To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ


Ludzie z tamtej strony świata - Michał Cetnarowski

agrafek - 30 Wrzeœśnia 2009, 23:23

Fragmentów nie komentuję i pewnie wiele osób też się z tym nie spieszy. Nie znaczy to jednak, że nie czytam.
hrabek - 1 Października 2009, 07:45

jewgienij napisał/a
Nie ma jak głupi moderator.

gorat jak zwykle ma poczucie humoru, które tylko on rozumie. Ale nie jestem pewien, czy to wystarczający powód, żeby go przezywać.

mc napisał/a
Znaczit? Pytam szczerze - takie fragmenty zabronione?

To jest Twój wątek, autorze. Masz w nim pełną autonomię i jak najbardziej możesz w nim publikować fragmenty swoich opowiadań. Mimo braku odzewu jestem pewien, że spora część forumowiczów jest Ci za to wdzięczna. Gorat lubi żartować w skomplikowany sposób ;)

mc - 1 Października 2009, 08:59

No, przecież ja fragmentów nie wklejam po to, żeby po każdym szły wodospady komentarzy... Raczej żeby pokazać, jak te teksty są napisane (bo nawet nie, żeby pokazać, o czym są, na to raczej za mało miejsca, no i aż tak spamować nie chcę... :]).

Jeśli kogoś to zainteresuje, to dobra nasza. Jeśli przekona go w drugą stronę ("to nie jest coś, co może mi się podobać"), to oczywiście szaty rwał będę i łzy ronił rzęsiste, itp., itd., etc., etc., ale to też jest ok., na najbliższym konwencie nikt nie zorganizuje LARPa po godzinach "Cetnarowski, dawaj moje sto milionów"...

Niniejszym pozwalam sobie wrócić do mojego niecnego procederu (kolejny fragmencik w niedzielę). A goratowi, rzecz jasna, dzięki - no bo jednak po jego poście ożywiło się nieco w tym kameralnym partyzanckim wątku... :]

mc - 4 Października 2009, 09:46

A zatem poniżej fragment Leśnych chłopców, tym razem może nieco dłuższy niż zwykle.


Stojąc ciągle obczepiony gałązkami malin, strzelił trzykrotnie, drżącą, spoconą ręką, przeraźliwie wolno, Boże, jak wolno, jakby bił ciężko w kielich dzwonu zapadniętego krucho w zgliszczach kościelnej wieży. Odrzut wstrząsał ręką, raz, dwa (Boże, jak wolno), trzy – i za trzecim razem go trafił.

Chłopak drgnął, przystanął, przestał mocować się z automatem. Popatrzył na niego tym swoim jasnym, jaśniejszym od błękitu nieba przeciekającego przez korony drzew wzrokiem, i bez słowa, bez żadnego dźwięku, padł na kolana. Potem strzelił.

Usłyszał tylko trzask i coś dziko szarpnęło go w piersi. Chrupnął mostek, ogień momentalnie rozlał się po ciele (tylko nogi tak lodowato zimne, matko, czemu tak zimne?!), jęknął, a potem rzygnął kwaśną krwią.

Spróbował się podnieść (a kiedy upadł?), spróbował podeprzeć się ręką, wgniatając ciężkiego visa w ziemię, chciał podnieść głowę, otrzeć śliską krew kapiącą jasnym, lepkim zaciekiem z ust, podnieść tę ciężką, pustą nagle głowę, tę twardą i bezużyteczną puszkę czaszki, ale ziemia tak miękka, tak kusi cichym, martwym szeptem…

(…) Lekko różowiejące, delikatne kwiaty rozłożystych krzewów dzikich róż pachną oszałamiająco, drobne płatki wirują nieśmiało, coraz więcej płatków, jak śnieg, jak ciepłe, miękkie gwiazdki śniegu. Słodki, ciężki zapach ogłusza, osiada na skórze jak pachnący mocnym, młodym winem pocałunek, muska smugą wargi wciąż lepkie od krwi. (Skąd tu tyle kwiatów?).

Masz…

Niebo ucieka, słońca, pnie, kolce przytrzymują materiał spodni, ale leniwie, już leniwie, nie muszą się spieszyć, cienkie, młode czeremchy trzaskają mokro, kiedy upada, i kwiaty, Boże, te kwiaty, jak śnieg, jak iskry, coraz bielsze kwiaty.

No, krok…Ty masz… tylko…

Potknął się, przekoziołkował przez grząski nasyp, miażdżąc drobne łodyżki, zarył w gęstych falach bluszczu płożącego się przy ziemi i zsunął w dół, daleko, prawie na dno stromego jaru.

