To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ


Blogowanie na ekranie - Ziarno prawdy, miara kłamstw.

Ellaine - 4 Marca 2010, 19:02

Albo rzeczywiście jestem nieczuła, albo jeszcze bardziej nieczuła... niż sądziłam.

Dzień, do póki nie wróciłam do domu, był naprawdę piękny. Rano słońce, mimo, że trochę mróz trzymał. A potem parę godzin w koszarach (to znaczy w byłych koszarach). Po prostu lepszych zajęć nie mogłabym sobie wymarzyć... Później jednak wróciłam do domu i czar prysł, wrócił codzienny koszmar, zwany dalej - szarą rzeczywistością.
No i odkryłam, że jestem potworem. Dzień toczył się swoim torem, nieprzyjemnym, aż rutyna koszmaru została nagle przełamana. Wprowadziło się nieco świeżości. Zaczęło się normalnie: łubudu! Zignorowałam, czy to raz się zdarzyło? Nie, ależ skąd. (No, dobra, raz po takim łubudu! zbierałam z podłogi kawałki wazonu i kryształ, który o dziwo po spotkaniu z podłogą nie miał ani jednej rysy. Niestety podłoga przyjęła to dużo gorzej) Wracając do tematu po łubudu! nastąpiła chwila ciszy, a potem wołanie o pomoc.
Co zrobić? Poszłam sprawdzić, co się stało... tym razem.

Zobaczyłam człowieka z wybitym barkiem i ani trochę mnie to nie ruszyło. Nie poczułam w sobie ani odrobiny, ani jednego atomu współczucia. Tylko to: Dobrze mu tak. Może zmądrzeje... a potem, nieeee, ten facet jest za stary, żeby cokolwiek do niego dotarło.

Sam fakt wybicia barku też mną nie wstrząsnął, że tak powiem: wzruszyłam ramionami. I jedna myśl: Jak on to zrobił!? W sumie nie znam sposobów, jak można sobie wybić bark. Musiał naprawdę niefortunnie upaść. Ale jak go znalazłam to ręka leżała prawie jak na tych filmach, gdzie pokazują człowieka, który spadł z wysokości. Bardzo charakterystycznie.

Potem pomyślałam, że może warto byłoby jakoś unieruchomić tę rękę, jak mnie uczyli na PO. Tylko problem polegał na tym, że ta osoba nie dałaby się tknąć. Brat go jedynie przetransportował na łóżko. Cóż... a my poszliśmy pogadać z sąsiadką. Zasugerowała, że dobrym pomysłem byłoby zawieść go na izbę przyjęć. Tak, tylko czym? Brat z pięć razy podchodził do egzaminu na prawko, ale się nie dorobił. Ja nie wyobrażam siebie za kierownicą, póki co, jak łatwo się domyślić: prawka - nie mam. Do siostry nie chcieliśmy dzwonić, przy nadziei jest, więc nie warto jej takim drobiazgiem martwić. Wystarczająco przeżywała ostatnie miesiące życia Mamy i jej śmierć, żebyśmy teraz jej dodawali problemów.
Poza tym - pacjent nie dałby się tknąć. Zadzwoniliśmy na pogotowie. Przybyli po jakichś czterdziestu minutach. W międzyczasie zapakowaliśmy mu, co mogłoby się przydać w szpitalu. Chociaż awanturował się: po co dzwoniliśmy na pogotowie? O i tekst tygodnia: Jemu nic nie trzeba, jemu tylko umrzeć. Ależ proszę bardzo... nikt nie broni.
Nie no, jestem potworem, wiem.
Potem krzyczał, czemu jeszcze ich nie ma. Nie śpieszyli się, to fakt. Ale po co? To nie pożar, żeby lecieć do nas na kogucie. Pacjent nie krwawił, miał tylko wybity bark.
Sąsiadka, która przyszła z synem, żeby trochę uspokoić pacjenta i pomóc nam przy pakowaniu torby, śmiała się, że najpierw nie chciał, a teraz ich wyczekuje. Stwierdziłam na to tylko:
- Jaaa, czeka na pogotowie, co by im nazdać*: "po co przyjechali?!"

W końcu przybyli. Pomacali, założyli chustę. Zapytali: Pił pan dzisiaj alkohol?
- Taa... piwo rano - wybąkał, nie do końca wyraźnie, pacjent.
- Yhm, pił, ale nie wiadomo w jakich ilościach - prychnęłam pod nosem, nie wiem nawet czy pielęgniarze dosłyszeli. Jak nie to trudno, jeśli tak, tym lepiej. Zresztą, sąsiadka sugerowała na początku, żeby dać mu coś przeciwbólowego. Cóż, mój Luby kiedyś powiedział mi, że niewolno łączyć paracetamolu z alkoholem, bo może to się skończyć tragicznie. Może i jestem potworem, ale zamknąć się nie dam. Zresztą, zasłużył sobie na tę odrobinę bólu. Niech wie, że żyje.

Pielęgniarz powiedział, że pewnie go nie zatrzymają w szpitalu, ale cóż... pożyjemy, zobaczymy. Na razie czekam na jakikolwiek sygnał od brata, chociaż, może zadzwonię? Albo. Czym tu się przejmować. Wróci, to się dowiem.

Siostra niestety się dowiedziała o tej komedii, bo ta gnida do niej dzwoniła, jak nikt nie patrzył. Jakby nie mógł leżeć spokojnie... no nie mógł, stary piernik. Mam nadzieję, że na tyle siostrze wyjaśniłam sytuację, że się teraz nie martwi. Tak, bardziej przejmuję się siostrą niż nim.
Tacy jak on, mają o dwóch aniołów stróżów za dużo...

edycja o 19:32:
Wrócili. Złamał rękę. Dobrze mu tak. W końcu jakaś kara musi być, prawda? Iskierka sprawiedliwości się objawiła. Tylko... ech, będzie trzeba się nim opiekować. Kuźwa... za jakie grzechy?
___
*śl. nakrzyczeć, wygarnąć, zwymyślać.

Ellaine - 5 Marca 2010, 17:44

To pierwszy piątek, od wielu, wielu miesięcy, kiedy wstałam przed dziewiątą. Zwykle w piątki nie mam zajęć, więc mogę spać do woli, albo dopóki utyskiwania roznoszące się po domu jak zaraza nie pozwolą mi dłużej się wylegiwać. Dzisiaj niestety było inaczej - ktoś musiał iść po chleb, a z wiadomych przyczyn nikt poza mną nie był do tego zdolny. Póki nie wstałam z łóżka sądziłam, że jest naprawdę urocza pogoda. Białe chmurki wolno przesuwały się po niebie, które miało ten przyjemny dla oka kolor błękitny. Kolor ten na pewno ma nazwę, ale kogo by to obchodziło? Jednak... wstałam i wtedy moim oczom ukazał się przerażający widok, w promieniach wschodzącego słońca skrzył się - śnieg! To był horror. Aż się odechciewało ubierać, mając świadomość, że tuż po śniadaniu trzeba iść do sklepu.

Znów poczułam się tak, jakby niedługo miały być święta. Jednorodzinne domki, bliźniaki miały spadziste, czerwone dachy przykryte warstewką śniegu, błyszczącego w słońcu. Ulice i chodniki również były równiutko ubielone, tylko gdzieniegdzie widoczny był niepokryty śniegiem ślad po zaparkowanym aucie. A czasem nawet chodnik był odśnieżony, znak, że gospodarz dobry i pracowity mieszkał po drugiej stronie płotu.
Raz po raz wiatr strącał z drzew płatki śniegu, które wyglądały w jasnych promieniach niczym drobiny złota. Idą święta...
... tak, idą święta, ale Wielkanocne! - pomyślałam z mieszaniną rozbawienia i irytacji.

Szłam jak zwykle - środkiem ulicy; tam akurat samochody bardzo rzadko jeżdżą, więc to nie jest żadna brawura, raczej wygoda. Dla rozrywki ślizgając się, co parę kroków, żeby nie myśleć, że wolałabym wiosnę. I ni z tego, ni z owego, przypomniała mi się opinia o Katowicach, wyrażona przez przyjaciółkę, gdy przyjechała mnie odwiedzić. Mnie i parę innych osób ze śląskiej ekipy forum, na którym wtedy przebywałam. Teoretycznie przyjaciółka także należała do śląskiej ekipy, chociaż tylko administracyjnie, a nie geograficzno-historycznie.

- Katowice to miasto samobójców - stwierdziła kategorycznie.
- Ależ dlaczego? - zapytałam, szczerze rozbawiona.
- Chodzicie bez zastanowienia po tych torach tramwajowych! - stwierdziła z oburzeniem.
- Och, przecież to nasz Rynek! - zaśmiałam się.
- Rynek? Pętla tramwajowa! Przechodzicie albo tam, gdzie nie ma pasów, albo na czerwonym świetle...
- Nie na czerwonym, tylko ciemnozielonym!
- A tu w ogóle nie ma świateł! - zauważyła z przerażeniem, kiedy mieliśmy przekroczyć trójpasmową ulicę Dworcową, ponieważ po drugiej stronie, parędziesiąt kroków dalej za wiaduktem, znajduje się sklep "Bard", do którego przyjaciółka bardzo, ale to bardzo chciała pójść. To już stało się nieomal tradycją, że kiedy odwiedzała naszą ekipę - albo mnie, kiedy ekipa się rozjechała po świecie, odwiedzałyśmy też "Barda", żeby mogła zaopatrzyć się w jakąś nową kość, zwykle to było śliczne k10.
- Przecież ta ulica jest jednokierunkowa, na co ci światła? - zapytałam z uśmiechem. - Nie bój się, w Katowicach są bardziej kulturalni kierowcy niż w twoim mieście - jak wchodzisz na pasy to się zatrzymują, a nie dodają gazu!
Ostatecznie przyjaciółka po raz pierwszy ulicę Dworcową przeszła z zamkniętymi oczami, wywołując tym rozbawienie całego naszego zgromadzenia. Innym razem, kiedy pojechałam do niej w odwiedziny (co to dla mnie, to były tylko niecałe dwie godziny pociągiem osobowym)...

- Stójcie! - zawołała przerażona na mnie i jeszcze jedną osobę, kiedy przymierzaliśmy się do przejścia przez ulicę. - Jest czerwone! To nie Katowice!
- Ale... ale, spójrz, ten czerwony człowiek na nas czeka po drugiej stronie ulicy! - zawołał przyjaciel, wskazując na sygnalizację. - Trzeba do niego iść. A ten zielony do nas idzie, więc należy na niego zaczekać...
Takiej argumentacji jeszcze w życiu nie słyszałam, ale przypadła mi do gustu. Później jeszcze wymyślił, że jak przechodzi się na czerwonym należy krzyknąć: naprzód młodzi komuniści!
- A jeśli przechodzisz na zielonym, to co będziesz krzyczał? - zapytałam. - "Naprzód młodzi ekolodzy!"?
Niestety nie pomnę, co mi wtedy odparł.

Później, wciąż kierując się do piekarni, puściłam myśli luzem i nagle znalazły kolejny temat do rozmyślań. Zderzenie kultur. Tej z Północy i tej z Południa. Nie wiem, czy wiecie, jakie to może sprawiać problemy... Przypomniały mi się słowa, których nie znał mój Luby, a które mi tak naturalnie wkradały się do rozmowy:

- Masz może zicherkę?
- Co takiego?
- No, tę... jak to jest po polsku... E... zamek mi się rozjeżdża, muszę to czymś zapiąć.
- Chodzi ci o agrafkę?
- Tak, właśnie! ...przecież o to pytałam.

