aż miło posłuchać :P
Agi - 23 Lipca 2010, 08:42

Kai napisał/a
Agi, ależ nimfa w pewnym sensie ma rację,

W sensie ogólnym ma rację, ale ja post nimfy odczytałam (być może błędnie), jako oskarżenie ihan:
nimfa bagienna napisał/a
Inna rzecz, że każda wymówka jest dobra, żeby robić to, co uważa się za wygodne, i nie przemęczać się w pracy.

stąd moja reakcja.

nimfa bagienna - 23 Lipca 2010, 08:50

Agi, Dalambercie, ja nie "pojechałam".
Ja spojrzałam na zjawisko od innej strony. Tej mniej ładnej. Mniej czystej. Ale ta strona istnieje i nie ma się co oszukiwać, że jej nie ma.
Być może cudownie jest lekko żyć. Tak podejrzewam, nigdy nie próbowałam. Bo zawsze pytałam, sama siebie, kto za tę lekkość zapłaci. Jeśli ja sama - to porządku (i nie chodzi mi wyłącznie o pieniądze, ale o koszty niematerialne także). Ja też kiedyś rozpoczynałam pracę. Też było mi trudno. Tylko dla mnie dorosłość to nie tylko dowód w kieszeni, ale także wzięcie za siebie pełnej odpowiedzialności.

W propos "wrażliwości". Zdarzyło mi się nie spać po nocach z powodu pracy. Miałam koszmary. Zdarzyło się, że rzygałam w służbowej łazience, taki był w pracy stres.
Alternatywą było rzucenie tego wszystkiego w kąt i powrót do rodziców. Niech mnie utrzymują, ja sobie odpocznę.
Ta alternatywa była nie do przyjęcia - dla mnie. Bo jestem dorosła i odpowiadam za siebie. Moi rodzice mnie wychowali, dali mi wykształcenie i jakąś postawę wobec życia. A co dalej? To, co sobie wypracuję. Tylko i aż tyle.

Każda postawa wywołuje reakcje. Moja wygląda właśnie tak, i nie zamierzam jej ukrywać.
Nie zamierzam też kontynuować wypowiedzi, bo powiedziałam wszystko,co miałam do powiedzenia. A mój punkt widzenia jest wart tyle samo, ile każdy inny.
Nie spieram się z gospodynią wątku, dalambercie. Ona ma swój sposób na życie, ja mam swój. Obu nam nasze sposoby odpowiadają. O czym tu się spierać?
Pozdrawiam.

mBiko - 23 Lipca 2010, 08:51

Chyba trochę demonizujecie drogie panie, w końcu ciuch to tylko ciuch. Garnitur traktuję raczej jako jedno z narzędzi mojej pracy niż narzędzie tortur. Zgodzę się z nimfą, że czasami narzekanie na dress code lub inne warunki w pracy to luksus, na który wiele osób nie bardzo może sobie pozwolić.
Na swoje usprawiedliwienie dodam, że swobodne podejście do konieczności dostosowania wyglądu do nakazów firmy może wynikać z tego, że zdarzyło mi się pracować w instytucji, w której wszyscy fasowali jednakowe, zielone "garniturki" i nie podlegało to najmniejszej nawet dyskusji.

nimfa bagienna - 23 Lipca 2010, 08:59

Agi, mnie jest obojętne, gdzie pracuje ihan. Skoro realizuje swoją postawę dotyczącą stroju w praktyce, to znaczy, że może sobie na nią pozwolić. Bo ją wypracowała.

Ja też nie muszę jakość szczególnie ubierać się do pracy. Ale ostatnią rzeczą, o której bym pomyślała, to strój. Czy mi przeszkadza, czy nie. To tylko strój. Jeśli dostałabym propozycję dobrze płatnej (czyli: lepiej niż obecna) pracy, która wymaga dress code, to poleciałabym jak na skrzydłach. Bo to tylko strój, nic nieważny szczegół. Liczy się to, co dzięki pracy uzyskam, a nie co mi w niej przeszkadza.
Ale gdybym do tej pracy pójść nie chciała, obojętnie z jakich powodów, to znalazłabym sobie wymówkę. Być może nawet byłaby to niemożność zniesienia dress code. Bo wtedy liczy się to, co przeszkadza, a nie to, co uzyskam.

ihan - 23 Lipca 2010, 08:59

Dzięki Agi za uściślenie sensu mojej wypowiedzi, w której znalazło się na początku:
ja napisał/a
Trudno mi sobie wyobrazić jak bardzo bym musiała potrzebować pracy żeby zgodzić się na narzucenie konkretnego ubioru.