Ciężko dyszał, przy każdym urywanym oddechu na ustach wykwitał mu różowawy kwiat bańki śliny przemieszanej z krwią, płuca rzęziły, coś w piersi tłukło się nieregularnie i słabo. Spróbował otrzeć wargi, o zęby zazgrzytało zabrudzone żelazo pistoletu, wciąż trzymanego w zaciśniętej kurczowo dłoni. Mógłby się uśmiechnąć, ale nie zrobił tego, bo już nie znał śmiechu, zapomniał, co to śmiech, znał tylko krew na ustach i lód rozlewający się w dół od pasa. Spróbował otworzyć półprzymknięte powieki.

Wokół pachniało oszałamiająco, tak słodko i ciężko, tak mocno i przemożnie.

Otworzył oczy i pierwsze, co zobaczył niby przez mgłę, to fantastycznie wybujałe, wszechobecne krzewy dzikich róż, płynące miękko tuż przy ziemi, giętko pnące się coraz wyżej, splatające ze sobą, skręcające, tulące ciasno do nielicznych, stojących tu i ówdzie drzew.

Potem zobaczył ją i westchnął cicho, bo nie miał już siły krzyczeć.

Blada, o włosach długich i w swojej czerni aż błyszczących granatowo niczym skrzydła kruka, szła między krzakami róż, w sukni białej jak drobniutkie, delikatne kwiaty wokół.

Podeszła bliżej, przyklęknęła tuż przy jego twarzy, a on bezskutecznie próbował złapać powietrze i nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby piersi nie rwał ostry, kłujący ból i płomień.

-Cii… Leż… – Dłonią jak mgła przejechała po jego policzku. – Tak, wiem. Boli… Chcesz, żeby przestało?

Szepcze cicho, nachylając się tuż przy uchu, a on znowu czuje ten żar, podobną falę, którą czuł wtedy, jakby wieki temu, i przypomina sobie dłonie na twarzy i coś jeszcze, to, co mu powiedziała, i coś jeszcze…

- Chcesz?

Przymyka powieki, słońce na chwilę przestaje wirować, tylko ta krwawa plama zostaje przed oczami, purpura i mrok.

Coś mu mówi, żeby tego nie robił, ale wtedy kolejna lepka bańka pęka mu na ustach (a w głowie taka pustka), więc tylko kiwa ciężko, z cichym westchnieniem.

A potem otwiera oczy i zwiesza głowę w bok, i widzi… widzi bezwładne ciało w czarnozielonym mundurze, leżące na połamanym krzaku dzikich róż, więc mruży powieki – i przez mgłę widzi… widzi twarz tamtego. Zachłystuje się krwią, ze świstem wciągając powietrze, unosi dłonie przed oczy. I zaczyna krzyczeć, głośno, dziko, przerażająco, rozpaczliwie.

I ten krzyk jest wszystkim, co pamięta, za każdym razem, kiedy budzi się w ciężkim, dusznym mroku, zaszyty z oddziałem w ostępach leśnej głuszy.

mc - 7 Października 2009, 21:55

Okładka powinna pojawić się w sieci na dniach, premiera "Labiryntów" zaplanowana na piątek 23 października, a tymczasem - fragment Idąc w cieniu wieży


— To chyba jakiś żart — powiedział błazen do złodzieja, przystając przy wąskim, prawie tak samo długim jak wysokim świetliku w grubym murze wieży. Spoglądał na wyczuwalną pod palcami rysę wydrapaną w kamieniu, widoczną w słabej poświacie nocnego nieba. — To chyba jakiś żart.

Nazwany złodziejem dalej szedł w górę, ciasnymi, spiralnie kręconymi schodami wykutymi w czarnej skale, wijącymi się od wielu godzin coraz wyżej i wyżej, wyżej i wyżej, jeden skręt za drugim, i znowu wyżej. Wieża wprawdzie była ogromna, ale żeby aż tak…?

— Słyszysz, co do ciebie mówię? — Błazen pisnął fałszywie, odkaszlnął, próbując się uspokoić. Złodziej przystanął. — Myśmy już tu byli, na tym piętrze, sam robiłem tę rysę. A przecież to niemożliwe, rozumiesz?! Przecież…

— Uspokój się, błaźnie, uspokój. — Postawny, barczysty mężczyzna w wysokich buciorach, ledwie widoczny w półmroku korytarza, oparł się ciężko o wilgotną ścianę. Odchylona do tyłu głowa uderzyła głucho o kamień. — Daj pomyśleć.