- To co, może kupimy sobie po kołoczku?
- Po czym?
- E... no... drożdżówkę?
- ??
- Kupujesz takie w cukierniach... z dżemem, makiem, serem, albo budyniem.
- Masz na myśli słodką bułkę?
- ??

- ... no, dobra, już cię nie będę szterować.
- Co mnie nie będziesz?
- Ekhm... moment, daj mi pomyśleć, bo zapomniałam polskiego słowa.
- Okeeej...
- No! Już wiem! Nie będę ci przeszkadzać, idę poczytać.

Czasem faktycznie szybciej mi na myśl przychodzą śląskie słówka niż polskie, normalnie jakby polski nie był tak do końca moim ojczystym językiem. Chociaż tak naprawdę nie umiem płynnie godać.

Ellaine - 8 Marca 2010, 17:14

Dzisiejszy dzień przywitał mnie przepięknym słońcem i siarczystym mrozem. Chyba używanie słowa siarczysty do temperatury, która ledwie osiągnęła minus dziesięć stopni Celsjusza jest z mojej strony nadużyciem, jeśli pamięta się o wiele poważniejsze mrozy z tej zimy... Niech jednak pozostanie, że to był siarczysty mróz. Na szczęście śniegu prawie nie ma, w sumie nie zaglądałam do lasu, więc może tam się nieco ostało. A mogłam zajrzeć, ponieważ szłam do sklepu, który stoi tuż pod ścianą drzew. Właściwie to nad, bo las jest w niecce, zapewne w skutek górniczej działalności. Bywa. Póki mi się dom nie zapada, to wszystko jest w porządku.

Ojciec rozbawił mnie setnie parę dni temu, kiedy wspominał, że mam dzisiaj pójść do sklepu przed zajęciami:
- Kup musztardę, za to, co zostało z ostatnich zakupów. I czekoladę dla siebie z okazji Dnia Kobiet.
To było... no cóż. A czekolady ostatecznie nie kupiłam. Może innym razem.

Już o tym wspominałam, że dostałam przepięknego czerwonego goździka i parę rajstop. To było niezwykle miłe ze strony chłopaków z mojej grupy. Taka drobna aluzja historyczna, ale czegóż innego miałybyśmy się spodziewać po kolegach, którzy jak my, są historykami in spe? Zresztą jednego roku koledzy z okazji Dnia Chłopaka (który co prawda wypada dzień przed początkiem roku akademickiego, ale kto by się tam o jeden dzień kłócił. Nie możemy im składać życzeń z okazji Dnia Żonatych Mężczyzn (10. marca), bo żaden z nich jeszcze nie dołączył do Czterdziestu Męczenników) otrzymali od nas "Zestaw Młodego Archiwisty", to znaczy: ołówek z gumką, lateksowe rękawiczki i maseczkę. Fartuchów nie dostali, bo to już byłaby lekka przesada.

Na szczęście żaden z nich nie bąknął czegoś głupiego, że to "takie komunistyczne święto". Ostatecznie w 1910 w USA nie było jeszcze komunizmu. Chociaż zdanie, że Dzień Kobiet to komunistyczne święto jest wciąż niezwykle żywotne. Nie bardzo rozumiem, dlaczego niby komuniści mieliby ustanawiać takie święto? Dzień Matki Polki, albo Dzień Przodowniczki Pracy to rozumiem, ale Dzień Kobiet? Bez sensu, to nie w ich stylu. Ale - mniejsza o większość.

Wróciłam do domu po dniu pełnym wrażeń, z całkiem dobrym nastawieniem do życia. Siedzę przy komputerze, spożywam obiad, słucham RMF PRL, aż tu nagle słyszę, że ktoś dzwoni do drzwi.
- Otwórz! - woła ojciec z głębi mieszkania. Niechętnie ruszam się od biurka. Fakt, miałam najbliżej, zresztą on ma tę swoją kontuzję. Idę, idę... mruczę pod nosem. Zaglądam na sień przez kuklok, czy też judasza, albo wizjer - jak kto woli. Przed drzwiami stoi młoda kobieta o miłej dla oka aparycji. Ciemnowłosa, ubrana raczej w ciemnych barwach, z zielonym szalikiem owiniętym wokół szyi. Przez ramię przerzucona wypchana torba, a w ręku trzyma ciemną teczkę. Aha... pewnie ankieterka.
Po chwili wahania stwierdzam, że może to coś ciekawego, więc uchylam drzwi i pytam uprzejmie:
- Słucham?
- Dzień dobry. Przeprowadzam ankietę dotyczącą (tu nastąpiło długie i zawiłe przedstawienie problemu) dla osób od dwudziestego piątego do pięćdziesiątego roku życia.
Śmieję się w duchu, bo wiem, że nie będę w stanie pomóc, choćbym nie wiem jak bardzo tego chciała. Uśmiecham się miło do ankieterki.
- Przykro mi, ale tutaj tacy nie mieszkają - mówię, czuję, że w głosie słychać moje rozbawienie. Kobieta również uśmiecha się, po czym żegna i kieruje ku schodom.

Ach, a tak chciałam pomóc! Zwykle nie otwieram drzwi ludziom, których nie znam... a teraz jak już zdecydowałam się otworzyć, to nie mogłam nic zrobić. Jak pech - to pech. Ja jeszcze się nie mieszczę w podanym przedziale wiekowym, a mój ojciec już się nie mieści. Ot, ironia losu!, a ten, który by się akurat zmieścił i ewentualnie mógłby być pomocnym - jest jeszcze w pracy. Bywa.

Ellaine - 9 Marca 2010, 20:51

Mroźny poranek obudził mnie zupełnie, odganiając resztki snu, którego nawet nie byłam w stanie zapamiętać. Pewnie nie śniłam niczego konkretnego, jak zwykle. Nawet Ona mi się już nie śni, odkąd powiedziała, że wszystko jest w porządku i żebym się o Nią nie martwiła.
Słońce obdarzało promieniami spragnioną jasności ziemię, lecz nie dawało ani odrobiny ciepła. Chłodny wiatr plątał się między nogami, jak radosne szczenię, podbijając ku górze poły płaszcza i chłodząc podszewkę. Nieprzyjemne ciarki przebiegły mi po plecach. Niechże ten autobus przyjedzie! Ostatecznie, wyłonił się majestatycznie zza zakrętu, oślepiając roziskrzoną w słońcu żółcią karoserii.

Ile jeszcze do końca zajęć? – z tą myślą sięgam po telefon do wewnętrznej kieszeni torby. Muszę być bardzo ostrożna i czujna, by nie spowodować hałasu, który zwróciłby na mnie uwagę prowadzącej i grupy. Zresztą, całkiem ciekawe rzeczy są omawiane. Bolesław Wieniawa-Długoszowski do Józefa Piłsudskiego, który chciał mianować go dyplomatą: Panie Marszałku, w kawalerii można robić głupstwa, byle nie robić świństw. W dyplomacji jest zupełnie odwrotnie – można robić świństwa, byle nie popełnić głupstwa. Proszę mnie zostawić w kawalerii. Wbrew pozorom – zajęcia dotyczyły historii powszechnej.

O! SMS... ... tatę zostawili w szpitalu bo to złamanie jest poważniejsze niż wyglądało... Ech, jak nie urok to przemarsz Armii Czerwonej! Ze złością odkładam telefon i staram się skupić na treści zajęć, ostatecznie nawet nie sprawdziłam, która godzina. Wzdycham w duchu, licząc, że już niedługo się stąd wydostanę. Tylko, co ja zrobię z odzyskaną wolnością? Niech to się już skończy. Tak, tak. Anschluss. A potem Monachium – skoro Czesi są gotowi oddać część Sudetów, to niech oddadzą całe, a co im szkodzi? Na co im Sudety? Że się nie zgadzają, i co z tego? Przecież blefowali z tą całą mobilizacją. Już! Dzwonek... Nie, nie. Dzwonka nie będzie, głupie przyzwyczajenie po dwunastu latach szkoły. Piesek Pawłowa.

To teraz tylko oddać indeks i można jechać do domu. Będzie spokój, będę mogła zająć się sobą – w końcu. Zaraz, zaraz... czemu tu nie ma podpisu? ARGH! Idiotka ze mnie, jak mogłam nie zauważyć? Egzamin był miesiąc temu, a dopiero teraz zauważam, że egzaminator na karcie nie złożył autografu. A żeby to lumbago pokręciło! Spokojnie, tylko spokojnie. Wykład to nie powietrze, więc nie umrę, jak na niego nie pójdę. Skoczę po podpis i wracam do domu. W końcu muszę pogadać z siostrą...

- Co tu taka kolejka? Wszyscy czekacie do doktora K.? – pytam, mając nadzieję, że nie słychać mojego przerażenia w głosie. - Nie, nie. My tu czekamy na profesora B. – odpowiada ktoś. - Ale jest rada wydziału – wtrąca jeszcze jedna osoba. – Doktora K. też nie ma jeszcze.
No to jest na radzie, czy go nie ma? Trudno, poczekam. Chociaż mam nerwy straszne na to wszystko, co się dzieje, kurde, dlaczego się tak przejmuję? Nie ja mu złamałam rękę! Niech to szlag! Urwałam guzik z płaszcza. Trudno, przyszyję w domu. To już drugi płaszcz, któremu coś urwałam. Ciekawe czy mam jeszcze gdzieś guzik z tamtego drugiego? Hm...
- O! Ewcia, nie zauważyłam cię. Na kogo czekasz?
- Na profesora.
- Aha...

Zaraz, zaraz... co to za kartka. W dniu jutrzejszym dyżur doktora K. od 12.30 do 13.30. Jutrzejszym? Kiedy to wywiesili. Ósmy marca... No, jak pech to pech! Jeszcze niecała godzina czekania, o ile przyjdzie punktualnie. Jednak mogłam iść na wykład. No trudno, usiądę na podłodze i poczytam. W końcu mam czas dla siebie, niezbyt wymarzony, ale jednak... Co ja wzięłam ze sobą? Ach, tak! Noce Coruscant. Pogrom Jedi. W sumie niezłe, w sam raz do czytania, kiedy nic lepszego nie ma się do roboty.

- Dzień dobry. Jeśli można, to ja tylko po podpis pana doktora... nie podpisał się doktor na karcie – tłumaczę uprzejmie z czym przyszłam, przysiadając na krańcu fotela.
- O, jaki gapa ze mnie!
- To nic takiego, ze mnie też gapa, nie zauważyłam wcześniej – mówię, starając się uśmiechnąć. Dobra mina do złej gry. – Dziękuję. Do widzenia.

No to może jednak zajrzę do dziekanatu, o tej porze nie powinno być wielkiej kolejki.
- Wszyscy z historii?! – Kolejka niestety dłuższa niż się spodziewałam.
- Wszyscy, wszyscy - pada odpowiedź.
- O, witam! – Przede mną akurat stoi kumpel z seminarium. – Jak widzę też z indeksem i po pieczątkę.
- Owszem, chociaż nie wiem, może jutro oddam. - mówię, dodając po chwili. - Hm, a do której dzisiaj mają otwarte?
- Do pierwszej... jest za dziesięć.
- Jak w tej piosence, co? – uśmiecham się, mam nadzieję, że wygląda szczerze, chociaż średnio jest mi do śmiechu. - Tylko tam otwierali o pierwszej. A nam zamkną ten kram...
- ... Jeszcze czterdzieści sekund.
- No i udało się! – Mówi, kiedy wyszliśmy z gabinetu.
- Taa, rzutem na taśmę. No to miłego dnia!

