Blogowanie na ekranie - Blog li to czy blog li-to-nie... ?
Lahkoona - 24 Września 2006, 13:14 Temat postu: Blog li to czy blog li-to-nie... ? Czasami mam coś takiego, że słowotoku powstrzymać nie mogę. Nie, żebym zębów ani dobrze działającej paszczy/żuchwy nie posiadała. Posiadam i paszcza działa. Zawiasy żuchwowe również, jeszcze nie skrzypią. Czasami mam coś takiego, że nadmiar słów gromadzi mi się jak powiedzmy "coś co się gromadzi gdzieś tam w miejscu, w którym coś co się gromadzi się gromadzi, a skoro coś się gromadzi, to w imię wszelako działającej fizyki oraz jej wszelako działających praw, to coś co się gromadzi wypuścić należy...".
To wypuszczam słowotok na łamach niniejszego forum. Skoro jest takowa okazja, to wypuszczam ów słowotok.
Dla wyjaśnienia dodam, że nigdy w życiu nie prowadziłam pamiętnika, bloga żadnego tym bardziej. Może powinnam prowadzić pamiętnik (koniecznie różowy zeszyt, taki z kokardkami, skoro niby pamiętnik kobiecy), codziennie rano (oczywiście po przebudzeniu i oczek przetarciu) sięgać pod poduszkę (nie wiem czy różową z kokardkami, nie mam takich ambicji), wyciągać różowy zeszyt (ten z kokardkami), dostać porannych mdłości na różowy widok (nie, że mdłości, bo zaszłam) i... w tym momencie są trzy opcje, które mogę albo nie mogę wykonać:
- otwieram różowy (z kokardkami) zeszyt, ujmuję w paluszki ręczne ołówek (albo inny rysik), wystawiam język (znakiem wysiłku umysłowego) i zaczynam (od słów: mój drogi pamiętniczku) spisywać wrażenia jakie miałam w nocy (sny!!!, a niby co...) oraz po spisaniu owych wrażeń (nocnych) dopisać wrażenia z dnia poprzedniego, retrospekcje, wnioski własne, bibliografię, ikonografię, przypisy, blablabla.
- nie otwierdam różowego zeszytu (z kokardkami), nie ujmuję w paluszki ręczne ołówka (albo innego rysika), wystawiam jednak język (znakiem wysiłku umysłowego), złażę z łóżka, człapię do okna (no otwieram oczywiście), kładę różowy (z kokardkami) zeszyt na parapecie, polewam go benzyną (powiedzmy, że mam benzynę w pokoju przy oknie i owa benzyna czeka na takie okoliczności), podpalam różowy zeszyt (z kokardkami, a kokardki się pięknie palą...) i rechocząc złowieszczo (w akompaniamencie uderzeń gromów, wycia wilków, szumu skrzydeł przelatujących nietoperzy) oddaję różowy (niedoszły) pamiętnik (z kokardkami) sile rytualnego (parapetowego) ognia...
Ps. Rozmarzyłam się. Uderzenia gromów, wycie wilków, nietoperze... Pięknie, po prostu pięknie. I ten rechot złowieszczy. Kompletnie nie umiem się tak śmiać. Nie wiem nawet czy ja spróbuję, to mi coś w podobie wyjdzie. Czy bardziej rechot, czy bardziej złowieszczy. Czy bardziej rechot niezłowieszczy z przewagą rechotu. Czy bardziej złowieszczy, ale nie rechot tylko powiedzmy śmiech zwykły z nutą jakowąś... Do tego typu rzeczy raczej potrzeba mi nauczyciela. No tak. Właśnie. Poszukuję nauczyciela złowieszczego rechotu. Do tego dojdzie jeszcze umiejętność "konfidencjonalnego" zacierania dłoni, łypania spode łba (błyskania białkami, oczywiście) oraz permanentnego włosów na głowie zmierzwienia. O, to ostatnie mam! Obcięłam włosy i się tak właśnie owe obcięte zachowują. Każdy w inną stronę, a szczególnie o poranku, kiedy nie ma czasu na owych włosów układanie za pomocą siły lub żelu w tubce.
- zaniechuję (oj, coś chyba źle odmieniłam słowo) wyciągania różowego zeszyty (zaniechuję przez to równiez kokardek), zaniechuję wyciągania ołówka vel rysika, pozostaję przy wywaleniu języka (celem podkreślenia wysiłku umysłowego), złażę z łóżka, człapię do komputera i...
No właśnie. I co? O czym ja mam pisać? Jak się bloguje? Że niby mam coś o sobie tak? Ale ja nie umiem pisać o sobie. Nie to, ze nie umiem pisać. Znaczy, strasznie bazgrolę. Charakter pisma nieczytelny prawie wszelako. Znajomy chciał być miły i określił sposób mojego kaligrafowania jako: lekarski charakter pisma. Poprosiłam, żeby zanurzył się w znaczenie owego określenia i merytorycznie mi go wyjaśnił. Owszem, zmarszczył czoło i coś tam mamrotał pod nosem. Ale po chwili dodał, że nie wyjaśni mi tego w sposób przeze mnie wymagany, ponieważ słownik mu się skończył mentalny i jedynie co może powiedzieć w tego słowa/określenia znaczeniu to, że bazgrolę jak kura pazurem (z naciskiem, żeby nie obrażac kury).
Poprawka: Skoro bazgrolę jak kura pazurem (z naciskiem, żeby nie obrażać kury), to odpada opcja różowego pamiętnika (oraz kokardek). Skoro bazgrolę jak kura pazurem (dobra kura, dobra) to nawet lepiej dla mnie oraz świata, że zdecydowałam się na używanie komputera w celach upuszczania sobie słowotoku (co się gromadzi, tak?). No i skoro bazgrolę jak kura pazurem (a że niby dlaczego nie czymś innym owa kura bazgroli) to znaczy, że nie mam do owego bazgrolenia cierpliwości. Dlaczego? Skoro bazgrolę (kura, wiadomo) to znaczy, że piszę niewyraźnie. A skoro niewyraźnie, to w odczytaniu tegoż bazgrolenia (jak kura... znaczy nie, że kura czyta, tylko bazgroli) będzie mi potrzebny podwójny wysiłek umysłowy. Nie dość, że bazgrolenie wymaga wysiłku (no kura może nie wymaga, bo rysika nie trzyma), odpowiedniego trzymania rysika (oj, nie uważam coby kura rysika trzymac nie umiała) to owe bazgrolenie (o ile cierpliwości starczy na jego dokończenie) przy odczytywaniu/odszyfrowywaniu również wymaga wysiłku. Zamotałam? Chodzi o to, że nie ma sensu podwójnie się wysilać w procesie bazgracji/odszyfrowywania owej, skoro posiadam kompa ze zdolnością i wordem.
Ale na poważnie. To się u mnie nazywa nabyta dysgrafia. Nie-za-zbytnio lubię to określenie, ponieważ (to długa historia)... Ale tak jest. Wiekowy (a co za tym idzie stary) człowiek, powiedział mi onegdaj: "HA! Młoda damo (oj, jaki miły pan pomyślałam) do czego prowadzi ta cała mechanizacja i wynalazki. Ludzie już nie umieją rysika trzymać porządnie. Tylko te komptery i komptery. Ja bym takim, co te komptery używają, to je zabrał! Żeby poznali jak to było kiedyś... "
Coś tam jeszcze mówił, ale w pewnym momencie skończył mi się zasób wytrzymałości nerwowej oraz cierpliwość mi się skończyła. Poszłam sobie, aczkolwiek Wiekowy (a co za tym idzie stary) pan (już mi się nie wydawało, że miły) margolił do mnie jeszcze długo, pojęcia w swojej starczej czasoprzestrzeni nie posiadając, że poszłam sobie już dawno, dawno, dawno...