— A nad czym tu myśleć?! Nie ma nas, rozumiesz?! Już po nas. Ile tak idziemy, co?! Pół dnia, matko, nawet więcej. Więcej niż pół dnia, rozumiesz?! Wieża jest wielka, to fakt, ale całe pół dnia po schodach? A co, jeśli… — Błazen odetchnął. Bezwładnie zwiesił głowę na piersi, jego głos brzmiał, jakby dobiegał z głębokiej studni. Złodziej nagle wyprostował się, wyprężył sztywno, ale tego błazen zobaczyć nie mógł. Po chwili kontynuował grobowym głosem. — A co, jeśli nie ma nic innego? Jeśli będziemy tak iść i iść już przez wieczność, złodzieju? O matko, co wtedy…? A jeśli już umarliśmy i zapomnieli o nas wszyscy, nawet Księżna, a my na wieczność zostaliśmy skazani na ten czarny tunel? O Boże, co wtedy?

— Księżna nie zapomina nigdy — szepnął mężczyzna stojący kilka schodków wyżej.

— A jeśli…

Złodziej syknął. Błazen, zdziwiony, podniósł głowę, popatrzył na zastygłego w nienaturalnej pozie, spiętego towarzysza.

— Co…?

— Ciiii!

Błazen głośno przełknął ślinę. Nie spuszczając wzroku z czarnowłosego, wąsatego mężczyzny, wymacał ręką worek podróżny rzucony wcześniej pod ścianę przy świetliku. Głęboko odetchnął.

— Czekaj… czekaj… jeszcze nie… — Złodziej jakby węszył. Zmrużył powieki, wwiercił się wzrokiem w ciemność, w czarny, chropawy kamień zakrętu przed nimi, jakby chciał przeszyć cienie, prześwidrować je na wylot.

— Czekaj…

Błazen odetchnął.

— Już! — ryknął czarnowłosy.

Skoczył jeden stopień, drugi, już dawał susy po dwa, trzy stopnie. Błazen drgnął, aż się zachłysnął, nieprzygotowany, choć przecież cały czas szykował się na tę chwilę. Zaklął cicho, podrywając się do biegu.

— Dawaj, do diabła! Dawaj! Teraz albo nigdy!

mc - 8 Października 2009, 20:06

I okładka:
http://www.powergraph.pl/

Prawdopodobnie jeszcze nie znalazł się autor, który narzekałby publicznie na okładkę do swojej książki, więc raczej nie zabrzmi to wiarygodnie, no ale co zrobić - mi osobiście okładka podoba się bardzo. Świetny klimat. Autorem jest oczywiście Rafał Kosik. Z moje strony - najszczerszy szacuneczek i dzięki.


A w ramach P.S.-u (tutaj, ponieważ Maciej Parowski nie ma swojego wątku autorskiego): jutro o godz. 19, w ramach festiwalu Pora Prozy, w czytelni miejskiej Biblioteki Publicznej w Brzegu, Maciek będzie miał spotkanie autorskie, na którym będzie mówił m.in. o swojej "Burzy". Serdecznie zapraszam, jeśli ktoś będzie w tym czasie w okolicy!

jewgienij - 8 Października 2009, 20:34

Świetne!
Ta staroświecka latarnia przy wejściu i ogólny obraz kojarzący się( w moim przypadku przynajmniej) z mózgiem. Miód. Przy okazji ujrzałem okładkę Kuby i staję się chyba fanem Rafała Kosika oraz Jego wydawnictwa.
Na pewno kupię Twoją i Kuby książkę, wrażeniami podzielę się tutaj i mam nadzieję osobiście.

andre - 8 Października 2009, 20:35

a ja liczę na gratisa. A co!
xan4 - 8 Października 2009, 20:56

a ja też mogę liczyć na gratisa :?: ;P:

a z innej beczki, mc, bardzo mi się podobało Twoje opowiadanie z najnowszej NF, takie szachowe aż do bólu :)

andre - 8 Października 2009, 21:04

myślę, że tą opinią zbliżyłeś się do gratisa... :lol:
Virgo C. - 8 Października 2009, 21:24

xan4 napisał/a
bardzo mi się podobało Twoje opowiadanie z najnowszej NF, takie szachowe aż do bólu

Właśnie - do bólu. Rozważania zawarte w opowiadaniu są ciekawe, ale przy większości pojęć szachowych wysiadałem i pewnie nawet siadanie z nim do komputera i próby przeniesienia tych posunięć na szachownicę na niewiele by się zdały. Wstyd się przyznać, ale przy pierwszym podejściu do opowiadania zasnąłem (ale i byłem 23 godziny na nogach wtedy) :oops:

andre - 8 Października 2009, 21:25

mięczak! tą godzinkę mogłeś jeszcze pociągnąć... :lol:
Virgo C. - 8 Października 2009, 21:30

Nie chciało mi się kompa odpalać żeby mieć jakaś szachownicę pod ręką ;P:
mc - 9 Października 2009, 07:37

Miało być do przesady :]... Nie tylko "szachowo".