Wreszcie w domu. Jak można być aż tak zmęczonym, jeśli się nic nie robiło? Może by obiad zjeść? Ale po co... Pouczyć się? Ależ skąd. To ja poczytam. Chwila spokoju. Bez zgiełku, bez pośpiechu. Muzyka, książka i ja. Prawie, jak raj. Prawie. Złamanie z przemieszczeniem, toś się bratku urządził – myślę, wpatrując się w niebo barwione pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca. – Nie przejmuj się – upominam siebie. – Nie warto. Już nie. Już od dawna nie... ale to mój ojciec. I co z tego? Nie wiem. I nawet nie próbuj go usprawiedliwiać, ani bronić. Nie będę... chyba. Ech, beznadziejna... Wiem. - Jak zwykle biję się z myślami.

Szpital obskurny, przygnębiający. Kolejny dołujący szpital. Neurologia była całkiem przyjemna, żółte wesołe ściany i każda sala zaopatrzona w osobną toaletę z prysznicem. Tylko, że nie była zaopatrzona w uchwyty, co zaznaczyłyśmy w ankiecie zresztą. Ciekawe, czy zainstalowali je w końcu? Interna była straszna. Aż było mi źle na myśl, że musiała tam leżeć... Miała żal, że zadzwoniliśmy po pogotowie. A ja po prostu byłam przerażona... Ona omdlała na dłuższą chwilę, a na nim jak zwykle nie można było polegać. Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że nadzieja umarła już dawno, że wszystko jest już tylko kwestią czasu. Może to trwać dzień, tydzień, miesiąc... Życie tliło się już tylko nieco ponad tydzień.

I ten teraz - ortopedia – łuszcząca się, brudna farba, kiedyś prawdopodobnie biała. Wysokie, też niezbyt czyste okna. Jedynie pościel była czysta. Szpital... równie przygnębiające miejsce, co cmentarz. Aż mi się słabo robi. Co ze mnie za głupia larwa, która udaje, że jest silna i pewna siebie? A niech to wszyscy diabli...

... i tak dzisiaj rano, tuż przed zajęciami pewien kumpel powiedział, że zrzuci mnie ze schodów. A co mi tam. Już ze trzy razy spadłam ze schodów. A raz to chyba mi się nawet przyśniło.

Ellaine - 12 Marca 2010, 20:12

Z góry przepraszam, poniosło mnie trochę.

***

Między świtem a zmierzchem własną drogą się przechadzam. Tworzę światy nieistniejące, uśmiecham się do wspomnień wyimaginowanych. Śpiewam piosenki, których nikt nie usłyszy. Tańczę do muzyki, która jeszcze nie zabrzmiała. Uśmiecham się do białych chmur, majestatycznie kroczących po błękicie nieba. A słone łzy ukradkiem ocieram wierzchem dłoni, by nikt ich nie widział. Nie pytał. Nie zainteresował się.

Przechadzam się po ogrodzie myśli, które kwitną nawet w mroźny dzień. Krople rosy błyszczą na różnobarwnych płatkach, rozszczepiając światło na tysiące maleńkich tęcz, uśmiechów nieba. Głupie myśli rosną jak grzyby po deszczu. A te mroczne pną się niczym zdradziecki bluszcz po murze, który dawno temu zbudowałam, by nikt nie wtargnął do ogrodu bez zaproszenia. Mur z wiekiem popękał w wielu miejscach, a tam gdzie nie było przejścia, w pewnym momencie pojawiła się zielona furtka o fantastycznych zdobieniach, uchylona. Ale uważaj! zaskrzypi przeciągle i zatrzaśnie się przed nosem, gdy zbyt natarczywie zechcesz ją otworzyć szerzej.

Uspokajający szum strumienia świadomości płynie w dal, wijąc się między drzewami rodzącymi pomysły, niczym ogromny wąż. Klucz dzikich skojarzeń przelatuje mi nad głową. Taki zabawny i zwariowany. Po chwili jednak zapominam, o czym śpiewał w przestworzach.

Zdejmuję książkę z półki. Jedną z wielu. Pochylam się nad kartkami, by poznać melodię ich zapachu, z wyczuwalnym tonem tuszu. Wyglądam, jakbym kłaniała się przed świętą księgą. Zaczynam czytać. Wkraczam na cudzą ścieżkę, rozglądam się po tym nieznanym miejscu. I wiem, że w tym samym czasie w moim ogrodzie rosną nowe, kwieciste myśli. Kolejne, do których będę mogła się uśmiechnąć.

- Znów nos w książce!
- Pozmywaj!
- Posprzątaj!
- Poucz się!
- Cały dzień przy komputerze siedzisz!

Obce słowa niesie porywisty wiatr. Nie oglądam się za nimi. Są bez znaczenia. Lekkim krokiem wchodzę w las wyobrażeń. Z każdej strony witają mnie moi starzy znajomi, którzy tylko czekają, by się ziścić. Mamię ich, obiecuję, że w końcu ujrzą światło rzeczywistości. Tak bardzo chcieliby pokazać się komuś jeszcze, ale wciąż wiedzą, że brak im czegoś... a to przeszłości, a to odpowiedniego stroju, wyrazistego charakteru, lub celu w życiu. Tak jak mnie. Dlatego doskonale mnie rozumieją i nie ponaglają. Przynajmniej oni tego nie robią...

Odkładam pióro. Spoglądam na kolejny rysunek, uśmiecham się do siebie. „Powinnaś pójść do Akademii Sztuk Pięknych”, powiedziała pewnego razu nauczycielka do swej siedmioletniej uczennicy. Może powinna...? Ale nie poszła. Z tak wielu marzeń zrezygnowała... Ponieważ była tchórzem. Jedyne, co mogła zrobić, to stworzyć swój własny, tajemniczy ogród.

Między zmierzchem a świtem – czekam, aż nadejdzie sen, który zabierze mnie w podróż. Gdzie choć przez chwilę będę mogła spotkać Go na księżycowych ścieżkach. Lecz sen nie przychodzi, zostawiając mnie samą w ciemności. Gdyby myśli mogły dodawać skrzydeł... Gdybym mogła... pobiegłabym smugą księżycowego światła tam, gdzie mieszka ten jedyny człowiek na świecie, któremu zostawiłam pod poduszką klucz do mojego ogrodu.

Między świtem a zmierzchem – oddalam od siebie myśl, że tęsknię. Między zmierzchem a świtem – łudzę się nadzieją, że skoro świt ruszę w drogę, na której końcu będzie czekał On. Pociesza mnie najpiękniejszy kwiat w ogrodzie, drobna myśl, że mimo iż wciąż stoję w miejscu – każdy świt przybliża mnie do powrotu w najbezpieczniejsze miejsce na świecie, Jego ramiona.

nimfa bagienna - 12 Marca 2010, 20:25

Bardzo lubię twojego bloga, Ellaine.
Raz, że ładnie stylistycznie (a momentami bardzo ładnie). Dwa, że nadajesz swoim zwierzeniom taką a nie inna formę. Pięknie dzielisz się swoim życiem. Nie sztuka jest napisać: dziś gotowałam zupę pomidorową, potem obejrzałam film, a potem położyłam się do łóżka. Niestety, większość czytanych przeze mnie blogasków tak właśnie wygląda. Jest nudna, drętwa i nie jest w stanie sprawić, że zainteresuję się ich autorem.
U ciebie jest zupełnie inaczej. I dzięki temu masz we mnie wierną czytelniczkę.
Pozdrawiam serdecznie.

Fidel-F2 - 13 Marca 2010, 06:20

Ellaine napisał/a
- Znów nos w książce!
- Pozmywaj!
- Posprzątaj!
- Poucz się!
- Cały dzień przy komputerze siedzisz!
czasem trzeba to i owo wokół siebie ogarnać, samo się nie zrobi
Ellaine - 13 Marca 2010, 08:01

Owszem, samo się nic nie zrobi, ale człowiek nie musi tego wysłuchiwać cały czas, kiedy akurat tego nie robi (bo np. czyta), i pomimo tego, że w rzeczywistości ogarnia przestrzeń wokół siebie. To jak w tej piosence: "choć ja się staram jak mogę - przez całe życie słyszę ten tekst".
Fidel-F2 - 13 Marca 2010, 08:13

bywa, tylko czy to jest powód do takiego rozpamiętywania, takie życie
Ellaine - 13 Marca 2010, 08:17

A czy ja rozpamiętuję? To tylko słowa, cała miara kłamstw, w których być może jest samotne ziarno prawdy. Może jest wręcz odwrotnie, może wszystko, co piszę jest prawdziwe? cóż, czy to ma znaczenie? Zresztą uprzedzałam, że jestem kłamcą, bo znam tylko moją własną prawdę.

edit:

Dziękuję, nimfo bagienna.
Cieszę się, że czytasz i że znajdujesz przyjemność w czytaniu tego bloga. Czuję się zaszczycona.
Pozdrawiam. :)

Rafał - 14 Marca 2010, 01:02

Ellaine, tak sobie przeczytałem w "od tyłu" jak masz na imię, jak się okazało dałem córce tak samo, tyle ,że na odwrót :D
Ellaine - 14 Marca 2010, 20:07

:D

Cóż, to w gruncie rzeczy całkiem ładne imię. Chociaż długie lata nie mogłam wybaczyć rodzicom, że mnie tak nazwali, bo strasznie dużo znałam dziewcząt o tym imieniu. Według mojego dziecięcego umysłu - za dużo. Wtedy chciałam mieć na imię Weronika (bo akurat w dzień moich urodzin są imieniny Weroniki) - prawie jak Ania Shirley, która chciała nazywać się Kordelia (jeśli dobrze pamiętam. Mam nadzieję, że nie muszę zaznaczać tego jako spoiler, hm? ).

Ale w końcu mi przeszło i się pogodziłam z moim imieniem, aczkolwiek teraz i tak spora część znajomych (a że większość poznałam przez Internet, więc nic dziwnego) mówi do mnie per Ellaine, Koto-Smoka, Pani Chaosu lub Tsuki (z czego przedostatnie już praktycznie wypadło z użycia, drugie - bardzo rzadko używane i raczej przez jedną, dwie osoby; a ostatnie tylko przez kilka osób z innego forum, gdzie odgrywam postać Hirumy Tsuki.)
Na samym początku w Internecie znana byłam jako Ayers, ale za często ludzie sądzili, że jestem chłopakiem, więc mój pierwszy nick został li tylko w adresie mailowym. A z drugiej strony - bardzo rzadko zdarza mi się za pierwszym razem zareagować, gdy ktoś na żywo zwróci się do mnie którymś z nicków (zwłaszcza, że w przypadku Ellaine słyszałam już tyle wersji wymawiania, że naprawdę niekiedy to w ogóle nie brzmiało mi jak mój nick np. kumpel z Siemianowic wypowiadał to z francuska i wychodziło mu Elen (z akcentem na "en"), a za to kolega z Gdyni mówił: Ilejn.)

Piech - 14 Marca 2010, 20:44

Ellaine napisał/a
że w przypadku Ellaine słyszałam już tyle wersji wymawiania, że naprawdę niekiedy to w ogóle nie brzmiało mi jak mój nick np. kumpel z Siemianowic wypowiadał to z francuska i wychodziło mu Elen (z akcentem na en), a za to kolega z Gdyni mówił: Ilejn


A wg reguł jakiego języka ma to być wymawiane? Jeżeli z angielska, to najprędzej Elejn. Raczej nie Ilejn, na pewno nie Elajn.