I choć w ogólnym wymiarze nimfa ma rację, to moja wypowiedź kompletnie nie na ten temat była. To, że bywa czasem konieczność pójścia na kompromisy jest niedyskutowalne. Gorzej, gdy idzie się na kompromis, narzeka na niego i robi z siebie męczennika, co to do korporacji iść musiał/a o on/a to przecież dusza artysty, ale nie podejmuje się żadnych kroków by to zmienić, nawet wtedy gdy zmiana leży w zasięgu ręki. Kto wie, jeśli mi za rok nie przedłużą kontraktu, co coraz bardziej prawdopodobne się wydaje, pewnie będę musiała szukać pracy, w Polsce w zawodzie nie mam szans, zobaczymy jak skończę, jestem zdeterminowana by nie był to powrót do mojego drugiego zawodu. Eh, ciężko jest jak człowiek znalazł pracę marzeń zmieniać to potem na coś innego.
Poza tym część osób lubi oficjalne stroiki.

nimfa bagienna - 23 Lipca 2010, 09:04

Cieszę, się, ihan, że mnie zrozumiałaś. A ja uzupełniłam ostatnie zdanie mojego ostatniego posta, aby wypowiedź była pełniejsza.
xan4 - 23 Lipca 2010, 09:13

nimfa bagienna, dobrze to ujęłaś.
ihan - 23 Lipca 2010, 09:26

nimfo, ludzie są różni. Przez kilka dobrych lat pracowałam w księgowości, w tym kilka lat robiąc doktorat. Tak, był to najgorszy okres w moim życiu, użeranie się z klientami, bo przecież można dostarczyć dokumenty 20-tego koło 10, a ty wyrobniku masz tak zrobić żeby zdążyć z papierami do US. Użeranie się z US i tłumaczenie paniom, które przyszły na kontrolę co mają sprawdzać, bo kompletnie nie znały się na swojej pracy. Na szczęście strojem, jako szefowa kompletnie nie musiałam się przejmować :mrgreen: , ale nie miałam wakacji w ogóle, bo jak dziewczyny szły na urlop ktoś za nie musiał pracować. Najbardziej psychicznie mnie wykańczały przepisy, jak Annie z Misery nie mogła znieść nielogicznych zakończeń filmów, tak mnie wykańczała nielogiczność przepisów, a jeszcze bardziej ich interpretacji. Nienawidziłam swojej pracy, nie chciało mi się wstawać rano, kompletnie nic fajne nie było. Nienawidziłam dzwoniącego telefonu, bo to na pewno ktoś z awanturą, zresztą przeze mnie niezawinioną. Pewnie jakieś początki depresji miałam, ale póki nie mogłam zmienić pracy diagnoza nie miała sensu. I nie , nie rzucałam tej pracy dopóki nie miałam alternatywy innej, fakt, bycie na czyimś utrzymaniu byłoby dla mnie nieznośne. Ale problemem jest, że nie umiem żyć nie mając w życiu zajęcia, jakiegoś celu i sensu. Nawet znienawidzona praca może dać taki cel, bo trzeba wstać rano, bo są terminy, małe rzeczy, które trzeba ukończyć. Zbiegiem, naprawdę niesamowitym zbiegiem okoliczności udało mi się, że jestem w tym miejscu życia, w którym jestem. Więc wiem nimfo jaki jest twój punkt widzenia. Doskonale wiem.
nimfa bagienna - 23 Lipca 2010, 09:38

No tak to jest. Pracowałam jako operator baz danych, potem w obserwatorium, a potem się przekwalifikowałam i zostałam redaktorem. Od samego dołu, pracując w podejrzanej prywatnej agencji prasowej po 10 godzin na dobę, z sobotami włącznie, i tak przez trzy lata. O urlopie mogłam sobie pomarzyć. :mrgreen: I cały czas szukałam, próbowałam, szukałam, próbowałam. Teraz mam robotę, jaką lubię: część mogę zrobić w domu, mam nienormowany czas pracy i dużą swobodę. I na tyle wypracowaną pozycję zawodową, że teraz już oferty pracy przychodzą do mnie, już nie muszę ich szukać.
Na taki stan rzeczy pracowałam ogółem ponad 10 lat. I to była bardzo ciężka praca.
I jestem zadowolona. Bo to trwało tylko 10 lat. Przede mną jeszcze trzy-cztery razy tyle, ale najgorsze już odwaliłam. To nic, że były koszmary, stres i łzy. Warto było. Teraz mogę pomyśleć o przyjemnościach i zacząć się samodoskonalić.
O.