A gratisów, jak powszechnie wiadomo, nikt nie czyta, hehe, więc co byście z nich mieli za pożytek...?

Tequilla - 9 Października 2009, 08:13

Kurde, zaczną mówić, że mam niewyrobiony gust artystyczny.. ;) ale to kolejna okładka która mi się podoba :) no po prostu podoba mi się wszystko:)

chociaż okładka Kuby jednak bardziej:)

jewgienij, jak się stajesz fanem Powergraphu to może warto coś tam podesłać? ;P:

Witchma - 9 Października 2009, 08:36

Okładka jest absolutnie rewelacyjna!!!
xan4 - 9 Października 2009, 08:38

andre, mc, nas chyba rozgryzł, pewno nici z gratisów :D
mc, jak to co się robi z gratisami, a Ty nie masz w domu czy pracy chybotliwego stołka? Dziwny jesteś ;P:

mc - 9 Października 2009, 09:55

A, prawda, stabilna szafa to skarb!... Ale pod Ikeę podkładać nie wypada, a jak masz w domu antyk, to poniżej "Lodu" podkładać się nie godzi... :]
mc - 11 Października 2009, 19:05

Do premiery Labiryntów dwa tygodnie (23 X), do zaprezentowania zostały fragmenty trzech opowiadań. Pierwszy z nich, z Pieśni z doliny, dzisiaj, kolejne w przyszłym tygodniu, najpewniej znów w niedzielę i w środę, żeby ładnie zgrać się ze zbiorem w księgarniach.


Mijały tygodnie, miesiące. Lekarz nie dawał nam nadziei (zresztą sami nie odważyliśmy się jej mieć), a dziecku – więcej niż parę dni. Ale co było robić? Po odpowiednich instrukcjach i przeszkoleniu zabraliśmy Julię do domu.

Było ciężko, naprawdę ciężko. Początkowo tylko leżała, każde, najlżejsze dotknięcie mogło ją złamać jak suchy patyk. Najgorsze było karmienie i mycie. Najgorsze były noce. Długie, czarne noce, kiedy nasłuchiwaliśmy z Marzeną cichutkiego szeptu oddechu... Sam nie wiem, czy leżałem w oczekiwaniu tego dźwięku ze strachem, czy z nadzieją. Teraz nie chcę tego wiedzieć.

Marzena już nie płakała. To twarda dziewczyna i jak mogła, tak sobie radziła z naszą córeczką. Pomagali nam wszyscy, ale to i tak były ciężkie dni.

Ja jeszcze nie wypłakałem swoich łez.

****

(…) Dużo myślałem o tej nocy i tym śnie, czas powoli płynął, przy akompaniamencie radosnego śmiechu małego dziecka i pojękiwań bólu przy następnych złamaniach. Długo o tym myślałem i nie mogłem wytrzymać. Może Julia ma przed sobą tylko parę dni, ale to nie będzie koniec. Każdy kiedyś musi umrzeć. Ja także.

****

Wiem, jak to będzie wyglądać:

Kiedy już stanę przed Najwyższym, zacisnę kurczowo pięści (a białe kostki będą wyglądały pod napiętą skórą jak grudy lodu), rozewrę wściekle szczęki. I syknę. Czemu? Czemu ja?! Czemu Marzena?! Czemu my?!

I czemu, Boże najwyższy, jedyny, wszechwiedzący i wszechwładny w końcu Boże, wszechwładny na wszystkich krańcach ziemi, czemu, o Boże, czemu Julia?!!!

Będę wył i wrzeszczał, płakał i szlochał jak potępiony, będę rwał włosy z głowy. Padnę na kolana, zwalony z nóg ciężarem mojego życia, i będę płakał, tak głośno i czysto, aż po twarzy samego Boga spłyną dwie ogromne, kryształowe łzy.

Czemu ja, Ojcze? Czemu Julia?