Ellaine - 14 Marca 2010, 20:55

Przywykłam do błędnej formy, czyli Elajn, ale chyba równie często słyszę Elejn. Jakby nie patrzeć to jest angielskie imię, tylko, że z podwojonym L. Zresztą prawdopodobnie zaczerpnęłam je z "Ani z Zielonego Wzgórza" (tylko, że tam wystąpiła Elaine).
SithLady - 15 Marca 2010, 06:26

Wygląda na to, że urodziny obchodzimy tego samego dnia
Ellaine - 15 Marca 2010, 09:57

Ano, tak jakoś wyszło, wybacz proszę. ;)
Ellaine - 15 Marca 2010, 21:11

Dwugodzinna, a może jednak trzygodzinna, drzemka nie jest w stanie zastąpić zdrowego, pełno-wymiarowego snu. W mądrym programie na Discovery mówili, że do prawidłowego funkcjonowania ludzki organizm na dwie godziny czuwania potrzebuje jednej godziny snu. A u mnie wygląda na to, że dzisiaj wypada jedna godzina snu na siedem godzin czuwania. Świetnie! – myślę, odrzucając chęć dalszego wylegiwania się w łóżku.
Jest siódma, do pokoju wlewa się czyste światło słoneczne. Kto by pomyślał, że spać kładłam się nieco ponad trzy godziny temu, a potem jeszcze zapomniałam o przestawieniu budzika, który raczył mnie wyrwać z tego półsnu o godzinie szóstej. Zapomniałam? Ależ skąd! Miałam szczery zamiar zerwać się o szóstej i dokończyć to, czego nie zdołałam, gdy uznałam, że lepiej położyć się na te parę godzin niż czekać aż mnie świt dopadnie nad tworzeniem. Niestety się nie udało, wstałam więc o siódmej.

Ale czego się nie robi dla nauki? Jeszcze ostatni przypis. Rzut okiem na całość, poprawka we wstępie, jedna, czy dwie literówki. I można drukować. Dziesięć stron bez interlinii, już czuję suchość w gardle na myśl, że będę musiała to odczytać. Całe! Przecież w połowie to na pewno głos stracę, albo zacznę się plątać. Dobrze, że nie musiałam zreferować całego okresu istnienia NRD i okresu rządów komunistycznych w Bułgarii. To już byłby temat na, co najmniej, pracę licencjacką.

Bogowie, jak ten śnieg razi po oczach. Normalnie jakbym była na kacu. Hm... nie żebym wiedziała jak to jest, ale pewnie mniej więcej tak jak teraz się czuję. Stanę w cieniu, będę patrzeć na zacienione miejsca na śniegu – to powinno mnie uchronić przed bólem. Trochę lepiej. Jak tu miło i chłodno... nawet nie potrzeba kawy, żeby się obudzić, wystarczy postać kilka minut w oczekiwaniu na autobus, a od razu człowiekowi odechciewa się spać. Za to jak już wsiądę do pojazdu... o tak, wtedy znów pozwolę się przytulić Morfeuszowi.

- Masz jako pierwsza referat? – pyta koleżanka, siadając jak zwykle obok mnie.
- Ani mnie nie denerwuj... – mruczę pod nosem nie siląc się na uprzejmość. Z niechęcią patrzę na kartki. Nawet nie jestem pewna, co właściwie tam napisałam. Przecież nie miałam kiedy tego przeczytać! Heh. Dam radę. U psor W. sobie poradziłam, to teraz sobie nie poradzę? Ostatecznie nawet sesję zamknęłam w terminie, więc co to dla mnie przeczytać jakichś przeraźliwie długi tekst? Pfff...

Uf, już po wszystkim. Pewnie nikt nie zrozumiał z tego, co czytałam. Nie powinnam była tak szybko czytać... O ile ktokolwiek słuchał.
- Czy ktoś ma pytania do referentki? – pyta doktor. Nie, nie. O nic nie pytajcie, wszystko było jasne i klarowne, a kto nie słuchał ten trąba. Też bym nie słuchała, gdybym mogła. – Tak? – Ooo... ktoś jednak się zgłosił. Za jakie grzechy?
- Mam pytanie - zaczął wolno kolega - bo dopiero teraz zrozumiałem, bo tam była mowa o armii carskiej i cały czas myślałem, że chodzi o Rosjan. W wypadku Bułgarii też tak można mówić? – zapytał zdziwiony.
- No... tak – mówię, nieco zdezorientowana. Najważniejsze to nie parsknąć śmiechem. – W Bułgarii panował car, więc jego armia to była armia carska... – tłumaczę, mając nadzieję, że kolega nie robi sobie głupiego kawału. Chociaż nie wiem, co gorsze... Aż chciałoby się jeszcze do tego dodać amerykańskie: Heloooł, Człowieku! mówimy o latach po II Wojnie Światowej, a gdzie niby tam miała by być jeszcze carska Rosja!?

Te same zajęcia, tylko, że nieco później. Kolejny wygłaszany referat, tym razem dotyczy powstania na Węgrzech w październiku 1956. Jak dobrze, że miałam o NRD i Bułgarii, przynajmniej nazwiska jakoś łatwiej szło przeczytać. W wypadku jednego z komunistycznych działaczy, między referentką a doktorem. Działacz nazywał się Imre Nagy.
- Nodzi... - zaczyna mówić referentka.
- Nodź – mówi doktor, poprawiając ją.
- Nodzi – mówi koleżanka, próbując się poprawić.
- Nodź – poprawia doktor ponownie. – Bez i na końcu - tłumaczy.
Chwila ciszy ze strony referentki, która ostatecznie decyduje się powiedzieć:
- No więc ten Imre... – sala w śmiech, bo cóż innego można zrobić. A koleżanka do końca referatu nazywała działacza po imieniu. Mimo to każdorazowe wspomnienie „tego Imrego” wywoływało uśmiech u co poniektórych osób.

Następna koleżanka miała mieć referat o Praskiej Wiośnie.
Doktor pyta uprzejmie o obszerność referatu:
- Długi ma pani?
Koleżanka nie dosłyszała, gdyż akurat wstawała, więc zrobiła pełną niezrozumienia minę.
- A... spłacone? – próbuje zażartować doktor, zauważywszy niejednoznaczność zapytania. Część osób, siedzących bliżej prowadzącego uśmiechnęła się między sobą. Koleżanka jednak i tego nie usłyszała. Doktor zrezygnowany dodał już bardziej do siebie:
- No dobra, nieważne...

A potem dzień ciągnął się jeszcze kawałeczek. W tym czasie wysiedlaliśmy Niemców, pozwalając zabrać ze sobą tylko tyle ile byli w stanie unieść, a przede wszystkim garnki i pościel, czy choćby koce. Później przeszliśmy się po wydziale, żeby cofnąć się w czasie. Zaczęliśmy budować potęgę gospodarczą Górnego Śląska. Tworzyliśmy pierwsze kopalnie i huty, bo było czym odpompować wodę z chodników, i wciąż był nieograniczony popyt na stal. Wchodziliśmy w okres prosperity.
Na koniec, no, prawie na koniec, dowiedzieliśmy się jeszcze, że:
- Jak już państwo skończą te studia, i nie daj Bóg, znaleźliby się państwo na bezrobociu, niech państwo pamiętają – zacznijcie grzebać w śmieciach, bo tam znajdują się miliony!
Niektórzy faktycznie byli w stanie sporo wycisnąć z odpadów.

- Panie hrabio, proszę, sprzedaj mi tamtą hałdę - mówi, któregoś (pewnie pięknego dnia) Karol do swego pracodawcy.
- Karolu! – woła zaskoczony hrabia Ballestrem. – Przecież ci mogę ją dać za darmo! To tylko hałda. – oferuje bez zbędnego gadania. Taki dobry zarządca, a chyba po tym, co przeszedł to w końcu mu się w głowie poprzewracało... – myśli zaskoczony hrabia, z niejakim smutkiem.
- Nie, nie, jaśnie hrabio. Chcę ją kupić - upiera się Karol. Wolał załatwić wszystko formalnie.
- Dobrze... – mówi hrabia. Cóż mi szkodzi? Chce mieć te odpady na własność? Proszę bardzo – myśli sobie. – Zapłacisz mi za nią pięćdziesiąt talarów i jest twoja.

I tak oto Karol, który w dzieciństwie został osierocony, a w wieku młodzieńczym oszpecony i wykastrowany - został właścicielem hałdy, z której zaczął wytapiać dużo ciekawych metali. Miał nosa, co do tego interesu. W odpadach odkrył pokłady milionów. Gdy zmarł, jego majątek szacowano na 2 miliony talarów, na który składała się masa kopalń galmanu i węgla kamiennego, huty cynku i kilka majątków ziemskich. Cóż, taki to był ten Karol Godula. Nieszczęśnik, który później miał szczęście... Ludzki los naprawdę dziwnie się plecie.

Hm...

Alatar - 17 Marca 2010, 18:42

Się ubawiłem, ponownie.... :D
Swoją drogą, Karol miał nie tylko szczęście... Ciekawe jednak czy był szczęśliwy...
Zresztą wydawało mi się, że jego rodzice zmarli około 1812 roku, a oszpecony i wykastrowany został już w wieku dorosłym. Kłócił się nie będę. :wink:

Ellaine - 17 Marca 2010, 21:22

Owszem, jego rodzice zmarli kiedy był dzieckiem 10-11 letnim, (co napisałam) później spotkał go hrabia Ballestrem, gdy wciąż był dzieciakiem, czy jakoś tak. A wypadek mu się zdarzył jak był po dwudziestce, to znaczy - ja to tak zrozumiałam, że nie miał jeszcze trzydziestki, czyli jak dla mnie: młodzieniec.
Jeśli Ty, Alatarze, nie uważasz, że osoba w Twoim wieku jest młoda... to bardzo mi przykro z tego powodu.

A jak następnym razem będziesz się chciał wykpić przed przyjściem na NURSową wieczerzę, to inaczej pogadamy :P Pal licho, że nie wiem czy dzisiaj się odbyło, ja nie poszłam. Zresztą dobrze zadecydowałam, bo siostra mnie odwiedziła (właśnie wyszła), a też już dawno się nie widziałyśmy.

Ellaine - 18 Marca 2010, 19:54

Wiosna, wiosna,
wiosna - ach, to Ty!

- Marek Grechuta

Zaklinam wiosnę, bo już dość mam mrozów i szarości przedwiośnia. Ckni mi się do lekkiego powiewu niosącego zapach kwiatów po mieście. Marzę o ujrzeniu tęczy nad lasem. I chciałabym znów wyjść z domu w spódniczce, bez obaw o zdrowie. Żeby w końcu zamienić ciężki, flauszowy czarny płaszcz na lekki, jasny prochowiec. Ale zanim to nadejdzie, zaniosę go do czyszczenia.

Zaklinam wiosnę, kiedy słucham celtyckiej muzyki pełnej radosnych, ciepłych dźwięków. Gdy w radiu puszczą Wiosnę, Vivaldiego i Poranek z Peer Gynta, Ibsena. Kiedy czuję, jak energia niesiona przez muzykę zachęca mnie do tańca, żeby w końcu się obudzić i poczuć radość rodzącego się życia. Które już niedługo, już za chwilę, pojawi się na świecie...