A propos mówienia do drugiej osoby. I a propos tego, że słowotok wypuściłam.
Dni temu kilka podjęłam pewną decyzję. Nie, nic strasznego. Zatrzymałam samochód, po prostu. Ale spokojnie, zatrzymałam w miejscu do tego przeznaczonym, znaczy parkingu. Zatrzymałam przepisowo, może trochę asymetrycznie względem linii parkingowych, ale cóż. No i zatrzymałam przed pewnym obiektem handlowym, znaczy sklepem. Nie byłże to nie byłże supermarket (tak dzisiaj modny w sensie zatrzymywania przed nim samochodów asymetrycznie). Nie byłże to nie byłże jednakowoż ani innego rodzaju centrum handlowe. Wbrew pozorom i ku chęci zatrzymywania samochodów asymetrycznie, istnieją jeszcze na świecie inne miejsca (oprócz wyżej wymienionych) celem spełnienia tej chęci właśnie.
Na przykład salony sprzedaży samochodów albo komisy motoryzacyjne.
Właśnie przed takim elementem architektury miejskiej samochód mój zatrzymałam decyzyjnie (w tym asymetrycznie).
Zatrzymałam celowo. Nie, żebym podejmowała niecelowe decyzje w życiu. Owszem, zdarzały się momenty (również w "filmowym" tego słowa znaczeniu) ale nie zdarzały się w samochodzie (chociaż, jakby się głębiej - o, dobre słowo - zastanowić...) i się właśnie zamotałam wątkowo. Nie pamiętam o czym chciałam prowadzić zdanie powyżej.
Już pamiętam.
Zatrzymałam celowo samochód. A skoro zatrzymałam, to ładnie oraz celowo trzeba było z niego wysiąść. Skoro wysiadłam, to wysiadłam i się rozejrzałam. Nie musiałam tego robić, ale to taki odruch jest. A odruchy oraz ich analiza jednostkowa to stanowi temat na osobny post. Skoro się odruchowo rozejrzałam, to mniej więcej wiedziałam co się dzieje na świecie oraz z której strony wiatr mi w twarz wiał wiedziałam.
Wiał z tamtej, znaczy przeciwległej.
Poszłam z wiatrem, w takim razie. Ale nie metaforycznie, dosłownie poszłam z wiatrem. Ponieważ w tamtym kierunku znajdowały się odrzwia do motywu komisem motoryzacyjnym zwanego.
Ale to wszystko miało być a propos mówienia do drugiej osoby oraz owego mówienia świadomości.
Drzwi pokonałam bez problemu za pomocą naciśnięcia klamki. W momencie kiedy stanęłam w progu poczułam się jakoś dziwnie... Nie dlatego, że mam problemy z przekraczaniem progów. Poczułam zapach dziwny. Nie, że brzydki. Ładny, powiem więcej, seksowy nawet. Męski taki... Co się okazało. Poczułam ów zapach oraz się dziwnie, ponieważ w momencie przekraczania progu motoryzacyjnego przybytku wydzielacz zapachu owego (znaczy mężczyzna) znalazł się momentalnie przy mnie.
I pomógł z - jak to on określił - mojej walce z niesfornymi drzwiami.
Podziękowałam ładnie oraz oddałam panu owe niesforne odrzwia. Niech sobie z nimi walczy, skoro tak lubi, pomyślałam. Nie walczył długo, praktycznie wcale nie walczył. Ja zrobiłam krok w głąb pomieszczenia, on zrobił krok towarzyszący... i tak sobie zrobiliśmy owych kroków kilka serii. Aż do momentu, kiedy pachnący pan zaszedł mi drogę krokiem zachodzącym (no, a niby jakim) oraz zadał sztadarowe pytanie (ciekawe określenie, prawda?):
- Dzień dobry, czym mogę pani służyć?
Noooo, kochany. Pomyślałam. Nie chcesz wiedzieć, w dogłębnej analizie tegoż pytania, czyże możesz mi służyć. Albo za co . No, ale zdałam sobie sprawę, że pachnący pan jest w pracy i pytanie wyżej wymienione jest jak najbardziej sztandarowe, a co za tym idzie nie wiąże się z żadną napastliwością prywatną. Ani tym bardziej w tym deseniu.
- Chciałabym się dowiedzieć ile kosztuje tamten motocykl.
Na zakończenie tego zdania wystawiłam rękę w kierunku pewnym i na dodatek oraz w celu podniesienia możliwości skonkretyzowania, zamachałam dłonią. Pan pachnący stał mi na drodze do owego motocykla. Zorientował się niejako (chyba po machaniu dłonią) że na drodze stoi i zrobił krok, tym razem boczny-dostawny.
- Ach, ach - zaszumiał werbalnie. - Może przejdziemy do sekcji jednośladów - wykonał gest zapraszający połączony ze skłonem oraz również dłonią zamachał.
Przeszliśmy.
Jednośladów było kilkanaście. Stały sobie lekko w pochyleniu, jak to mają w zwyczaju jednoślady. Ja, okiem rzuciwszy, stanęłam w bezpośredniej bliskości z jednym jednośladem i tym razem ja zaszumiałam werbalnie.
- Ech...
- Podoba się? - Zapachniał pan, tym razem z trzech stron pachniał. Z tyłu mojego pachniał, z boku lewego i boku prawego. Z przodu mojego nie pachniał, ponieważ z przodu się nie przemieszczał. Jednoślad miałam z przodu.
- Podoba, owszem - odpowiedziałam panu. - Z tym, że ja chciałam się dowiedzieć ile ten motor kosztuje. Ponieważ nie posiada kartki z takową informacją.
- Nie posiada? - Pan zatrzymał się na chwilę w swoim pachnieniu i zajrzał w przód (w stronę jednośladu). - Oj, faktycznie, nie posiada.
- I właśnie dlatego chciałabym się dowiedzieć ile motor kosztuje.
- Nie posiada... nie posiada... nie posiada... - mamrotał pachnący pan. - Faktycznie.
- A skoro nie posiada, to pytam się właśnie.
- Nie posiada...
- Nie posiada... - odparłam, imitując werbalnie zamyślenie pachnącego pana. Ale tylko zamyślenie. Zapachu nie imitowałam. Pachniałam po swojemu i swoimi perfumami. - A skoro nie posiada, to...
- Tak, tak - odparł pan i ruszył gdzieś w głąb galopem.
Zostałam sama.
Nie, nie przeszkadzało mi to zupełnie. Miałam w moim bezpośrednim kontakcie wzrokowym oraz dotykowym piękny, czarny, lśniący jednoślad. Nadal jednak nie wiedziałam, mimo zadanego pytania, ile owa maszyna skrywała w sobie wartości mniej lub więcej (z naciskiem na więcej) materialnej.
Pan pachnący wrócił po chwili nieokreślonej. I to nie sam wrócił. Ze swoim klonem. Teraz było ich dwóch pachnących. Po szybkiej obdukcji wzrokowej doszłam do równie szybkiego wniosku, że jednak owe klony to nie klony. Ucharakteryzowani byli na bliźnięta pracowe od strony ubioru, przylizania włosów oraz zapachu.