****

Zacząłem się przygotowywać. Pismo Święte, Talmud, Koran, Klemens z Aleksandrii, Orygenes, Dionizy Wielki, Grzegorz Cudotwórca, Pamfiliusz z Cezarei, Euzebiusz, też stamtąd, Hilary biskup Poitiers, Atanazy, Bazyli Wielki, Grzegorz z Nazjanzu, jego imiennik z Nyssy, Cyryl Jerozolimski, Ambroży biskup Mediolanu, fragmenty z Epifaniusza, Jan Chryzostom, Hieronim, Teodor, Augustyn, Cyryl z Aleksandrii, Teodoret, który uzupełnił Historię Kościoła Euzebiusza, Dionizy Pseudo-Aeropagita, Beocjusz, Kasjodor, Grzegorz z Tours, Izydor z Sewilli czy Tomasz z Akwinu – czytałem wszystko, co tylko mogłem zdobyć. Badałem pisma gnostyków i innych heretyków, od odstępstw z pierwszych wieków po Chrystusie, po herezje średniowieczne, zarówno Wschodu jak i Zachodu, od prac z czasów reformacji i odrodzenia, po idee filozofów oświeceniowych. Śledziłem poglądy myślicieli armeńskich, z Masropem Masztoncem i Dawidem Anachtem na czele, studiowałem filozofów żydowskich, średniowiecznych scholastyków, gnostyków ismaelickich i gruzińskich filozofów z kręgu Arsena z Ikalto. Wszystko. Próbowałem przeglądnąć, co tylko mogłem dostać w swoje ręce, w najgorszym razie (niestety nazbyt często) dotrzeć choćby do opracowań. Od świętego Jana od Krzyża po libretta oper Wagnera, od świętej Teresy z Avili, po siostrę Faustynę Kowalską. Czas płynął, płynęły dni, było ciężko. Ale nie wypłakałem jeszcze swoich łez. Chciałem być przygotowany.

Homer - 14 Października 2009, 06:41

Idącego akurat znamy :) . Ale ja nie o tym tylko o ostatnim opowiadaniu w NF. Czy ono jest na faktach? Chodzi mi o opis pojedynku Karpowa z Kasparowem i o resztę zawartych w nim informacji (poza maszyną Turek), np. w pierwszym akapicie.
mc - 14 Października 2009, 09:07

A, to trzeba już gryźć samemu :]...
Homer - 14 Października 2009, 12:56

Właśnie pytanie główne, czy można brać za pewnik takie opisy, jako relacje prawdziwe, czy jednak trzeba nad każdym faktem się pochylić ;) . - szkoda, że jednak nie ;)
Ziuta - 14 Października 2009, 12:58

Takie pytanko:
Spoiler:

mc - 14 Października 2009, 13:31

Homer, znaczy co, nie można brać za pewnik?... :] Eee tam...

Ziuta, a był - tak n a p r a w d ę?... To w końcu (choć troszkę) fantastyka...


Kurde mol, no co ja mogę, Panowie, przecież nie rozkminię Wam tu całego opowiadania, tak jak ja je widzę, czy jak próbowałem zobaczyć, kiedy je pisałem... (Co mogę napisać: to, co znajduje się w tekście, starałem się jednak umieszczać tam raczej w określonym celu.)

Co innego, rzecz jasna, przy piwku i "prywatnie", jeśli kiedyś się spotkamy i jeśli dalej będziecie zainteresowani tematem :].

Ziuta - 14 Października 2009, 13:53

No był. Gdzieś musieli upchnąć Napoleona :)
mc - 18 Października 2009, 11:48

Do piątkowej premiery „Labiryntów” niecały tydzień; poniżej fragment jednego z dwóch ostatnich tekstów w zbiorze, tytułowego.



Labirynty


A mówiła mu, żeby nie wyjeżdżał z domu.

Słońce właśnie wstawało, przeświecając przez szczyty, długie, chłodne cienie drzew wyglądały pięknie pod błękitnym niebem. A ona stała, kiedy podwiązywał na końskim grzbiecie tłumok z kocem, i uśmiechając się przepraszająco, głaskała go po policzku. Tak, to tylko parę dni, a bez nowych narzędzi nie przygotujemy łóżeczka, może nawet uda się wystrugać lalkę z pachnącego lasem pieńka na opał. Ale… Nie jedź. Tak, wiadomo, choć wszystko dopiero w planach, to przecież lepiej być przygotowanym… Ale – nie jedź.

Lecz słońce świeciło tak pięknie (tak może świecić tylko wczesną jesienią), ciemna zieleń ciągle soczystych traw, rozlanych plamą łąki na skalistych stokach, przyzywała jak chłód stawu po dniu pełnym pracy. To tylko kilka dni, uspokajał, zaraz wrócę, mówił. I oczywiście pojechał.