Tymczasem, w oczekiwaniu na wiosnę i poranny autobus, przyglądam się sierpówkom, które siedzą na kablu ponad ulicą i kraczą do siebie. Tak, sierpówki wydają z siebie podobne dźwięki do wroniego "kra". Często słyszałam to w okolicy i zwykle myślałam, że to wrony, choć nigdy żadnej nie widziałam... ale prawdopodobnie były to sierpówki, tak jak i dziś. W okolicy najbliższej potrafię rozpoznać tylko kilka rodzajów ptasich, poza najbardziej popularnymi - gołębiami skalnymi i wróblami, widuję tu od czasu do czasu - gawrony, kawki, jaskółki, sroki, sikorki oraz kosy. A dzisiaj, oczekując wiosny i porannego autobusu, słyszałam także dzięcioła.

Pewnego razu, zdaje się rok, albo dwa lata temu poszłam na spacer do pobliskiego lasu. Nie odchodziłam daleko od domu, ponieważ nie czułam się tam zbyt pewnie. Zresztą, do lasu weszłam z dziwnej potrzeby zanurzenia się w zieleniach - gdyż było to lato. Z domu wyszłam wynieść śmieci, a potem tknięta niezrozumiałą emocją - weszłam między drzewa...
Kilkanaście metrów ode mnie na powalonym, ogromnym pniu siedziała para pijaczków, do których wolałam się nie zbliżać - mimo tego, że przez drzewa prześwitywały dwa pobliskie bloki i droga osiedlowa. Starałam się zignorować obecność tych dwóch i nie zwrócić ich uwagi na siebie. Niech piją w tej knajpie Pod Jeleniem*, pomyślałam. Niedługo później i tak poszli w swoją stronę.

Przeszłam kilkanaście kroków w głąb kniei, ale starając się nie tracić z oczu domu. Las, pachniał latem, nieco wilogtną glebą. Światło przesączające się przez gęste korony drzew miało miękką, zieloną barwę, tworząc wokół tajemniczą mgiełkę. Jeszcze kilkanaście kroków, a już mogłabym zapomnieć, że parędziesiąt metrów za mną jest blok, a za nim miasto. Wiem, że ten relikt Śląskiej Puszczy ciągnie się nieprzerwanie aż po horyzont, i gdybym poszła za drgnieniem serca, by jeszcze bardziej zapomnieć się... mogłabym zajść naprawdę daleko. Tak daleko, że nie wiedziałabym, gdzie jestem...
Coś niespodziewanie czmychnęło mi przed stopą. Szmer poruszanej ściółki zwrócił moją uwagę, odrywając od nieistotnych rozmyślań. Rozejrzałam się dookoła, szukając stworzania, które umknęło przede mną. Starałam się nie poruszać, by nie spłoszyć go ponownie. A jednocześnie robiłam, co mogłam, by mieć jak najszersze pole widzenia. Aż w końcu dostrzegłam... Nic dziwnego, że miałam problem z wypatrzeniem go wśród ciemnobrązowej ściółki.
Stała kilka kroków ode mnie, między konarami. Brązowe upierzenie zlewało się ze ściółką, niemal idealnie. Obserwowała świat ciemnym okiem, o jaśniejszej obwódce. Przez chwilę jeszcze rozglądała się, a kiedy ja nieostrożnie poprawiłam ułożenie stopy... Uciekła ponownie, tym razem już nie zdołałam jej odszukać. Takie to było pierwsze spotkanie z samicą kosa. Ale kilka dni wcześniej, w niewielkim "ogródku" przed blokiem - dostrzegłam kosa o przepięknych, błyszczących piórach, z wyraźnie odcinającymi się żółtymi tęczówkami i jasnym, pomarańczowym dziobie.

Innym razem, kiedy Lubemu zdarzyło się mnie odwiedzić w - zdaje się - te same wakacje: Poszliśmy, korzystając z uroczej pogody, na spacer nad stawy po drugiej stronie dzielnicy. Przechodząc pomiędzy blokami jednego z osiedli, mijaliśmy "ogródek", gdzie rosła rozłożysta wierzba płacząca, nieopodal zaś ogromny krzew obsypany złotym kwieciem. A wokół niego, na trawniku, biegały, skakały, fruwały to tu i tam - kosy w wielkiej liczbie.
Staliśmy na chodniku, dosłownie parę kroków od harcujących ptaków, obserwując je przez chwilę. Luby wydawał się być zaskoczony widokiem, co wyraził zresztą na głos:
- Nigdy nie widziałem w mieście tylu kosów...
Uśmiechnęłam się lekko.
Ot, kolejny dowód na to, że Katowice nie są takie złe.

Sierpówkę natomiast pierwszy raz dostrzegłam, kiedy byłam jeszcze w liceum. Siedziałam na lekcji, być może religii, ponieważ z tamtej klasy był dobry widok na drzewa rosnące przed szkołą. Wpatrywałam się w okno. Zdaje się była wiosna. I wtedy ją zobaczyłam... Zgrabną, pełną wdzięku, o jasnoszarych piórkach i ciemniejszych lotkach u skrzydeł. Z tak charakterystyczną ciemną linią wokół karku, od której wzięło się jej przezwisko. Opisałam później to zjawisko memu przyjacielowi, który parę lat później stał się moim Lubym. Stwierdził wtedy, że to dość niezwykłe, by sierpówkę dostrzec niemal w centrum miasta.
A jednak... można, od czasu do czasu.

____
*tak przechrzciła to miejsce moja Szanowna Rodzicielka, kiedy odgłosy pijackiej zabawy niosły się aż na ósme piętro. Jak mawiała: tylko jelenie tam pijają. Nieco głębiej w las, znajduje się (również dziki) "Bar Pirania", zlokalizowany w pobliżu niedużego stawu. Nazwa także, z tego co pamiętam, stworzona przez moją Szanowną Rodzicielkę.

Ellaine - 20 Marca 2010, 22:02

Tak naprawdę to niewielu wróżyło nam długi staż. Chyba tylko przyjaciele wierzyli, że coś z tego będzie, wyrażając się bardzo pozytywnie o tym, co się między nami zaczynało dziać. Ale nikt poza nimi... niestety. Dopiero w jakiś czas później rodzina się przekonała (i pogodziła z faktem), że na miłość i upór nie ma lekarstwa.
Kiedy pochwaliłam się koleżankom z grupy, że mam chłopaka na drugim końcu kraju niejedna i nie dwie pokręciły głową z politowaniem. "Związek na odległość nie ma przyszłości", "Znałam taką jedną parę. Później nie umieli ze sobą wytrzymać dłużej niż tydzień". I inne równie fatalistyczne historie, wypowiadane kategorycznym tonem stu lat doświadczenia. (Nota bene jedna z tych, które się tak pewnie wypowiadały na ten temat też obecnie ma Lubego kawałek od siebie, bo gdzieś za Krakowem. Ot, ironiczny uśmiech losu.)
Ileż ja się ich nasłuchałam? Jakbym była człowiekiem złośliwym, pomyślałabym pewnie, że zazdroszczą. A tak poza tym myślałam, że może się o mnie martwią? Chyba jednak zazdrościły, bo aż tak dobrze się jeszcze nie znałyśmy...
A teraz nawiedza mnie co raz częściej myśl: O, bogowie! To już ponad trzy lata!? Minęło jak jeden dzień! Nim się obejrzymy, a zamieszkamy razem...

Dawno, dawno temu nie sądziłam, że jestem zdolna być z kimkolwiek. Ba! Że znalazłby się taki naiwny, żeby się mną zainteresował. A kilka dni temu okazało się, że inni widzą to nieco odmiennie.

W zimowe ferie pojechałam do Lubego, spędzić przemiły tydzień w jego towarzystwie, odwiedzić parę przyjaciół, spotkać kilkoro znajomych. Zabawić się, popić, czyli robić to, co się robi w gronie najbliższych. Przy okazji odwiedziliśmy Straszny Dwór, tj. Wydział, na którym studiuje Luby. Dlaczego Straszny Dwór?
Wyobraźcie sobie ogromną, szarą sylwetę rozległego budynku o spadzistym dachu przykrytym czerwoną dachówką, wyraźnie odcinającą się od ciemnej ściany starego lasu. Wyobraźcie sobie, że pałac posiada ośmiokątną wieżę zegarową. Wejście z wysokim na dwa piętra zdobnym portalem z jasnego kamienia. Oraz gdzieniegdzie zaakcentowaną kamienną ścianę. Przywodzi na myśl – jeśli nie Straszny Dwór, to jakiś dziewiętnastowieczny pensjonat dla panien, którym podobno był. Ale kiedy wchodzisz do środka od razu uderza cię różnica między zewnętrzem, a wnętrzem. Już nie Straszny Dwór, ale szpital... Ściany pomalowane na jasny, chłodny kolor kremowy, oczywiście z lakierowaną lamperią. Długie korytarze, które prowadzą Bóg wie, gdzie. Półkoliste sklepienia. Po pewnym czasie można się zgubić w plątaninie przejść. Chociaż może byłam tam zbyt krótko, by zrozumieć logikę budynku. Jedne schody szerokie i wygodne, inne zwyczajne zupełnie, a jeszcze inne niemal kręte. Labirynt. Ale najbardziej urzekł mnie strych... Znów powracam do skojarzeń ze Strasznym Dworem.

Przebywając tego dnia na Wydziale spotkaliśmy Prezesową, jedną z koleżanek z roku Lubego, którą poznałam lepiej niż większość dziewcząt z jego roku. I którą dzisiaj także nazywam z dumą swoją koleżanką. Spotkaliśmy ją w podziemiach, gdzie siedziała z jeszcze jedną dziewczyną. Tak jak Luby polowały na prowadzących, by otrzymać od nich tak ważne przecież autografy. Kiedy Luby biegał po Wydziale, ja spędzałam czas z Prezesową, żartując i gadając od rzeczy. Może czasem przysunęłam się do niej, by było zabawniej. Normalna rzecz. Później jak zwykle pożegnałyśmy się przyjaznym uściskiem.

Wszystko odbyło się tak, jak zwykle w atmosferze ogólnej sympatii. Tylko gdzieś ktoś po drodze to widział i wyszła z tego historia dość... kuriozalna. Kilka dni temu, jak zwykle, rozmawiałam z Lubym. W pewnym momencie pyta:
- Pamiętasz, jak byliśmy w ferie na wydziale? Spotkaliśmy się z Prezesową, prawda?
- No, tak... – odpowiadam, nie do końca rozumiejąc do czego zmierza. – Ale co w związku z tym?
- Przytulałaś się do niej?
- Pewnie tak, na dzień dobry, czy tam do widzenia. Jak zwykle.
- No to posłuchaj – zaczyna, a ja słyszę w jego głosie narastające rozbawienie. – Ktoś to musiał widzieć. Siedzę dzisiaj przed zajęciami z paroma dziewczynami i nagle jedna z nich wypaliła: „Wiecie, co? Chyba nasza starościna ma dziewczynę! Widziałam jak na początku ferii się przytulała z taką jedną, całkiem ładna była.” Potem zastanawiały się, kto to mógł być. Ja tam nic nie powiedziałem... ale... – Luby śmieje się w głos. – ...wiesz, co? Wydaje mi się, że miały ciebie na myśli!

W ten sposób dowiedziałam się, że potrafię na raz kręcić z dwiema osobami różnej płci, mimo tego, że w jednym z przypadków – całkowicie nieświadomie! Wczoraj o tej historii dowiedziała się druga zainteresowana, tj. Prezesowa. Kiedy później z nią rozmawiałam i zapytałam, co u niej słychać – stwierdziła: "Uśmiałam się jak nigdy! Dzisiaj się dowiedziałam, że moja dziewczyna ma chłopaka! Niezłe, prawda?" Prawda, prawda.
A Luby na to: "Widzisz, Kochana... Jesteś tak piękna, że nikt ci się nie może oprzeć! Wszyscy na ciebie lecą..." – powiedział, po czym dodał (bo nie byłby sobą, gdyby nie dodał, ale to nic – ma rację) - "...dopóki cię lepiej nie poznają."