Pachnieli tak samo i tak samo mocno. Szli w moim kierunku i dałabym sobie końcówkę włosową uciąć, że szli "filmopodobnie", znaczy w zwolnionym tempie i w akompaniamencie saksofonu.
Obejrzałam się. Żaden saksofonista nie był w moim bezpośrednim towarzystwie. Panowie szli, szli i szli, aż doszli. W chwilę potem doszła do mnie fala zapachu. Do kolejnego wniosku doszłam zaciągając się tym zapachem właśnie. Oni mieli za zadanie odurzyć klienta, pozbawić go zmysłów i tak odurzonego przymusić do podpisania umowy kupna-sprzedaży-leasingu. Zapach był tak mocny, że zakręciło mi się w głowie dosłownie. Albo odurzyć albo pachnieli z innego, bardziej marketingowego powodu.
Tylko nie wiem jakiego.
Motor nadal stał i kartki z ceną nie posiadał.
Pan drugi, zwany w domyśle klonem, rękę mi podał, uśmiechnął się szeroko, przedstawił i zadał pytanie (jak już pisałam) sztandarowe.
- Czym mogę pani służyć.
Wniosek retrospektywny:
Noooo, kochany. Pomyślałam. Nie chcesz wiedzieć, w dogłębnej analizie tegoż pytania, czyże możesz mi służyć. Albo za co . No, ale zdałam sobie sprawę, że pachnący pan jest w pracy i pytanie wyżej wymienione jest jak najbardziej sztandarowe, a co za tym idzie nie wiąże się z żadną napastliwością prywatną. Ani tym bardziej w tym deseniu.
Odwróciłam się przodem do motocyka i zamachałam dłonią.
- Ile kosztuje ten motocykl.
...
CDN.
Przerwa...
Zmęczylam się.
Dunadan - 24 Września 2006, 13:55
Ale wciagnelo
Ja tam po prost poszedlem i kupilem to co chcialem. Choc to totalnie inna kategoria cenowa...
Aha, czyli jak sobie kupisz motor teraz to nie bede musial kupowac po naszym slubie?
Lahkoona - 24 Września 2006, 14:03
Cytat | Ale wciagnelo
Ja tam po prost poszedlem i kupilem to co chcialem. Choc to totalnie inna kategoria cenowa...
Aha, czyli jak sobie kupisz motor teraz to nie bede musial kupowac po naszym slubie? |
Hej, a kto powiedział, że nie będziesz musiał kupować? Najwyżej będą dwa motory. I nawet lepiej, że dwa
Kupić nie chciałam, chciałam się tylko dowiedzieć " ile motor kosztuje".
Się wyjaśni w ciągu dalszym. Jak zbiorę siły, żeby dopisać zakończenie owej jakże fascynującej opowiastki
hjeniu - 24 Września 2006, 14:11
Drugi motor to może kupcie z wózkiem, dla latorośli. A i najserdeczniejsze gratulacje.
Dunadan - 24 Września 2006, 14:15
Wozek dla latorosli... Hjeniu - wielkie dzieki - teraz to bede musial kupic 4 motory :/ bo latorosl Lahkoony jest w moim wieku
elam - 24 Września 2006, 14:16
ej, to jest calkiem niezly tekst, nadawalby sie do publikacji...
Dunadan - 24 Września 2006, 14:25
Ale malo w nim sci-fi... Lahkoono, a moze bys przerobila? koniecznie na rasowe sci-fi - moze zamiast motoru jakis scigacz fotonowy?
Lahkoona - 24 Września 2006, 14:38
Cytat | Ale malo w nim sci-fi... Lahkoono, a moze bys przerobila? koniecznie na rasowe sci-fi - moze zamiast motoru jakis scigacz fotonowy? |
Ale ja dopiero zaczęłam...
Ale SF będzie później, w częściach dalszych... O "ciałach niebieskich".
Ale proszę o wyrozumiałość, ponieważ ja nie blogowałam nigdy...
Ale jeżeli chodzi o moje "latorośle-adoptowane", to w jednym przypadku moja latorośl młodsza, się najpierw mi właśnie oświadczyła. I żebym na niego z dziesięć lat poczekała. Odparłam, że nie poczekam, bo nie i już. Ale mogę "adoptować". I tak.
Drugi "syn" się nie oświadczył, tylko po prostu, adoptowałam go, żeby pierwo-adoptowanemu nie było smutno samemu...
I tyle.
No, jest opcja, że Dunadan zamiast "mężem", moim kolejnym "adoptem" albo "adeptem" zostanie.
Dunadan - 24 Września 2006, 14:46
no tak... ale to nawet lepiej - przystaje na ten warunek Lahkoono - tylko szybko zdobadz jakiegos bardzo bogatego MEZA - od bity moze drugie dziecko, ale zeby bylo bogate... no co? brat bratu nie pomoze?...
hjeniu - 24 Września 2006, 15:14
Cholerka, czyli nie będzie wesela w lesie. To może chociaż chrzciny?
Lahkoona - 24 Września 2006, 15:37
Odwróciłam się przodem do motocyka i zamachałam dłonią.
- Ile kosztuje ten motocykl.
Pan klon wykonał do mnie stosowny krok dostawny. I miałam pana klona przy moim boku. Przez chwilę wydawało mi się, że pan przestał pachnieć. Ale to była tylko chwila. Po owej zaczął pachnieć ze zdwojoną siłą. Spocił się podczas wysiłku umysłowego, pomyślałam. A skoro się spocił, to zwiększył temperaturę ciała. Zwiększona temperatura ciała spowodowała parowanie rozsmarowanych na owym ciele marketingowych pachnideł. A parowanie spowodowało wiadomoco.
Tylko pan języka, dla niepoznaki, nie wystawił. Chociaż dało się, dosłownie, wyczuć, jego zwiększoną aktywność umysłową. Zresztą nie wypadało języka wystawiać (wzorem mojego wystawiania języka w trakcie aktywności umysłowej). Był w pracy, a raczej byli: pan klon pachnący, w tym jego język trzymany za zębami, byli w pracy. Plus pierwowzów klona i jego również pierwowzrowoy język, również byli w pracy.
A, jak wiadomo, w pracy są pewne obostrzenia zachowawcze jeżeli chodzi o behawioryzm jednostkowy.
Pan stał obok i pachniał podwójnie. Ja miałam już zawroty głowy i dosyć wszystkiego. Nadal nie wiedziałam ile ten motocykl kosztował. I, praktycznie rzecz ujmując, zaczynałam się kierować w stronę odrzwi, celem wydalenia się z owego tajemniczego (acz pachnącego) przybytku motoryzacyjnego.
Pan (podwójnie) pachnący mnie (delikatnie acz pojedynczo) zagadnął w (pewnym równiez pojedynczym) momencie (takim czasowym momencie, nie "filmowym"):
- A to dla pani ten motocykl ma być?
Noo, kochany... zaczęłam (nie wiem dlaczego zaczęłam) snuć wniosek retrospektywny. Może z nudów. A może a propos tego wspomnianego momentu (tym razem nie ze względów czasowych tylko "filmowych" wlasnie). A może ze względu na początki braku możliwości się skupienia. A możliwości zaczynało być brakować z powodu odurzenia podwójnym zapachem pana kolona.