Kiedy już wracał, z siodłem ciężkim od nowych hebli i siekier, z grzechoczącym workiem gwoździ przed sobą, z krótkim piórem piły drgającym sztywno przy każdym końskim kroku, myślał jeszcze o pijanej wiedźmie w starych łachmanach, krążącej przy ognisku. Nigdy nie prosił podobnych kobiet o wróżbę, zawsze odmawiał, kiedy brały jego rękę w swoją brudną dłoń i zaczynały szukać linii losu i bogactw. Także i tym razem odmówił.

Jednak głowa ciążyła już tak bardzo, a bliski ogień był tak ciepły i huczał. Kiedy więc siadła przy grupce smolarzy, razem z nim wieczerzających przy ogniu, nie odwrócił wzroku. Duże karty migały hipnotycznie, tłuste powierzchnie przewijały się wolno, kiedy wiedźma przekładała talię uszponioną dłonią, raz za razem, wolno, nie spuszczając wzroku z brodatego, siedzącego obok smolarza. A potem zaczęła wykładać karty na ziemię i w czerwonym blasku tańczącego ognia pojawiły się wróżki i nimfy, roje spadających gwiazd, smok o obciętym łbie, rycerz na koniu chudym jak śmierć, wściekły pies, drzewo wisielców, głupiec, boleść – i diabeł. Z każdą kartą twarz smolarza bladła coraz bardziej, kpiący uśmieszek na ustach znikł już dawno. Tylko ogień jakby strzelał coraz wyżej, znaczył pobrużdżone rysy gęstą plamą cienia. Zbladła nawet wiedźma, jednym ruchem zgarniająca rozstawione karty i z roztargnieniem chowająca kilka miedzianych monet. Odeszła, jednak swobodny nastrój już nie wrócił tej nocy. Wpatrzeni w ogień siedzieli tylko, on i smolarz, nie słysząc, z czego śmieje się reszta przy ognisku, w czerwonym płomieniu widząc przewijające się kształty smoka, końskie łby, wyszczerzone paszcze, głupca – i diabła.

I diabła.

A kiedy przejechał już ostatnią przełęcz, kiedy pokonał pełną skalnych odłamków ścieżkę biegnącą niebezpiecznie w podcieniu strzelistej grani, za którą droga zakręca i wije się wśród głazów prawie pod nogi chatki, już wiedział, przypomniał sobie twarz wiedźmy o pijanym spojrzeniu i już wiedział.

Mówiła mu, żeby nie wyjeżdżał z domu.

****

Koń strzygł uszami. Nad nim srebrzyło się niebo, czarna chusta przykrywająca świat, tysiąc gwiazd jak malutkie dziurki wygryzione przez mole. Pustynia wokół była ogromna.

Malutkie ognisko rozpalone w zagłębieniu wykopanym w piasku dawało niewiele światła i jeszcze mniej ciepła. Siedział opatulony starym kocem, tylko na twarzy tańczył czasem rudy poblask ognia, język cienia lizał podbródek, żeby zaraz skryć się w oczodole. Widoczny w słabym kręgu światła koń stał sztywno, czasem tylko wstrząsany dreszczem, nawet mimo narzuconej kapoty. Zwierzę było spokojne, nigdzie nie było żywej duszy; już dawno nie widzieli padlinożerców bądź innych dzieci pustynnego zmierzchu. Jedynie chłód przychodził do nich obu co noc. Wspomnienia były tylko jego.

Znów nie mógł zasnąć. Co chwilę szczelniej naciągał derkę, jakby w ten sposób mógł się odgrodzić od przeszłości i ostrych igieł mrozu. Jednak chłód i tak znajdował do niego drogę, jak co noc kłuł setką igieł osłonięte od ognia plecy, mroził stopy, wciskał się pod kołnierz, nieodmiennie znajdował drogę do serca. Biała para oddechu unosiła się wokół głowy.

Jednak dziś nie mógł zasnąć nie z powodu zimna. Nawet nie z powodu pustyni, wielkiej, o piasku grubym jak ziarna soli, pofalowanej nieruchomym sztormem wydm, nieskończonej, o niebie białym od słońca w dzień i srebrnym od mrozu w nocy. Tylko skały przypominały mu o domu, choć i te były inne, bure, potrzaskane, chropawe, jak chore kości wielkich zwierząt przysypanych przed wiekami przez piasek. Jednak dziś nie mógł zasnąć z innego powodu. Tak jak wtedy, jak tamtego dnia, czuł coraz wyraźniej. Zbliżał się do celu. Labirynty, stare korytarze, o których tyle słyszał i śnił, nocą przed tymi nielicznymi porankami, kiedy nie budził się z ulgą, zlany zimnym potem – tylko po to zresztą, żeby na jawie śnić nawiedzający go nocą sen.