Aż chciałoby się zapytać: Nikt? Bez względu na płeć i wiek? Hm... co do płci, to już wiem, a co do wieku... cóż, jeśli wziąć na poważnie wyznanie mi uczuć przez jednego z użytkowników pewnego forum, to w takim razie wiek też nie ma znaczenia.
Jednak nie da się ukryć – ta sytuacja mile połechtała mą próżność. „Całkiem ładna” – opinia o kobiecie usłyszana z ust drugiej kobiety - to nie komplement, to stwierdzenie faktu! Wciąż nie mogę opanować śmiechu, jak tylko o tym pomyślę.

hardgirl123 - 21 Marca 2010, 10:33

Ellaine, bardzo mi się podoba Twój blog, dziś przeczytałam go bardzo dokładnie :)
wspaniale ubeiraszw słowa to, co chcesz wyrazić.
tak trzymaj:)

Ellaine - 21 Marca 2010, 19:30

Dziękuję, hardgirl123 :) Zrobię, co w mojej mocy.
Tymczasem, przeglądając zawartość szafki w moim osobistym biurku znalazłam stare brudnopisy z okresu liceum. Liczą sobie siedem-sześć lat. W jednym z nich odkryłam fragment listu, którego prawdopodobnie nie wysłałam nigdy. Zresztą, nawet nie ma adresata, jakbym zapomniała zapisać imię. Przytoczę go tutaj w całości, ponieważ jest fragmentem historii o moich czasach licealnych. Poza tym niedawno przypominałam sobie sztukę epistolarną, kiedy parę dni temu pisałam odpowiedź na list otrzymany od przyjaciółki, która na semestr pojechała studiować do Ostrawy.

***

Katowice, 21 V '04.

Witaj,

8:10
Nie mam zielonego pojęcia od czego zacząć. Mówiłam Ci już, że dawno nie pisałam listu... W domu, jak i w szkole (w pewnym sensie) nigdy nie dzieje się nic ciekawego. Jednym słowem: Nic szczególnego. Hm... to były dwa słowa.

Siedzę teraz w Hadesie, to takie miejsce [w podziemiach] ze stolikami, gdzie przed lekcjami nagle wszyscy zaczynają się uczyć (z zeszytów niewłasnych). Oprócz tego zawsze można tu coś zjeść. Teraz - parę minut po ósmej, oprócz mnie są tu jeszcze dwie osoby. Właściwie to powinnam się uczyć historii, bo mam dzisiaj powtórkę z całego średniowiecza (tj. prawie całego). Nic, a raczej niewiele wiem, ale jakoś nie mam ochoty powtarzać. Przynajmniej nie w tej chwili.

Od tygodnia, a może nawet więcej, próbuję się zabrać za przeczytanie "Fausta", ale co i rusz mi coś na to nie pozwala. A to "Monachomiachia", "Powrót posła", czy "Kandyd". Mam jednak nadzieję, że dam radę go w końcu przeczytać.

Ostatnio śmieszne rzeczy się dzieją w naszej klasie. Na przykład w środę założyliśmy organizację "SWAT". Całkiem zabawna sytuacja. "SWAT" ma na celu - jak nazwa wskazuje - swatać. Nawet już nie bardzo wiem, jak to wszystko przebiegało i skąd to wynikło. Być może dlatego, że wiosna w pełni i ludzie szukają kogoś z kim mogli by być. Nie mam pojęcia. Właściwie dziwne, że akurat na wiosnę (no może nie wszyscy) chcą z kimś chodzić. To wszystko przez Lucyferię!
Mówiłam Ci pewnie o mojej koleżance, która próbuje poderwać pewnego chłopca. I - o zgrozo! Wszyscy próbują jej w tym jakoś pomóc.

Jak to trafnie zauważył Alex - "bo my jesteśmy jak jedna, wielka rodzina". Wprawił tym wyznaniem w śmiech całą klasę i w głębokie zdziwienie profesora z polskiego, to jednak było w tym wiele racji. Cała klasa wie o sprawie Lucyferii, i każdy próbuje ją wspomóc. Ja zwykle ją pocieszam i błagam o cierpliwość i wytrwałość. [Tak naprawdę, jak potem wspominałyśmy tę całą sytuację to miałyśmy ubaw po pachy. Ja tym większy, że nie byłam stroną zainteresowaną]

A zresztą, ona nie jest jedyną dziewczyną z naszej klasy, która próbuje poderwać chłopaka. Palestyńczyk również próbuje, i prawdę mówiąc, jej to idzie sprawniej niż Lucyferii.

Nasza klasa w ogóle jest jakaś inna. A może to tylko moje odczucie? Albo sprawia to fakt, że Palestyńczyk ma przyjaciółkę Żydka. W ogóle to wszystko zaczęło się od tego, że koleżanka nazwała swoją przyjaciółkę "wieśniakiem żydowskim". Spytałam ją, czy ma coś przeciw Żydom? A ona na to: Nie, tylko przeciw temu jednemu.

Coś mi się wydaje, że jak ktoś do kogoś mówi - "Ty Żydzie", raczej nie ma na myśli wyznawcę judaizmu. "Żyd" stał się raczej czymś na kształt zwykłego wyzwiska, tak jak np. "Ty ośle!" Zawsze mnie dziwiło, czemu słowo osioł jest obraźliwe. Osły są przecież bardzo inteligentnymi stworzeniami. Co do Żyda, to w jednej książce było troje bohaterów: rabin, szejk i franciszkanin. I rabin do szejka powiedział coś w tym rodzaju "Dziś to my jesteśmy Żydami, ale nie wiadomo, czy jutro muzułmanie się nimi nie staną."* Uważam, że to dość interesujące stwierdzenie.

na tę chwilę przerwę, bo zaraz zaczną mi się lekcje - 8:43.

***

*Niedokładny, jak przypuszczam, cytat z powieści "Księga z szafiru" Gilberta Sinoué'a. Swoją drogą, na tyle na ile ją pamiętam - bardzo mi się podobała. I myślę, że jest godna polecenia.
A niestety muszę się przyznać, że "Fausta" do tej pory nie przeczytałam do końca. Po przeczytaniu pierwszej części musiałam ją oddać do biblioteki, a ponownie nie miałam już kiedy jej wypożyczyć. Jednak wciąż noszę się z zamiarem przeczytania go od deski do deski. Zresztą, któregoś dnia, wracałam do domu z koleżanką, która studiuje biologię:
- Muszę nadrobić braki w lekturach - stwierdziła w pewnym momencie.
- To znaczy?
- Nie chodzi mi o szkolne! Tylko o kanon literatury. Niektóre książki po prostu wypada znać! Ostatnio postanowiłam wypożyczyć "Annę Kareninę" - wytłumaczyła mi.

Ma rację. Są książki, które wypadałoby przeczytać, i znać. Zresztą już w liceum próbowałam sięgać po książki spoza i tak już dość szerokiego zakresu lektur (bądź, co bądź byłam w klasie humanistycznej. Dzięki temu "zmuszono" mnie do przeczytania takich powieści, jak: "Mistrza i Małgorzata", "Rok 1984", itp.). Ale czasem omawialiśmy jedynie fragmenty książek, po które później sięgnęłam. Tym sposobem przeczytałam "Dekameron", Giovanniego Boccaccia, i "Germinal", Emila Zoli. A po omówieniu fragmentu "Sklepów Cynamonowych", zamiast sięgnąć po nie - przeczytałam "Ptaśka", Williama Whartona. Podjęłam też próbę przeczytania "Idioty", Fiodora Dostojewskiego, ale nie zdążyłam w ciągu miesiąca i znów niedoczytaną książkę musiałam oddać bibliotece.

Poza tym wciąż mi się marzy przeczytanie "Boskiej Komedii", bo ostatnim razem utknęłam w Piekle...

Ale póki co, wśród 24 (sic!) wypożyczonych i pożyczonych książek znajduje się "Wroniec", Jacka Dukaja i "Ucieczka z Festung Breslau", Andrzeja Ziemiańskiego. Aktualnie nie mam czasu zajrzeć pod ich okładki. A gdzieś jeszcze znalazłby się w tym wszystkim "Głos Pana" Stanisława Lema, którego przeczytanie postawiłam sobie za punkt honoru. To pierwsza książka Lema, jaką postanowiłam przeczytać (a kilka w domu ich posiadam, prawdopodobnie są własnością ojca) - i od znajomego dowiedziałam się, że to jedna z najcięższych powieści tego autora. Czy to prawda? Może faktycznie rzuciłam się z motyką na słońce... ale zdaje się, że to jeden z tych pisarzy, których dzieł po prostu nie wypada nie znać.

Ellaine - 22 Marca 2010, 20:37

Wena, to irytujące stworzenie jest jak kochanek, który boi się zobowiązań. Przychodzi na chwilę, zawraca biednej dziewczynie w głowie, omotuje ją sobie wokół palca. Usługuje jej, rozpieszcza, powoduje nagłe, euforyczne stany. A potem, po tych kilku dniach, tygodniach uniesień... odchodzi bez słowa, zostawiając tylko brudną skarpetkę pod łóżkiem i wspomnienie cudownych chwil. Zostawia po sobie masę rozgrzebanych spraw, które jątrzą ranę samotności, jak tylko człowiek sobie o nich przypomni.

I nagle wraca... przeprasza, prosi o wybaczenie. Przynosi bukiet róż i śniadanie do łóżka. Obiecuje poprawę. A głupie dziewczę wierzy, że może tym razem zostanie już na zawsze i będzie cudownie aż po kres ich dni. I jest znów pięknie, kolorowo, stare rany się zasklepiają pod czułym dotykiem. Ale historia lubi się powtarzać. Wena odchodzi, pozostawiając po sobie pustkę i niechęć. I słowa dziewczyny: A, idź w cholerę! Nie chcę już. Nie będę! Mam to wszystko gdzieś!

Aż nagle przychodzi taki dzień, kiedy znów po długiej nieobecności wraca... Skruszony. Chce przepraszać. Zostaje łaskawie wpuszczony do domu, ale sprawa niespodziewanie dla niego stawiana jest na ostrzu noża.
- Będzie tak jak ja chcę, lub nie będzie wcale – mówi kategorycznym tonem dziewczyna. – Jeśli nie, droga wolna. Gdzie są drzwi, sam wiesz.
Zostaje, bo może rzeczywiście tęsknił? Może faktycznie się zmienił? Ale w końcu zaczyna przeszkadzać dziewczynie w życiu. Niespodziewanie to ona chciałaby się go pozbyć, wystawić za drzwi i mieć spokój. Nie umie wytrzymać z jego obecnością, narzucającą potrzeby, których nie jest pewna, czy chce zaspokajać. Po tylu razach, kiedy pojawiał się i znikał, gdy wracał i odchodził – teraz to ona ma ochotę uciec, odejść. Zostawić go za plecami i przejść się gdzieś bez jego natrętnego towarzystwa. Przestać myśleć o kolejnych słowach, zdaniach, epizodach... przestać wymyślać fabuły.
By móc wreszcie zająć się życiem, które zdaje się przebiegać bez jej udziału...

... tylko jak pozbyć się kogoś, kogo kocha się do szaleństwa? I pragnie się w głębi serca, by pozostał już na zawsze? A słowa innych o zabranianiu zaprzestania pisania kwituje się krzywym uśmiechem, bo po cóż zabraniać, jeśli nie chce się zaprzestać?