Noo...
Ja nie posiadam nic na przysłowiowym przeciwko Żydom. Ani Arabom ani ludom tym kręgom kulturowo-geograficznie w podobie. No nie posiadam nic na przeciwko. Tolerancyjna jestem. Tak mam od urodzenia, a nawet chyba tak miałam wcześniej od urodzenia, w życiu płodowym tak miałam, w życiu zygotalnym, w życiu "przed życiem", o ile pamiętam w poprzednim wcieleniu/ach byłam tez tolerancyjym rekinem ludojadem... Chyba.
Tak czy inaczej oraz z tego co wiem, nacje wyżej wymienione, posiadają skłonność zwaną "odpowiadaniem pytaniem na pytanie". Po kolejnej obdukcji pana kolna pachnącego podwójnie zdałam sobie sprawę, że ów nie wygląda jak Żyd/Arab/.../.../. Chociaż posiadł zdolność "odpowiadania pytaniem na pytanie" i chociaż ja nie posiadam bladego pojęcia jak określić wizualnie (nieortodoksyjnego) Żyda. No. Postanowiłam postąpić również nieortodoksyjnie. Lubię zdrowe podejście do odstępowania od reguł.
Po raz kolejny, w trakcie bytności w pomieszczeniu komisowym, zdałam sobie sprawę, że panowie (klon i pierwowzor) byli w pracy. A skoro byli, to wiadomo, pracowali. Rowniez w sensie jezykowym (mimo, ze nie wystawiali jezykow w celu okreslenia natezenia dzialalnosci umyslowej) pracowali. A skoro jezykowo, to wiadomo. Oni po prostu mieli takie zawodowe zajecie, ktore predysponowalo do zadawania pytan vel udzielania na owe odpowiedzi. Mieli po prostu zasob oraz zestaw pytan/odpowiedzi, ktore musieli zadac/udzielić per "dzien" albo per "klient". A skoro byłam tegoż dnia ich pierwszym potencjalem (nie mylic z potencja) na klienta. I skoro, z tego co się zorientowac można było, posiadali początki stanu "nagromadziło się trochę pytań/odpowiedzi z powodu rzadkości bytności potencjalnych klientów w przybytku"... czyli padło na mnie, że zostanę zasypana nagromadzoną ilością pytań/odpowiedzi. Owszem, mogłam oponować, mogłam wybiec z komisu, trzaskając odrzwiami. Że nie posiadam ochoty, mogłam teatralnie odrzucić ręce, włosy (nie, nie mogłam teatralnie odrzucić włosów, poniewaz obcięłam na krótko), mogłam teatralnie odrzucić głowę, wybiec z salonu i trzasnąć drzwiami właśnie. Umiem, lubię i często trzaskam drzwiami. Ale tym razem postanowiłam zaryzykować. Powiedziałam: raz kozie śmierć i stanęłam twarzą twarz z panem podwójnie pachnącym klonem.
Nie, nie było samo południe i nie było nas dwóch rewolwerowców (w tym jeden sherifffff) i wiatr pustynny nie toczył suchych toczni krzakowych po piachu suchym westernowego miasteczka...
Ładna scena, klasyczna już. Oryginalne jeansy
Zanim stanęłam twarzą w twarz z panem zrobiłam kilka kroków do tak zwanego tyłu. Tak mam. Czasami się cofam, jak stoję z kimś twarzą w twarz. Dla lepszego sprawy widoku. Nie lubię po prostu mieć "efektu muchy" w mojej wizualnej perspektywnie zbieżnej. Wolę mieć spojrzenie ze zwykłej, bezpiecznej perspektywy.
I teraz nastąpi scenka z wymiany typu: pytanie-odpowiedź. W czasie owej wymiany nie zauważyłam u pana (klona podwójnie pachnącego) żadnej skłonności pytajniczej do żadnej pytajniczej nacji.
A seria pytań-odpowiedzi wyglądała mniej więcej tak (mimo moich brakujących ogniw w dykcji, udało nam się wymienić pytanie-odpowiedź z szybkością wystrzeliwanych pocisków z przysłowiowego maszynowego karabinu):
Ja:Tak, motocykl ma być dla mnie.
Pan klon podwójnie pachnący (w skróciePKPP): Znaczy, ten model dokładnie?
Ja: Nie wiem, a co to za model?
PKPP: Honda shadow cruiser
Ja: rok produkcji?
PKPP: 1995
Ja: Przebieg?
PKPP: 40 tysięcy kilometrów.
Ja: Pojemność skokowa?
PKPP: 600m3
Ja: rodzaj paliwa?
PKPP: Benzyna.
O kolor nie musiałam pytać, widziałam, że czarna.
Ja: Rodzaj napędu
PKPP: Łańcuch.
Ja: Wyposażenie dodatkowe?
PKPP: starter elektryczny, kufry, piórnik, szyba
Ja: Ile ten motor kosztuje?
PKPP: 10 700, z możliwością negocjacji, zakupów na raty, gwarancja...
Ja: Ładna cholera... ech.
PKPP: Ładna, ładna, ech...
PKPP mi zawtórował westchnieniem i zamikł. Przestał nawet podwójnie pachnieć. A może mi się zdawało. Ponieważ stałam kilka wcześniej zrobionych kroków dalej. Otarł pan spocone czoło rękawem. Przeprosił, że musiałam tyle czekać na uzyskanie informacji, bąknął do swojego klonu pierwowzoru, żeby się mną zajął i tyle PKPP widziałam.
Kolega już nie odprowadził swojego klona. Klon sam poczłapał na zaplecze. Z rodzaju człapania wywnioskowałam, że się trochę poczuł zmęczony. A może po prostu był zmęczony od początku.
Postanowiłam jednak wyjść z komisu na powietrze. Postanowiłam wrócić do samochodu i wrócić w ogóle do miejsca, z którego owym samochodem wyjechałam, zanim podjęłam decyzję o samochodu owego zatrzymaniu.
Wzięłam wizytówkę od pana "pierwowzoru" pachnącego.
Motocykl ładny, cholera...
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Wróciłam do samochodu. I sobie pojechałam. Po drodze machałam do stojących policjantów.
A moje przygody z policją, to już inna historia.
Ścigali mnie kiedyś.
CDN.
Lahkoona - 24 Września 2006, 15:42
Cytat | no tak... ale to nawet lepiej - przystaje na ten warunek Lahkoono - tylko szybko zdobadz jakiegos bardzo bogatego MEZA - od bity moze drugie dziecko, ale zeby bylo bogate... no co? brat bratu nie pomoze?... |
Dobra. Niech będzie. Bogatego MEZA sobie nie szukam, bo nie i juz. W ogole sobie MEZA nie szukam. A mlode-bogate zeby adoptowac? Hmmm, no się zastanowię.
No coz, slubu w lesie nie bedzie, ale moze byc na przyklad jakas lesna- z-innej-okazji impreza.
Dunadan - 24 Września 2006, 15:55
Znaczy sie sabat jakis? tance przy ognisku we mgle, przy pelni ksiezyca z wyjacymi wilkami... oh, twoj klimat mi sie udzielil...
Kurde, szkoda z tym mezem :/ ale od bidy moze byc bogaty brat/siostra. Cos sie juz wykombinuje
Co do blogaska:
Nie zrozumialem tylko 'efektu muchy'.
No i czekam na CDN.