Labirynty…

Koń strzygł uszami, na pustych wydmach nie zawodził nawet wiatr.

Tak, kres podróży był coraz bliżej.

mc - 21 Października 2009, 11:16

I Rybak, perła i diabeł-krab, tym razem może znów nieco dłużej.


Tej nocy znów miały spadać gwiazdy.

Przez ostatnie dni chodził coraz bardziej podekscytowany. Sieci schły, rozwieszone na białych od słońca palikach, powiewały plątane słonym wiatrem. A on tylko kręcił się gorączkowo wokół chaty, przez chwilę uszczelniał łódź, układał w roztargnieniu szczapy drewna w niewielkiej wędzarni, żeby zaraz porzucić to wszystko i przez wiele uderzeń serca stać pod jeszcze nie ściemniałą od szkwału ścianą nowego domu, spod zmrużonych powiek próbując przypatrzeć się słońcu. Wchodził wtedy szybko do budynku, chwilę mrugał, nagle ze słonecznej kąpieli zanurzony w chłodnym mroku.

A kiedy pod powiekami przestawały pulsować purpurowe widma, z namaszczeniem wdrapywał się na poddasze, podchodził do rozpadającego się prawie kufra, szybko przekręcał kluczyk w świeżo naoliwionej i zupełnie nieprzydatnej na starym okuciu kłódce. A potem, wolno, z suchej skrytki wyciągał po kolei trzy owinięte starannie w miękkie szmatki, ciężkie kształty. Przez moment rozkoszował się tą chwilą bezruchu, z drobinami kurzu zwieszonymi na pajęczynie wpadającego przez szpary światła, kiedy ciszę przerywał tylko stłumiony chrobot drewnianej łyżki z izby kuchennej, gdzie Abigail wygotowywała barwione płótno. A potem, świadomie powstrzymując zniecierpliwienie, odwijał jeden pakunek, jedną z ksiąg.

Kiedy wybór padł na Merkuriusza Sztaudyngera, przez długie chwile podziwiał misterne, malutkie rysunki, splątane geometrycznie, przedstawiające równy ruch gwiazd na niebie, wolno wodził palcami po pięknym, drobnym piśmie. Wyciągał wtedy gruby notes, dla zdobycia którego przez osiem miesięcznych cykli wypływał bez wytchnienia na wzburzone morze, nawet zimą. A potem drobił coś, mikroskopijnym maczkiem, linijka pod linijką, żeby wykorzystać jak najwięcej miejsca. Przez chwilę, krótkie ukłucie serca, zazdrościł wtedy tym wszystkim, którzy mogli sobie pozwolić na luksus bazgrania po marginesach księgi. Choć czasem zdarzało się tak i jemu.

Innym razem odwijał Piękno natury Adama z Bremenn, najgrubszy z woluminów, oczywiście nie oryginał, ledwie skrótowy odpis największego dzieła wielkiego mistrza, dwunasty tom O gwiazdach. Jednak w te dni najczęściej sięgał po Płomienne nieba Staudingeriusa, pełne smukłych tabel i precyzyjnych wskazówek, jak obserwować nieboskłon i obserwując gwiazdy, liczyć czas. Jednak mimo ścisłego stosowania się do porad mistrza Sztaudyngera coś mu ciągle nie wychodziło w obliczeniach, wciąż nie mógł ustalić, kiedy wreszcie rozpocznie się nocny spektakl.

- Shura…! Shura…! Przyniosłeś już to drewno?