A jednak, czasem przydałaby się chwila odpoczynku od weny. Zwłaszcza, gdy przydałaby się o nieco innym charakterze, przydatniejszym do nauki, niż do bujania w obłokach.

Prawie dziesięć tysięcy znaków. A ani jeden z nich nie przyda się na jutrzejsze seminarium.

Agi - 22 Marca 2010, 20:43

Ellaine napisał/a
Prawie dziesięć tysięcy znaków. A ani jeden z nich nie przyda się na jutrzejsze seminarium.

Ale innym, na przykład mnie, dały dużo radości. :D

Ellaine - 22 Marca 2010, 20:49

Zawsze do usług, Agi.

Poprawiłam we wcześniejszym wpisie błąd logiczny (albo rzeczowy? w każdym razie błąd) przy ostatnim pytaniu w trzecim akapicie od dołu. Nie zauważyłam tego przy wysyłaniu, przepraszam.

Rafał - 23 Marca 2010, 08:37

Ellaine, może strzelę gafę (a może nie) pisujesz coś dla mas oprócz tego topiku? Jakoś tak poczułem, że chce mi się ciebie czytać :D
Ellaine - 23 Marca 2010, 17:11

To nie jest gafa, bynajmniej. Obawiam się, Rafale, że Cię rozczaruję odpowiedzią.

Prawda, pisuję od czasu do czasu, ale poza mną niewielu ma dostęp do tego. Wysłałam jedno opowiadanie do SFFiH, ale raczej nic z tego nie będzie, a może spróbuję później podesłać je do któregoś z zinów. Hm, ale w Internecie jest dostępne jedno z moich starszych opowiadań. Powstało w 2005, później wielokrotnie ewoluowało - naturalna kolej rzeczy, bo w tym czasie dość intensywnie zaczęłam doskonalić warsztat. W pewnym momencie doszłam do miejsca, w którym stwierdziłam - po raz kolejny czytając to opowiadanie, że chyba już wystarczy kombinowania. Ostatecznie zakończyłam edycję tego tekstu w zeszłym roku. Zamieściłam je na blogu w połowie grudnia na prośbę przyjaciółki, bo twierdziła, że to jej ulubione z tych, które miała okazję czytać.

Tu jest bezpośredni link: Jeździec Burzy. Na blogu też jest mocno zaniedbany dział: Historie (nad)zwyczajne. To jest niejako pierwowzór tego tematu. Tamto nie do końca wypaliło, i ostatecznie zrezygnowałam, a później już nie miałam ochoty kontynuować.

W tym temacie jest mi jakoś łatwiej zmobilizować się do pisania. A właściwie do tego, żeby usiąść na chwilę, pomyśleć na spokojnie, znaleźć w gąszczu wrażeń najciekawsze spostrzeżenia z dnia, czy tygodnia i podać je w możliwie strawnej postaci, po to by Wam się czytało jak najlepiej i najprzyjemniej.

Ellaine - 24 Marca 2010, 20:43

Początek wiosny ma to do siebie, że człowiek nie ma zielonego pojęcia, jaka pogoda będzie za chwilę. Budzi się, zaspanym krokiem idzie do kuchni i patrzy na termometr – ledwo powyżej zera. Ubiera się dość ciepło, by nie zmarznąć z samego rana. Ale kiedy wraca do domu... Ma największe szanse na przeziębienie, bo mimo, że idzie z rozpiętym płaszczem to się przegrzewa, a co chłodniejsze powiewy to go ziębią. Na razie jednak wydaje się być zupełnie zdrowym. O tym, czy wiosenny katar go zaatakuje przekona się najpewniej za jakiś czas.

Siedziałam na ławce w korytarzu, czekając na kolejne zajęcia. W torbie czekał drobiazg od koleżanki, który zaoferowałam się przekazać koledze. Było jeszcze trochę czasu do zajęć, więc przypuszczałam, że skoro nie pojawił się na wykładzie... to będzie tuż przed początkiem ćwiczeń. Gdzieś obok toczyła się rozmowa o kościele rzymskokatolickim w II Rzeczpospolitej. No tak, zdaje się, że miałam się pouczyć... Ale co mi tam! Nauka nie zając.

O, jest. A czemuż to kolega wygląda, jakby go walec przejechał? Hm... no cóż, to może go chociaż ten drobiazg ucieszy. Humor mu się nieco poprawi. A tak, zdaje się ma mieć referat u pani profesor, przypominam sobie. To tym bardziej należy mu się coś od życia na poprawę nastroju. Uśmiecham się lekko do własnych myśli.

- Hej! – odezwałam się do niego, możliwie radośnie.
- Hej – bąknął, i usiadł obok mnie.
- Mam coś dla ciebie – powiedziałam z uśmiechem.
- Nie, nie! Daj mi spokój. Nic nie chcę – mówi szybko. Facet! Jeszcze nie wie o co chodzi, a już nie chce. Ale zaraz zmieni zdanie... Zresztą i tak nie mogłabym tego zatrzymać. Byłam tylko pośrednikiem.
- Ale... no wiesz, co?! – pytam z oburzeniem, sięgając do torby.
- Nie, nie. Naprawdę. – powtarza.
- Masz – wcisnęłam mu w ręce płyty z muzyką.
- Oooo... dzięki! – odparł uradowany, kiedy rzucił okiem na okładki. Wiedziałam, że zmieni zdanie! Zaczęłam się śmiać. Parę osób, które akurat widziały naszą wymianę zdań także. Stare przysłowia są dobre, bo stare... albo dlatego, że prawdziwe: Jak dają – to bierz!

A potem dzień przebiegł nieco utartym torem. Kolejne miłe zajęcia u pani profesor, tak się złożyło, że kolega nie zdążył ze swoim referatem. Biedak, kolejny tydzień się pewnie będzie zamartwiać i denerwować. Ale może jak posłucha trochę piosenek Jaromira Nohavicy to nie będzie tak nad tym rozmyślać? Mam nadzieję, bo szkoda zdrowia na nerwy.

Luby zadzwonił do mnie gdzieś po trzeciej popołudniu. Nic nadzwyczajnego. Dzwoni codziennie(, a spróbowałby nie!) Przynajmniej tak możemy ze sobą mieć stały kontakt. Miał jechać na proszony obiad do przyjaciół. Ba! Już był niemal na miejscu, szedł właśnie z dworca SKM do bloku, w którym zamieszkują nasi przyjaciele. I po kilku minutach rozmowy o życiu i kosmosie, mówi:
- Kończę już, bo zaraz mi się telefon rozładuje i potem nie będę mógł ci puszczać strzałek i będzie ci smutno... – w głosie wyczuwam delikatną nutę ironii. Pytam, jakby nigdy nic:
- A ładowarkę wziąłeś?
- Przecież nie idę do nich na tydzień!
- Wiesz, już ci się tak zdarzało... – mówię spokojnie, ale jestem pewna, że dobrze odczyta to zdanie. Kiedyś pojechał do nich na jedną noc zagrać sesję, a został na dwa dni. Tak, tak... drobna złośliwość nie zaszkodzi.
- Spadaj! Mądrala. – prychnął.
- Sam spadaj! – śmieję się mu do ucha. - Z głupią byś nie był! – dodaję.
- Oczywiście, że nie!
- No! Więc, co się czepiasz?! – Niestety na tę zaczepkę już nie odpowiedział. Ostatecznie zakończyliśmy rozmowę, żeby faktycznie mu się ten aparat nie rozładował. Innym razem zdarzyła nam się równie ciekawa rozmowa. W pewnym momencie Luby poprosił, żebym powtórzyła, bo:
- Nie dosłyszałem.
- Oczywiście. Ty tak zawsze! – śmieję się. - Albo nie słyszysz, co mówię, albo jeśli już słyszysz to nie to, co faktycznie mówiłam.
- Argh! Przestań! – Powiedział to takim uroczym tonem... człowieka, który absolutnie się poddaje. Kochany jest, naprawdę. Nikt nie potrafi mnie tak doskonale rozbawić, jak on. Rozzłościć też potrafi, ale na niego nie da się gniewać zbyt długo. Poza tym - po co się gniewać, lepiej się pośmiać razem z siebie nawzajem.

Pewien marcowy wieczór. Dzwoni do mnie Liga Mistrzów. Odkładam wieczne pióro na bok, by nie poplamić różowych kartek, na których starałam się pisać możliwie ładnie. Odbieram telefon, nie musząc sprawdzać kto kryje się pod tą doskonale znaną melodią.
- Hej, jak tam? – słyszę mój ukochany głos.
- Piszę list... – odpowiadam zgodnie z prawdą.
- O... do mnie? – mruczy.
- Nie – pada odpowiedź, wypowiedziana dość suchym tonem. Chociaż rzeczywiście, jestem mu winna list. Kiedyś, gdy nie byliśmy jeszcze ze sobą, pisaliśmy listy. Potem staliśmy się parą, a na mnie wypadła kolej odpisania. I tak biedny on, czeka na mój list ponad trzy lata... Może kiedyś dla żartu mu odpiszę. Kto wie, kto wie. W każdym razie to nie koniec był rozmowy:
- Hm... – słyszę pewne rozczarowanie w tym nieartykułowanym dźwięku. - A co masz na sobie? – pyta zmysłowym tonem.
- Eeee... Dres. – Niestety... poza tym, że jestem kłamcą, to równie często bywam paskudnie prawdomówna.
- No wiesz, co?! – pyta oburzony. – To, to... Koniec z nami!

I tak oto - padliśmy ze śmiechu,... na obu krańcach Polski.

Ellaine - 26 Marca 2010, 01:00

Dla jedynego

Zachodzące słońce rozpromienia dachy mijanych kamienic. Posypane sadzą mury nabierają jaśniejszych barw. Obserwuję je z zachwytem, czuję, że drzemie w nich duch, którego nie potrafię ogarnąć ułomnymi zmysłami. Pulsują życiem, choć wydają się być tak surowe. Trwają. I za to należy im się podziw. Mimo przeciwności losu, mimo odpadającego tynku, mimo odrapanych okiennych ram, mimo uszkodzonych cegieł. Trwają, chroniąc swych lokatorów. Surowe z zewnątrz, ale tak naprawdę niesamowicie opiekuńcze. Niczym rodzic.

A tuż obok stoi dopiero, co odnowiona czynszówka, zachwyca czystym kolorem ścian i zdobieniami. Spójrz, po jednej ze ścian pną się kamienne kwiaty. A tam, widzisz? Twarz o nieodgadnionym wejrzeniu. Jak wiele widziały te niewzruszone oczy? Jak często wiał w nie wiatr? A tutaj, Atlas na swych barkach wspiera balkon cały. Na pewno go nie upuści, możesz być o to spokojny.

Nie wiem, jak to się dzieje, że zachwycasz mnie co dzień. Za każdym razem znajduję w Tobie coś nowego, niezwykłego. Nie przestajesz mnie intrygować. Widzę w Tobie piękno, które nie wiedzieć czemu tak wielu umyka. Dlaczego otwierasz się właśnie przede mną? Nie wiem, ale jestem Ci dozgonnie wdzięczna, że uśmiechasz się do mnie odkąd Cię znam. Wiesz, że Cię ubóstwiam? Rozumiem, że bywasz zazdrosne o inne. Nie musisz się martwić, nawet jeśli inne mi się podobają, to Ty jesteś i będziesz na pierwszym miejscu. Już na zawsze. Może w przyszłości zamieszkam, gdzieś daleko od Ciebie, ale wiem, że będziesz blisko mojego serca. W końcu urodziłam się w Tobie, wychowałeś mnie, ukształtowałeś i rozkochałeś w sobie.
Dobrze, że jesteście, moje ukochane Katowice.