Lahkoona - 24 Września 2006, 16:00
Cytat | Znaczy sie sabat jakis? tance przy ognisku we mgle, przy pelni ksiezyca z wyjacymi wilkami... oh, twoj klimat mi sie udzielil...
Kurde, szkoda z tym mezem :/ ale od bidy moze byc bogaty brat/siostra. Cos sie juz wykombinuje
Co do blogaska:
Nie zrozumialem tylko 'efektu muchy'.
No i czekam na CDN. |
To się efekt muchy wyjaśni...
A dlaczego szkoda z tym mężem. Bo teraz ja nie rozumiem i o wyjaśnienia proszę bardzo.
Dunadan - 24 Września 2006, 16:03
no bo jakby maz bogaty a ja twoje dziecko biedne to mozeby sie cos skrobnelo... i chociaz by starczylo na MAF 500/8 REFLEX...
Nadal nie rozumiem efektu muchy...
Rodion - 24 Września 2006, 16:04
Lahkoona jeśli w podobny sposób prowadzisz " rozmowy" przez GGtlenczycotam, to nic dziwnego ze rozne "ewenemęty" zaczynaja sie zachowywac jak komary na widok takiego niebieskiego światelka z siateczka
Lahkoona - 24 Września 2006, 16:43
Cytat | Lahkoona jeśli w podobny sposób prowadzisz rozmowy przez GGtlenczycotam, to nic dziwnego ze rozne ewenemęty zaczynaja sie zachowywac jak komary na widok takiego niebieskiego światelka z siateczka |
Oj... zastanawiająca kwestia tej siateczki jest
Acha, no to już teraz rozumiem. W czym problem.
We mnie problem i w moim prowadzeniu rozmow takowych.
To już nie będę.
"Peszeprasham"
Dunadan, przyszły mój "synu" albo "z różnych względów niedoszły i nieskonsumowany mężu" "efekt muchy" jak się pewnie domyślasz jest określeniem przenośnym, a co za tym idzie zostało przeniesione na odsłony wydarzeń dalsze. Cierpliwości, powiadam, cierpliwości.
Co za nieznośny bachor, no... albo upierdliwy "z różnych względów niedoszły i nieskonsumowany mąż" mój. Do wyboru, do koloru
Dunadan - 24 Września 2006, 17:50
Cytat | Do wyboru, do koloru |
I jeszcze ci zle? no wiesz...
A ja z ta mucha po prostu nie moge sie doczekac.
Lahkoona - 24 Września 2006, 18:09
Cytat | I jeszcze ci zle? no wiesz...
A ja z ta mucha po prostu nie moge sie doczekac. |
No co, wybredna jestem. Mam prawo, chyba.
Czy nie mam prawa
Dunadan - 24 Września 2006, 18:16
A to juz zalezy od ciebie ale lepiej miec chyba wybor niz go nie miec?
Lahkoona - 24 Września 2006, 19:35
Wybór zawsze lepiej mieć, masz rację
Wyjaśnienie dla Dunadana:
Nie lubię po prostu mieć efektu muchy w mojej wizualnej perspektywnie zbieżnej.
Takoż napisałam, takoż wyjaśniam.
W konkretnym przypadku, kiedy stałam w konkretnej bliskości z panem klonem podwójnie pachnącym, oraz z racji tegoż zapachu na moje zmysły oddziaływania, doznałam – jak wiadomo – głowy zawrotów. Znaczy zaczynało mi się we łbie kręcić. E tam, zaczynało. Normalnie czułam się jak na: a) karuzeli b) po kilku drinkach c) jakbym się bezpośrednio z butelki tych jego perfum nawąchała (bardzo popularne w dzisiejszych czasach takie wąchanie jest i stanowi narkotyzowanie wziewne) d) niepotrzebne skreślić.
Efekt zawrotów głowy połączony z naprawdę wysiłkowymi staraniami aby utrzymać stały obraz na siatkówce (oka, nie takim sporcie) czyli schyliłam lekko głowę aby sile grawitacji pozwolić zadziałać. Pozwoliłam, siła zadziałała. Ale tylko na czerep. Nie na kolebocący się obraz. Głowę takoż lekko pochyliłam i popatrzylam na pana z tak zwanego „pode łba”. Obraz się nadal kolebotał. Oczy zmrużyłam, zacisnęłam usta i pamiętając o tym, że pan pachnący podwójnie oraz pierwowzór jego są w pracy, języka nie wywaliłam (mimo że chciałam wystawić język, ale się powstrzymałam i należy to docenić). Skoro już łeb pochyliłam i spoglądałam spode tegoż, a obraz nadal się kolebotał (wzorem pijanego obrazu) postanowiłam obraz ów zatrzymać za tak zwaną wszelką cenę. Wizualny efekt muchy w tym przypadku nie pojawił się, ponieważ oddaliłam źródło zapachu, zatrzymując obiekty przeze mnie obserwowane na siatkówce. Gdybym tegoż nie zrobiła, acz mrugając oraz będąc coraz bardziej „pod wpływem” miałabym najprawdopodobniej obraz „powielony” rozkolebotany i w pewnym momencie uległby on utrwaleniu acz w tak zwanych „stopklatkach”. Czyli osiągnęłabym obraz muszego spojrzenia na świat. O ile dobrze pamiętam mucha posiada specyficzną budowę oka, które to właśnie i taka jego funkcja, przedstawia zwielokrotnioną wersję oglądanego obiektu.
Tylko nie powiem dokładniej, czy mucha posiada zdolność obracania obserwowaną krową, czy nie.
Jeszcze są inne efekty muchy, ale one nie dotyczą kwestii spojrzenia. A mianowicie efekt muchy:
- w/na nosie
- w zupie
- w/na „rym do „zupie””
- na ścianie
- na szybie (w tym samochodowej)
- na obrazie najmiłościwiej panującego księcia
- itepe.
Efekt muchy wszelako bardzo różni się od efektu motyla. Ale to na kiedyś indziej z tym motylem. Biorąc pod uwagę, że motyl oraz jego efekt dotyczy równoległych czasoprzestrzeni oraz konsekwencji w nich się przemieszczania. Był taki film, pewnie większość uczestników tegoż forum go widziała. A jak nie widziała, to zobaczy. Młody narzeczony Demi Moore tam gra i, to mogę powiedzieć śmiało, no fajny jest ale nie w moim typie.
Raczej o ciałach "niebieskoodzianych" czyli policjantach będzie niniejszym. A zawężając tematykę niniejszego: o moich z "ciałami niebieskimi" spotkaniach i to dokładnie stopnia trzeciego. Dunadan chciał SF, to proszę. "Bliskie spotkania moje z ciałami niebieskimi."
Po lekturze takiego tytułu można tekstowi (pod takim tytułem się skrywającemu zarzucić):
- szerzenie wyjątkowych perwersji w wydźwięku pornograficznym
lub:
- szerzenie wyjątkowych perwersji w wydźwięku ogólnie pojętej kosmologii stosowanej
lub:
- szerzenie wyjątkowych perwersji w wydźwięku filozoficzno-moralno-egzystencjonalnie-jakimśtam.
A biorąc pod uwagę że zarówno pornografia posiada wydźwięk egzystencjonalny jak również kosmologia stosowana przejawia elementy filozoficzno-jakieśtam, można dojść do wniosku po lekturze wyżej napisanego tytułu (i, oczywiście, bez zagłębiania się w tekst skrywany), że wszelakie zarzuty wobec tekstu owego są słuszne, ponieważ jakby nie patrzeć wszystko się sprowadza do szerzenia wyjątkowych perwersji.