Agi - 23 Lipca 2010, 09:43

Był taki moment w moim życiu (jeśli momentem można określić trzy lata), że po likwidacji firmy, w której pracowałam, wylądowałam w sekretariacie prokuratury rejonowej. Byłam wtedy na trzecim roku prawa i tylko dlatego tę pracę dostałam.
Sytuacja wyglądała mniej więcej tak: Do pracy dojeżdzałam 25 km autobusem, moje zajęcie polegało na przepisywaniu na maszynie głównie aktów oskarżenia i postanowień ręcznie pisanych przez prokuratorów, często musiałam siedzieć do wieczora, bo wszystko musiało wyjść w terminie, do tego wredna szefowa sekretariatu.
Po takim miłym tygodniu co sobotę o 5.20 wsiadałam do autobusu i jechałam na dwa dni na uczelnię.
Nienawidziłam tego z całego serca, ale się zawzięłam i powiedziałam sobie, że "na żyletce", a studia skończę.
Od tego czasu żadna praca mi nie straszna, ale rajstop w upały nie będę nosić. :wink: :mrgreen:
E: lit.

ihan - 23 Lipca 2010, 09:52

Ale wiecie co dziewczyny, najfajniejsze, że teraz mamy prace, które lubimy.
Kai - 23 Lipca 2010, 09:57

Podejrzewam, że to kwestia wykształcenia ściśle technicznego, ale pierwsza praca w biurze projektów kolejowych trwała 11 lat, potem niestety weszły przekształcenia własnościowe, firma przechodziła z rąk do rąk i stwierdziłam, że szkoda mi czasu za te pieniądze, przeniosłam się do analogicznego biura w sektorze energetyki i na razie chciałabym tu zostać aż do późnej emerytury :) Oczywiście, próbowali ze mnie zrobić to czy tamto, ale się zapierałam i teraz jest mi tu naprawdę dobrze, choć czasem "ciekawie". Miałam i okres dress code i teraz pełny luz, bo do naszego działu nawet myszy nie zaglądają. Ale byłam świadkiem zmagań ludzi z mniejszym szczęściem i... chyba doszłam do konkluzji, że nie zawsze ważne, co się robi, ale za ile. Ale pewnie i to nie w każdym przypadku.
nimfa bagienna - 23 Lipca 2010, 10:11

Widzicie, kobitki, wychodzi na to, że to kwestia prób, konsekwencji i uporu. No i wytrwałości. I świadomości tego, czego się chce.
Chyba warto poznosić trochę rozmaitych początkowych niedogodności. Bo efekt się liczy, o. :)

illianna - 23 Lipca 2010, 11:00

nimfa bagienna, w pełni się z Tobą zgadzam, co tam biała bluzka i rajstopy, popatrzmy na te bidule w supermarketach w odpychających mundurkach, albo strażników miejskich w upał patrolujących ulice, to jest dopiero masakra. Ja też bym się dopasowała, gdyby taka była potrzeba i nosiła mundurek, jeśli nie miałabym innej możliwości i szczerze mówiąc to było by najmniej ważne. Zresztą lata pracując na psychiatrii, gdzie ideologicznie nie nosiło się fartuchów, żeby być bliżej pacjenta, zauważyłam, że są osoby wśród personelu, które to stresowało i chętnie założyłyby biały fartuch, bo z jakiś dziwnych powodów dodawało im to poczucia prestiżu i bezpieczeństwa. Ja nie muszę ubierać się jakoś szczególnie do pracy, oczywiście poza tym żeby było czysto, schludnie, nie wyzywająco, no w miarę elegancko, nie jak na plażę. Od innych nie mam specjalnych wymagań co do stroju, choć faktycznie często strój jest komunikatem; "jestem tu po to, a po to", to ułatwia życie, jeśli wiadomo od razu kto jest panią z recepcji albo strażnikiem w sklepie, itp. Natomiast jeśli chodzi o wszelkiej maści urzędników, bankowców, duże firmy, to mnie tam wsio rawno jak kto wygląda, może być łysy, może być nieogolony, byleby się znał na rzeczy :mrgreen:

Kai napisał/a
jak w banku pewien pracownik był ubrany bardzo odpowiednio, ale ogolony na łyso.
no i właśnie, pan taki ubrany, a ludzie i tak nie lubią łysych, grubych, rudych, gejów itp :mrgreen: Okazuje się, ze czasem dress code polega na wyrazie gęby,a na to nie wiele można poradzić. Może bidulek wyłysiał przedwcześnie i golił resztki, a nie był lokalnym zbirem i skinheadem ;P:
A mój ginekolog wygląda jak mafiozo, łysy, złoty łańcuch, wieczna opalenizna, zegarek za jakieś 100 kawałków, włoskie buty, ale jest spoko, więc mnie to rybka, a nawet jest przez to zabawniej. :mrgreen:

jewgienij - 23 Lipca 2010, 12:09

Nimfa, świetny tekst. Ja się w nim rozpoznaję, ale nikt mi tak celnie i konkretnie jeszcze nie dowalił. Dzięki.
nimfa bagienna - 23 Lipca 2010, 13:04

Jewgienij, nie było moim zamiarem przywalić komukolwiek.

Zdaję sobie sprawę, że moje zdanie może być ostre, nawet na tyle, by zranić. Ale...
Ale ciągle mam w pamięci mojego kolegę, nazwijmy go P. To ten sam człowiek, o którym pisałam kilka postów wcześniej, że nie chciał pracować jako asystent brzydkiej pani prezes.
Skończył psychologię i stanął w obliczu podjęcia decyzji, co dalej. UP zaproponowało mu staż w jakiejś fundacji. Przyjął ten staż, a po miesiącu zrezygnował, bo musiał wstawać do pracy o godzinie 6.30, a lubił pospać. Rezygnacja ze stażu wiązała się z jakimiś nieprzyjemnościami, zdaje się finansowymi. Sprawę załatwili za niego rodzice.

A potem przez dwa lata P. spędzał czas grając na komputerze. Zadowolony, wypoczęty, co jakiś czas wysyłał gdzieś cv, szedł na rozmowę, a potem opowiadał nam,że tej pracy to on nie chce, bo płaca kiepska, bo robota mało ambitna, bo to, bo tamto. Ukoronowaniem tego wszystkiego było wygłoszenie przez niego uwagi o brzydkiej pani prezes.

Na początku my - jego znajomi - solidaryzowaliśmy się z nim. Bo przecież był "nasz", znaliśmy się lata, spędzaliśmy czas razem. Uznawaliśmy jego argumenty. Głaskaliśmy go, dodawaliśmy mu otuchy. Bo przecież był naszym kumplem, więc pewno miał rację.

Uwaga o brzydkiej pani prezes wstrząsnęła nami. I karta się odwróciła.
P. już nikt nie głaskał, za to wszyscy zaczęli się z niego nabijać - że nie idzie do pracy, bo wadą każdej pracy jest to, że wyklucza spanie do 10 i spędzanie czasu lekko,łatwo i przyjemnie. Ten stan rzeczy trwał pół roku. P. przestał pojawiać się na naszych imprezach, bo się nas bał.
I - znalazł sobie robotę. W internetowym sklepie z bronią, militaria zawsze go fascynowały. Początki miał bardzo ciężkie - praca na zmiany, frycowe dla nowego, najniższa prowizja itp. Najpierw twierdził, że rzuci tę robotę. Odpowiedzią były kpiny kumpli, uwagi o maminsynku i powrocie do macicy, gdzie będzie bezpiecznie, spokojnie i syto.

Od tego czasu minął rok z hakiem. P. wciąż tam pracuje. Przyzwyczaił się. Zaczął bić jakieś rekordy sprzedaży i zarabiać całkiem konkretne pieniądze. Poznał kilkoro fajnych ludzi.

Do czego zmierzam? Ano do tego, że współczuciem, głaskaniem i pocieszaniem można człowiekowi zaszkodzić. Czasem terapia wstrząsowa okazuje się zbawienna. Choć przyznaję, że jako taki, wstrząs może być przykry.
Pozdrawiam.

jewgienij - 23 Lipca 2010, 13:14

To czemu piszesz: "nikomu nie chciałam przywalić", skoro właśnie o to chodzi, żeby kimś potrząsnąć, a nie głaskać? Po co się krygujesz?

A jak napisałaś "wciąż mam w pamięci kolegę, który....", to pomyślałem, że ta historia skończy się tragicznie. A tu chłopak odżył, pracuje i zarabia. I oto chodziło.

Agi - 23 Lipca 2010, 13:16

Tak a`propos dyskusji, z dedykacją dla wszystkich niezadowolonych:Jak ja nie lubię swojej roboty :mrgreen:


Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group