***

Pewnym krokiem przechodzę przez ulicę, którą biegnie też i linia tramwajowa. Na drugim brzegu już czeka na mnie jedna z wariatek, dla których postanowiłam spędzić wieczór poza domem. Wariatka znów zmieniła fryzurę, aż dziw, że ją poznałam.

- To dokąd idziemy? – pyta Lucyferia, kiedy już byłyśmy w czwórkę. Padło kilka nazw, z których może jedną, czy dwie kojarzyłam. A może nawet w jednej z nich byłam kiedyś, dawno temu.
- Mnie to obojętne, dawno nie byłam w katowickich knajpach, nie orientuję się – mówię z rozbrajającą szczerością. – Obawiam się, że lepiej znam gdańskie... – dodaję z szerokim uśmiechem.
Rozbawiłam tym wyznaniem towarzyszki, ale nic na to nie poradzę. Ostatecznie jednogłośnie został wybrany lokal. Jednogłośnie – bo jedna z nas podjęła decyzję za pozostałą trójkę. I dobrze, czasem tak jest lepiej. Knajpa okazała się bardzo przyjemnym miejscem. Z Lucyferią zajęłyśmy miejsca w niezwykle mrocznej wnęce.
- Przyzwyczajenie erpegowca, zawsze siadaj plecami do ściany... – mówię ze śmiechem.
- ... i w zaciemnionym miejscu – dodaje Lucyferia.
Racja. Chroń plecy i miej baczenie na najbliższe wejście, by nikt cię nie zaskoczył, gdy będziesz się raczył piwem. No tak, piwo. Z menu wybrałam jednak czekoladę na gorąco. Nie żałuję sobie, zwłaszcza, kiedy mogę nie żałować. Dawno nie trafiłam na tak wyborną czekoladę. Prawdziwą czekoladę, a nie jakaś udawana – proszek zalany gorącym mlekiem, czy wodą. Bynajmniej! Była gęsta – a momentami nawet wyławiałam nie całkiem rozpuszczone kawałki, ciepła i doskonale czekoladowa.

- Mogę mieć do ciebie prośbę? – pytam kumpelę. Zgadza się. – Wpiszesz mi się do pamiętnika? – Zgodziła się również, choć próbowała udowodnić, że nie ma weny. Opowiedziała mi przy okazji, że gdy była w podstawówce wpisywała się do własnego pamiętnika, bo potrafiła wymyślić oryginalniejsze wierszyki niż jej koleżanki. Później tamte zachwycały się nad wpisami, a kumpela na to im odpowiadała: No, to mi się wpisała koleżanka... – i tu dawała zmyślone imię, wyimaginowanej koleżanki. Sprytnie!
Po jednym piwie jednak kumpeli wróciła wena. Ba! Wpisała mi się nawet po arabsku, żeby było ciekawiej. A pod spodem napisała tłumaczenie. Ponieważ nie jest arabistą, napisała tyle ile potrafiła – wyszło bardzo oryginalnie i życzliwie, a przy tym niezwykle zabawnie.

Lucyferia niestety wykręciła się sianem, ale obiecała przygotować się na następne spotkanie i wtedy mi się wpisze. Cóż, będę trzymać ją za słowo i nie odpuszczę póki się z obietnicy nie wywiąże.

- ... też w liceum miałam ksywkę – zaczyna się ciekawy temat, kiedy koleżanka ze studiów Lucyferii wspomina, że miała przezwisko: Halina. - Wymyślaliśmy sobie indiańskie imiona. Na przykład (...) była Odwłokiem Mrówki – mówi Lucyferia o kumpeli.
- *beep* Mrówki! – poprawiłyśmy ją równocześnie.
- No tak, ale chciałam to powiedzieć delikatniej...
- A z nazwiska Wszaka wyszło mu imię Wszystkie Krowy Jeżdżą Na Nartach. (Kow-al(l)-ski) Z mojego nic się nie dało wyciągnąć... nie mam indiańskiej duszy – dodaję z udawanym smutkiem. – A ty byłaś zwana też Lucyferią Ashtarot – przypomina mi się. – A ty byłeś Asmodeuszem – mówię do chłopaka Lucyferii, który dołączył do nas, kiedy byłyśmy już w knajpie. – Hm, a na mnie mówiłaś przez pewien czas Dezynwoltura.
- O, faktycznie... – mówi Lucyferia nieco zaskoczona. – Ty to masz pamięć! – wykrzykuje z nieskrywanym podziwem. - No, nic dziwnego, studiujesz historię! – dodaje.
- Prawda, mam dobrą pamięć, ale do głupot – przyznaję ze śmiechem.
Później jeszcze parę innych ksywek mi się przypomniało, ale to już nie jest istotne. Wyszły z obiegu, jak stare pieniądze.

Ostatecznie dotarliśmy do kina. Nasza grupka ponownie się powiększyła, o młodszego brata Lucyferii. A potem, potem zostaliśmy wciągnięci w wir i znaleźliśmy się w Krainie Czarów, razem z Alicją. Nic jednak o tym nie powiem, by nie psuć nikomu zabawy, zwłaszcza jeśli się wybiera na film. Mogę tylko rzec, że nie żałuję. Chociaż na ten fakt złożyła się nie tylko jakość filmu – fabuły, aktorskiej gry, efektów specjalnych, ale i całej atmosfery, którą stworzyliśmy naszym towarzystwem.

Jestem szczęśliwym człowiekiem. Nawet jeśli wydaje mi się inaczej, to jednak nie wolno mi zaprzeczać... W życiu niekoniecznie bywa kolorowo, wiadomo, ale w gronie przyjaciół – zawsze. Chociaż nie widujemy się często, bo każde z nas ma własne problemy, obowiązki, czy studia, które chciałby skończyć. Na przykład kumpela – dzisiaj nazwałam ją Kogucikiem z powodu ekstrawaganckiej, nieco punkowej fryzury – zaczęła pisać pracę licencjacką, w której chce porównać tłumaczenia Kruka, Edgara Allana Poego, jeśli dobrze pamiętam. Natomiast Lucyferia, Halina i ja powinnyśmy się w najbliższym czasie zabrać za pisanie pracy magisterskiej. Poważne przedsięwzięcie.

Ale mimo natłoku zadań raz na jakiś czas potrafimy znaleźć chwilę dla siebie. Może nie zawsze w tak szerokim składzie; zwykle we dwie, lub trzy, jeśli się uda skrzyknąć. Siadamy wtedy, w którejś z katowickich knajp i rozmawiamy o życiu i kosmosie. Wtedy w ogóle nie odczuwam tego, że nie widziałyśmy się miesiąc, dwa, czy więcej. Jest tak, jakbyśmy rozstały się wczoraj, no maksymalnie dwa dni temu. I to uważam za szczęście, że mam przyjaciół, z którymi nawet jeśli nie mam codziennego kontaktu, to po miesiącach rozłąki wciąż rozmawiam, jakby taki kontakt istniał.

***

Napiszę na koniec jeszcze tak z zupełnie innej beczki, skoro nie odczuwam senności i mam w miarę jasny umysł, a tymczasem Jaromir Nohavica mi śpiewa, że póki się śpiewa to jeszcze się nie umarło...

Tuż po dzisiejszych zajęciach w koszarach, splotem przypadków trafiłam na główny dworzec PKP. Jest tam ogromny antykwariat, jedno z moich ulubionych miejsc na dworcu. Wbrew pozorom nie jedyne – lubię jeszcze siedzieć na peronie i obserwować ludzi, oczekując pociągu, który zabierze mnie do Lubego. Wtedy czasem zastanawiam się, z którą z tych osób będę podróżować, czy będziemy siedzieli w tym samym przedziale? Czy może uda mi się zamienić z którymś z oczekujących kilka słów w trasie? Jak daleko jadą? I tak dalej, i tym podobne. A czasem po prostu obserwuję gołębie, ale to inna bajka zupełnie.

Przeglądałam wystawione książki. Ten antykwariat jest niezwykły pod wieloma względami. Poza jego rozmiarami, rzuca się w oczy fakt, że sprzedają tam też zupełnie nowe książki. Niektóre z nich nawet bywają w folii. W każdym razie poza dwoma, czy trzema długimi stołami zarzuconymi najróżniejszymi książkami – można wejść w głąb i poszperać pomiędzy regałami, prawie jak w bibliotece, ale też w koszach i kartonach. Gdy tak spacerowałam pomiędzy książkami, w oko wpadł mi sporych rozmiarów stos gazet, dokładniej magazynu Fantastyka. Większość z nich była sprzed mojego pojawienia się na świecie. Zastanawiałam się nad kupnem, któregoś z numerów, ale z drugiej strony... kupować tak na chybił-trafił? Uznałam, że to byłoby trochę pozbawione sensu. Odłożyłam więc gazety na miejsce i ruszyłam w stronę regału, gdzie jak pamiętałam, zwykle były umieszczone książki fantastyczne. Cały regał, od podłogi aż po sufit.

Mój wzrok padł niemal od razu na niepozorną książkę, od razu rozpoznałam... zresztą duże, białe litery głosiły wszem i wobec: Gwiezdne Wojny. George Lucas. Zamrugałam z niedowierzaniem. A potem uśmiechnęłam się triumfalnie. Mam cię! Wypuściłam cię kiedyś z rąk, ale teraz do mnie wracasz... Zerknęłam na stronę tytułową. Rok wydania: 1990. Czy to możliwe, że jesteś tą samą, którą kiedyś odłożyłam? – zastanowiłam się. Rzeczywiście, parę lat temu wpadła mi w ręce książka autorstwa Lucasa, dokładnie w tym samym antykwariacie. Wtedy jednak nie miałam funduszy, więc byłam zmuszona ją odłożyć... a Luby nie mógł tego odżałować. Teraz jednak, skoro dostałam szansę się zrehabilitować, nie wahałam się już ani chwili. Zabieram cię ze sobą! - oznajmiłam książce, chociaż wiadomość wysłałam jej telepatycznie rzecz jasna.
Idealnie na prezent! Luby jest fanem Gwiezdnych Wojen, starał się nawet mnie przekabacić na Jedyną i Słuszną Stronę Mocy... trudno powiedzieć, czy mu się udało. Ale dzięki niemu obejrzałam całą serię i odłożyłam sceptycyzm na bok. Nawet zaczęłam czytać książki z tego uniwersum, które właściwie nie są takie złe. Fantastyka, ot tak po prostu.

Jadąc do domu rozmyślałam, czy sprezentować mu ją jak tylko go spotkam, czy dopiero dać mu ją na urodziny, które ma za parę miesięcy... Postanowiłam jednak, że otrzyma ją z okazji świąt, choć zdaje się, że ani w jego, ani w mojej rodzinie nie mieliśmy tradycji obdarowywania się na Wielkanoc. Nieistotne! Na urodziny dostanie coś innego, może rzutki, które mu się marzą... a może Mistrza i Małgorzatę? Cóż, mam jeszcze dość czasu by nad tym pomyśleć. Póki co, wiem, że z tej książki na pewno się ucieszy. I to powoduje, że także odczuwam radość na samą myśl, że sprawię mu taką niespodziankę.

Słowa, słowa... Dawno się tak tutaj nie rozpisałam. Ale zdaje się, że już czas najwyższy, by zamknąć okienko forum, zgasić światło i wtulić się w miękkość snu.



Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group