Ciała niebieskie, inaczej niebieskoodziane, zwane policjantami (z drogówki) spotykam często. Może dlatego, że jestem „użytkownikiem owej drogi”. Gdybym była mobilnym użytkownikiem na przykład tych bujaczków – lian - na których miał w zwyczaju bujać się Człowiek-Małpa, czyli Tar-Zan, spotykałabym straż bujaczkową (nie mylić z buraczkową), czyli małpy-funkcjonariuszy, na przykład. I wtedy, uciekając przed kontrolą bujaczkową, przeskakiwałabym z jednej liany-bujaczka na drugą lianę-bujaczek (i tak dalej i tak dalej…), dziko krzycząc (jak to mają małpy w zwyczaju, albo jak miał to w zwyczaju wykonywać Tar-Zan). W czasie takiego pościgu bujaczkowego (nie mylić z buraczkowym, o ile w ogóle gdzieś kiedykolwiek istniał pościg buraczkowy) małpy-funkcjonariusze również wykonywałyby przeskoki z bujaczka na bujaczek-lianę, jak również dosiadałyby zwierząt zrzeszonych w szeregi funkcjonariuszy naziemnych jak również mogłyby w celach załogowo-helikopterowych wykorzystywać zwierzęta lotne, na przykład specjalnie trenowane sępy. Wiem, że w strefach małpowystępujących mogą nie występować sępy, ale od czego jest wymiana pracowników, co? I współpraca z państwem Gucwińskimi.
Takie porównanie mi wyszło.
Nie, żebym nazywała małpami spotykanych przeze mnie policjantów drogowych. Nie, nie, nie. Policjanci drogowi są potrzebni, wykonują ciężką i niewdzięczną pracę, nikt ich nie lubi (ja ich lubię) i w ogóle wcale to a wcale nie odczuwam stresu spotykając policjantów drogowych właśnie.
Owszem, miałam kilka przypadków spotkań, kiedy to odczuwałam stres. Ale to nie z powodu ciała niebieskoodzianego, które owe ciało mnie zatrzymało „na machanego”. Tylko odczuwałam stres z powodów pobocznych-niedrogowych, czyli siedzących obok, czyli moich pasażerów.
To bardzo częsta skłonność stresogenna. Pasażer niby jest pasażerem. Czyli, zgodnie z jego nazwą, on powinien się stresować podczas jazdy. Bo co znaczy słowo pasażer: Ktoś, kto siedzi i „pasa żre”. Siedzi to wiadomo, że siedzi. Na siedzeniu dla pasażera. A pas ów żre, znaczy: zęby zaciska na (oczywiście) zapiętym pasie bezpieczeństwa. A zęby zaciska z powodu doznań emocjonalnych, jakie swoim prowadzeniem auta kierowca mu dostarcza.
Żarcie pasa przez pasażera ma tez dodatkową funkcję. Utrudnia pasażerowi wydzielanie komentarzy na temat zdolności mobilnych auta oraz zdolności prowadzącego do owego auta prowadzenia. Jakoś tak się zdarza/zdarzało, że pasażer zamiast być grzecznym pasażerem i naprawdę poznać znaczenie semantyczne swojej nazwy (a obowiązującej osobę nie prowadzącą w każdym pojeździe przez nią nie prowadzonym) nie gryzie pasa ani go nie żre, tylko właśnie owe komentarze wydziela.
I takich pasażerów, a szczególnie jedną taką pasażerkę (bo to była samica) tamtego dnia wiozłam. I tegoż dnia właśnie miałam bliskie spotkanie trzeciego stopnia z ciałem niebieskim. Ale to spotkanie nastąpiło po pościganiu mnie przez miasto. No scena była (prawie) rodem z amerykańskiego filmu drogi.
Prawie… znaczy, z szeregiem wyjątków.
A było to tak:
Dnia pewnego postanowiłam sobie gdzieś pojechać. Nie, żebym chciała pojechać "gdzieś" w sensie określenia: idź sobie gdzieś, albo: mam to gdzieś. Nie, chciałam sobie pojechać, się przemieścić, odpowiedzieć na zew drogi, poczuć własnie dojrzewającego we mnie "Easy Raidera" (no, dobra, chodzi o klimat, a nie o to jaką maszyną jadę, nie?). Znaczy, potrzebowałam być tylko ja i mój "stary star". Przenośnia, tak?
Tak.
Nie dane mi było jednak zaznać samotności pustelniczej za kierownicą. Dlaczego? Wtedyżto w czasach owych przezamierzchłych byłam w stanie zasymilowania (Borg będzie wiedział o co chodzi, prawda?) i stanowiłam, można powiedzieć, stadło. Nieformalne, bo nieformalne, ale pani - o której będzie pisanie później - nazywała mnie swoją "synową"... Cokolwiek to określenie znaczy.
Nie dane mi było poczuć pustelniczej pustki ani poczuć wołającej mnie drogi, ponieważ moja (obecnie już była "teściowa") (nazwijmy tą panią w skrócie ROBOT: Rok, Odkąd "Była" Określam "Teściową") chciała się ze mną przejechać i nie było mowy o tym, że ja chcę być sama.
Wiecie, byłam w rozterce.
Tam już widziałam drogi wstęgę, horyzont nieosiągalny aczkolwiek zbliżał się do mnie, wiatr we włosach (no bo szyby otwarte, tak?), ekierkę za oknem (znaczy zgięty łokieć lewej ręki opartej na drzwiach), palcami drugiej wybijam rytm zasłyszanej melodii... Może i widziałam mijane tirówki, ale nie obchodziły one mnie wcale a wcale... może i widziałam brak pobocza i nieszczęsne słoiki z jagodami, o które przy ustępowaniu na ów brak pobocza drogi innym owej drogi użytkownikom można w owe słoiki oraz zbieraczy nieźle przygrzmocić... może i widziałam co rusz przejechanego lisa/psa/kota/... może i co raz widziałam jak na mnie ktoś macha, czy wyprzedzając palec środkowy mi pokazuje, może i miałam taką sytuację, że w środku lasu skończyła mi się benzyna, a była noc ciemna, komórka mi zdechła... Może i tak było, ale to przecież była MOJA przygoda!!! I MOJA wizja...
Nie dane mi było pojechać w samotniczą podróż. Musiałam jechać w sto dwadzieścia innych miejsc, odebrać sto dwadzieścia oczywiście niezwykle potrzebnych rzeczy, być na czas i mimo korków tu oraz ówdzie, słuchać fochów-dąsów oraz właśnie tych nieszczęsnych komentarzy na temat prowadzenia samochodu.
W pewnym momencie zrobiłam to, co każdy prawdziwy kierowca powinien zrobić. Nie, nie wypchnąć pasażera z pędzącego samochodu. Nie, a szkoda... Poza tym ROBOT wtedy pasów nie zapiął... Dobra, było, minęło.
Zrobiłam to, co każdy rasowy kierowca. Po pierwsze przyspieszyłam, mając nadzieję, że (niczym na treningu pilotów odrzutowców oraz niczym na filmach SF) sila odrzutu wgniecie moją prawie pasażerkę (nie żarła pasa, bo pasa owego nie zapięła) w fotel. A po drugie olałam kwestię gderania/fukania/komentarzy wprowadzając w życie starą zasadę kierowców: mój samochód - moje królestwo.