Przez cały czas starał się dokładnie wypełniać wszystkie obowiązki, zwłaszcza teraz, kiedy w jego rodzinnym domostwie nikt już nie mieszkał i Abigail nie mogła pójść odwiedzić teściów, a do wszystkich innych sąsiadów było za daleko, stąd, z tej ich małej chatynki, wybudowanej przy morskim brzegu, gdzie nocą żadne obce światło nie rozprasza nikłej poświaty gwiazd. Starannie wiązał poszarpane sieci, uszczelniał łódź, wypływał przed świtem i starał się wcześnie kłaść spać, prawie nie patrząc w niebo, i prawie się wysypiał. Doglądał uważnie łowisk, sumiennie taszczył kosze jeżowców na odbywający się co osiem dni targ w Łopianach, sam ostrzył noże i późnym popołudniem zatrzymywał się na chwilę odpoczynku przed domem, odciągając od ogródka niby opierającą się Abigail. Siadała mu wtedy na kolanach, z rękami czarnymi od ziemi, a on popijał chłodną wodę, zamykał oczy, czując za plecami ciepło nagrzewanej przez cały dzień ściany, i wdychał zapach spulchnionych grządek i gładkiej skóry. I może tylko wtedy, na chwilę, na krótką chwilę zapominał o księgach równo poukładanych w skrzyni, początkowo jednej, przez długi czas, potem drugiej i trzeciej. Przez chwilę nie myślał o słowach Staudingeriusa, prześlizgującego się lekko między jedną hipotezą a drugą, odganiał od siebie obraz gwiezdnej głębi, kreślony ręką mistrza z Bremenn. Zapominał nawet – nie do uwierzenia – o planach nabycia kolejnego ze skarbów, jeszcze kosztowniejszego niż księgi, w związku z którym już teraz myślał o przebudowie poddasza.

Jednak przez ostatnie dni ręce drżały mu coraz wyraźniej, rozbiegany wzrok co chwila uciekał w niebo.

Wreszcie się doczekał. Oczywiście nie mogło być inaczej i wiedział o tym, doskonale wiedział, jednak strach, irracjonalny lęk, jak to lęk – kazał mu gorączkowo powtarzać obliczenia w żółtym świetle świecy, kolejnej świecy, nietaniej przecież, kazał mu wysiadywać na poddaszu coraz dłużej w noc, choć pozorny bezruch nieba mógłby konkurować z niezmienną stałością morskich latarni.

Kiedy wreszcie pierwsza z gwiazd mignęła zimnym ogniem na niebie, prawie siłą oderwał się od poszerzanego świetlika, patrząc w niebo, krzyknął do Abigail – i już go nie było.

Kiedy kobieta weszła, niby niechętnie i obojętnie, ale przecież i po jej ciele ciepło rozlało się oszałamiającą falą, pulsując gorąco w rytm uderzeń coraz szybszego tętna, stał przy świetliku. Pochylony, z wyplecionym z szorstkiej trawy fotelem odsuniętym w bezładzie do tyłu, sztywny jak biały od morskiej soli rzemień, z drżącą ręką zawieszoną nad kartami bezwiednie przekrzywionego notesu. Podeszła, przez chwilę patrzyła w niebo, zimne, granatowe, czarne, piękne, na którym coraz częściej i coraz liczniej zaczynały płonąć gwiazdy. Chciała coś powiedzieć, na bezdechu oderwała wzrok od świetlika w dachu. Instynktownie spróbowała odnaleźć jego rękę, błądząc przez chwilę dłonią w pustce. I nagle, z dziwnym ukłuciem chłodu, ostrym jak cieniutkie linie pojawiające się wysoko nad głową – zdała sobie sprawę. Tu, w tej chwili, stojąc na poddaszu w chatce rybaka pomiędzy wydmami – była sama.

A on stał, wstrzymywany oddech prawie rozsadzał mu płuca, ale nawet tego nie czuł, nie myślał o niczym, wpatrując się ze ściśniętym gardłem w aksamit nieba, z roziskrzonymi oczami, w których co chwilę odbijały się smugi rozpalonych świateł. Gdy wreszcie złapał powietrze, jak gdyby tylko na moment wynurzył się z morskiej fali, wydało mu się, jakby perła na sercu rytmicznie zadrgała, szarpnęła się lekko, naelektryzowana, coraz bardziej wibrując – i prawie niewyczuwalnie, równomiernie zaczęła pulsować.

A kiedy, już po wszystkim, wyszedł na plażę, chcąc morską wodą ochłodzić rozpalone ciało, już mogąc oddychać, z głową jak gdyby był pijany, gdy już podnosił się z klęczek z mokrymi włosami – po raz pierwszy na piasku stał krab.

mc - 23 Października 2009, 08:18

No to poszło - Labirynty od dziś w księgarniach...

A w linku pierwsza recenzja
http://katedra.nast.pl/art.php5?id=4452

gorim1 - 24 Października 2009, 00:15

Buuu w azjatyckiej części wawy ni ma
podjadę jutro na centrala :D

mc - 24 Października 2009, 18:04

I gra. :]

A poniżej kolejne recenzje:

http://valkiria.net/index...ticles&id=15295
http://ksiazki.polter.pl/...narowski-c20629



Partner forum
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group