A to był mój samochód. Już nie jest, poniewaz go sprzedałam.
Tak czy inaczej przyspieszyłam i dobrze mi się jechało przez czas jakiś. Nawet, w akcie desperacji, pogłośniłam radio, dając upust oraz deczko więcej słyszalności "tym wrzaskom". No Madonna śpiewała, a ona raczej nie wrzeszczy.
Bez komentarza.
W pewnym momencie dostrzegłam, że ROBOT w się zaczyna szamotać z pasem. Żeby go zapiąć. I coś tam do mnie ROBOT wypowiada. Przyciszyłam radio, deczko zdziwiona zachowaniem ROBOTA, ale nie dane mi było jej posłuchać, ponieważ usłyszałam takie głośne Euuuuuuu-u, z naciskiem na ten oddzielacz między literami "u".
Odwróciłam głowę i wyszczerzyłam się jak mogłam najbardziej.
Radiowóz jechał drugim pasem, mówiąc najogólniej, pod prąd i wykonywał te Euuuuuuu-u na mnie. Pan radiowozowy pasażer policjant wcale to a wcale pasa nie żarł, tylko na mnie machinalnie machał machaczem do machinalnego machania, takim lizakiem znaczy, co się go używa, kiedy się zatrzymuje takich prawdziwych kierowców jak ja...
CDN
Dunadan - 24 Września 2006, 20:22
Oj, cos pokrecilas... no wiec mucha ma oczy fasetkowe - skladajace sie z omatidiow ( sensylli ) czyli maylych receptorow swietlnych... czyli oczy ma zbudowane jak chyba kazdy przyzwoity owad ( choc mucha wcale nie jest przyzwoitym owadem ). Taka bodwa oka powoduje ze mucha widzi... hmm... no jakby piksele dla niej swiat to piksele - tak jak w tych starych grach nintendo...
A efekt motyla ( motyl -> przyzwoity owad ) odnosi sie do teaorii chaosu, nie rownoleglych swiatow
A ROBOT jest wprost boski czekam na wiecej
Lahkoona - 24 Września 2006, 20:39
Cytat | Oj, cos pokrecilas... no wiec mucha ma oczy fasetkowe - skladajace sie z omatidiow ( sensylli ) czyli maylych receptorow swietlnych... czyli oczy ma zbudowane jak chyba kazdy przyzwoity owad ( choc mucha wcale nie jest przyzwoitym owadem ). Taka bodwa oka powoduje ze mucha widzi... hmm... no jakby piksele dla niej swiat to piksele - tak jak w tych starych grach nintendo... |
Oj, to dobierz sobie do tego efektu innego jakiegos owada . Słowotwórczo mi pasowała mucha.
Cytat | A efekt motyla ( motyl -> przyzwoity owad ) odnosi sie do teaorii chaosu, nie rownoleglych swiatow |
Oj, panie Redaktorze, się czepiamy. Zresztą poprawki merytoryczne są zawsze później . A jeżeli chodzi o faktyczny stan, to wiesz: na bieżąco piszę owe pisanie blogowanie. No i pewne odstępstwa od utartych prawd naukowych stanowiących podstawę naszego Wszechświata mogą się zdarzyć... Teoria chaosu, prawda? Poza tym ostatnio moją ulubioną lekturą są publikacje prof. Hawkinga. Czarne dziury, teoria strun w tym kosmicznych, brany, Wszechświaty niemowlęce, horyzonty zdarzeń, kształt czasu, zagięcia czasoprzestrzeni, wyższe wymiary (w tym wymiary zwinięte). No, należałoby poznać temat, o którym mam zamiar napisać. To poznaję...
Cytat |
A ROBOT jest wprost boski czekam na wiecej |
Taaa, boski jest. Dzięki.
Dunadan - 24 Września 2006, 21:10
Hawking - heh tez czytalem. Jakze sie zdziwilem gdy kilk lat pozniej Hawking powiedzial ze sie mylil w swoich teoriach...
Polefcam poczytac o czastkach ( nie czasteczkach! ) subatomowych, o przenoszeniu oddzialywan itp. Fajnych rzeczy mozna sie dowiedziec. Np. ze naukowcy niektore czastki nazwyaja dziwnymi... dziwne, nie?
Co do ROBOTA - ja sobie naprawde wyobrazam robota... wiem, to twoje przezycia i ty je postrzegasz inaczej ( o to zachacza o swiaty rownolegle )... ale czytajac twoje wywody, przypominaja mi sie tekstu... Bulyczowa. Nie porownoje tylko mowie co mi sie przypomina.
Aha wlacz sobie trojke radiowa - sa urodziny MiniMaxu... Kaczkowski puszcza Zeppelinow itp... puszczal ich w 68'... to jest podroz w czasie...
Lahkoona - 24 Września 2006, 22:00
Cytat | Hawking - heh tez czytalem. Jakze sie zdziwilem gdy kilk lat pozniej Hawking powiedzial ze sie mylil w swoich teoriach...
Polefcam poczytac o czastkach ( nie czasteczkach! ) subatomowych, o przenoszeniu oddzialywan itp. Fajnych rzeczy mozna sie dowiedziec. Np. ze naukowcy niektore czastki nazwyaja dziwnymi... dziwne, nie?
Co do ROBOTA - ja sobie naprawde wyobrazam robota... wiem, to twoje przezycia i ty je postrzegasz inaczej ( o to zachacza o swiaty rownolegle )... ale czytajac twoje wywody, przypominaja mi sie tekstu... Bulyczowa. Nie porownoje tylko mowie co mi sie przypomina.
Aha wlacz sobie trojke radiowa - sa urodziny MiniMaxu... Kaczkowski puszcza Zeppelinow itp... puszczal ich w 68'... to jest podroz w czasie... |
Fizycy (teoretycy) tak maja. Zdarza im sie obalac wlasne teorie. Na tym polega piekno tej nauki. Ale bez obalania teorii, nawet wlasnych, nie byloby postepu w zadnej nauce. Czyz nie? Generalnie mam humanistyczne nastawienie do swiata. Serio. Po wszelakich szkolach, do ktorych wszelako w zyciu moim uczeszczalam, posiadlam cos w rodzaju "edukacyjnej traumy". Przez moje cale zycie mialam do czynienia z naukami scislymi, do tego stopnia, ze je - a szczegolnie fizyke oraz matematyke - znienawidziłam. Zadne tam ze mnie nauk ścisłych talencie. Beztalencie wręcz. Cóz, ale to taka moja trauma jest.
No i paradoks. Kiedy juz zaczelam pisac i powstrzymalam drzenie reki... okazalo sie, ze ta p*****lona fizyka i do tego kwantowa oraz te (obecnie) ukochane przeze mnie czasoprzestrzenie rownolegle sie za mna dowlokły.
Paradoksalnie. Nienawidziłam fizyki, a teraz zagłębiam się aż po uszy w teorię kwantową oraz strun... nadal unikam matematyki jak diabeł święconej wody. Ale fizyka (a w szczegolnosci kosmologia) to normalnie się wzięłam i zakochałam.
Faktycznie, podróż w czasie. Zeppelini graja absolutycznie.
A co do ROBOTA... no coz. Samo zycie, a przynajmnie w moim przypadku.
Samo zycie.
Lahkoona - 24 Września 2006, 23:36
No i mnie zatrzymali.
To znaczy, zanim doszło do praktycznego zatrzymania samochodów oraz zanim panowie „niebieskoodziani” zjechali z pasa przeciwległego jechaliśmy sobie wesoło jakieś dobre paręset metrów. Z tym, że ja już nie szczerzyłam się do panów przez boczną szybę, tylko szczerzyłam się do świata przez szybę przednią. A raczej się nie szczerzyłam szczerze, tylko został mi na twarzy znamienny grymas szczerzenia, ponieważ dostałam czegoś w rodzaju skurczu mięśni odpowiadających za ów grymas właśnie.
Zjechałam na pobocze i minęła wieczność cała oraz jakieś trzydzieści procent owej wieczności, zanim zdołałam odczepić dłonie od kierownicy oraz zanim odzyskałam władzę w mięśniach twarzy, języku oraz za przeproszeniem w zdrętwiałym odwłoku. Panowie niebieskoodziani również zjechali. Znaczy, przestali poruszać się wbrew kierunkowi jazdy obowiązującym na owym przeciwległym pasie oraz kiedy użytkownicy owego pasa przeciwległego mogli już swobodnie się przestać poruszać rowem/poboczem.
Teoretycznie reguła jest taka i przepis, że kiedy policja zatrzymuje prowadzącego pojazd, prowadzący siedzi i ręce swoje szanowne trzyma na kierownicy. To wlaśnie jedno z podobieństw do zatrzymań przez policję, które to zatrzymania są utrwalone na amerykańskich filmach. Oczywiście bez żadnego kładzenia na maskę samochodu i skuwania kajdankami… Nie, nie, nie. A przynajmniej w tym przypadku podobieństwa takowego nie było.
Kierujący wychodzi z pojazdu dopiero kiedy niebieskoodziany do prowadzącego acz zatrzymanego podejdzie, w szybkę zapuka, się przedstawi, formułkę powie i ciąg dalszy nastąpi. Znaczy legitymowanie i wyproszenie z pojazdu prowadzonego acz zatrzymanego. I zaproszenie do pojazdu niebieskoodzianych.
Tutaj również podobieństwo do policyjnych akcji rodem z filmów made in USA się kończy. No, ale jak porównałam, to trzeba szukać podobieństw, prawda?
Takoż szukam.
Powiedzmy, że pominęłam punkt, w którym należy poczekać na filmowe podejście funkcjonariusza do zatrzymanego pojazdu. Powiedzmy, że coś tam ROBOT do mnie gadała/fukała zagęszczając już i tak gęstą atmosferę (mimo otwartych okien) w moim ex-ukochanym samochodziku. Powiedzmy, że wykonałam nadludzki wysiłek, grzebnęłam tylko torebkę zza siedzenia, wysiadłam z owego pojazdu i machając do zbliżającego się policjanta… Powiedzmy, że w filmach gangsterskich oraz w takich przypadkach, kiedy uciekający pościgowi policyjnemu zatrzymuje samochód oraz z niego wysiada i w stronę policyjną kroczy w pośpiechu… Powiedzmy, że w takich sytuacjach policjant broni dobywa i coś krzyczy, żeby się zatrzymać, bo on będzie strzelał.
Czy coś w tym rodzaju.
Ale to nie była scena rodem z filmu gangsterskiego, tylko scena zatrzymania na piaseczyńskiej asfaltówce, zresztą o wątpliwej jakości powierzchni asfaltowej.
Była taka scena w moim ulubionym filmie drogi „Konwoju”, kiedy Rubber Duck wychodzi ze swojej ciężarówki i kiedy Tata Miś wychodzi ze swojego samochodu policyjnego. Ta sytuacja, kiedy ja wyszłam z mojego tico a policjant ze swojego niebieskiego samochodu była jedynie deczko podobna do sceny z Konwoju i jedynie tylko w kwestii podłoża, na którym się owe zdarzenia działy.
Na asfalcie.
Ale nie na amerykańskim asfalcie z amerykańskich filmów. A szkoda. Na amerykańskim asfalcie z amerykańskich filmów to pozwoliłabym się nawet właśnie skuć, a leżałabym przepisowo twarzą do tegoż asfaltu i byłabym przeszczęśliwa, żem blisko drogi, co owa mnie tak wołała…
Praktycznie nie pamiętam jak się znalazłam w samochodzie niebieskoodzianych. Praktycznie pamiętam tylko, że opadłam na kanapę tylnego siedzenia i tak siedziałam w otoczeniu głuchej ciszy przez kolejną wieczność. Owszem, dałam dokumenty panu siedzącemu za kierownicą samochodu policyjnego, owszem odpowiadałam na pytania i nawet dostałam ustnik na pamiątkę od „balonika” i chyba wydruk z alkomatu gdzieś mam…
Asfaltowa amerykańska droga mnie nadal wołała...
Pan siedzący za kierownicą, zwany w domyśle przeze mnie Małym Misiem (tak, ze względu na bardzo daleką analogię do sytuacji z Konwoju) zapytał:
- Pani Magdaleno, dlaczego pani uciekała pościgowi?
Dobre pytanie zadał Mały Miś i nie mam do niego o to pytanie pretensji. I zgodnie z prawdą powiedziałam, że nie posiadam bladego pojęcia, dlaczego uciekałam pościgowi. Co miałam powiedzieć, że wizja amerykańskiej asfaltowej drogi oraz owej drogi zew zostały brutalnie stłamszone w nieamerykańskiej wizji rzeczywistości snutej przez ROBOTA? I, że takie stłamszenie zewu mojej amerykańskiej asfaltowej drogi przelało czarę goryczy? I, że straciłam w tym przelaniu resztki już i tak nadszarpniętej odporności psychicznej. Co ja miałam powiedzieć, że nie jestem ROBOTEM?
No niby prawda, wszystko. Ale nie mogłam tego powiedzieć. Gdybym tak powiedziała, to raczej panowie skierowaliby mnie na badania psychiatryczne, od razu zabrali prawo jazdy, dowód rejestracyjny oraz mój ex-ukochany samochodzik odstawili na parking. I, żem niepoczytalna, by psychiatra stwierdził. I, zamknięta w asylum nie miałabym już jak oraz kiedy odpowiedzieć na cichy, aczkolwiek brzmiący w uszach moich, zew asfaltowej amerykańskiej drogi…
Odpowiedziałam, że nie wiem, że nie zauważyłam…
- Pani Magdaleno, popełniła pani kilka poważnych wykroczeń drogowych…
Zastanawiająca była kwestia w jaki sposób Mały Miś się do mnie zwracał. Per Pani Magdaleno. I to nie pierwszy „niebieskoodziany”, który tak do mnie się zwracał. Po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że każdy policjant, który kiedykolwiek mnie zatrzymał i miał okazję luknąć mi w dokumenty, mówił do mnie per pani Magdaleno. Bez żadnych zdrobnień, nie „pani Magdo”. Przyznam się, że takie mojego imienia jest prawidłowe. W końcu mam na imię Magdalena.
I nie lubię zdrobnień mojego imienia, ale tylko takich z kombinacją zgłosek „dź” oraz „dz”. Ale tylko tych kombinacji nie trawię.
Szlag mnie trafia, kiedy słyszę „Madzia” albo „Magdzia”. Reszta zdrobnień, bez wyżej wymienionych zgłosek, może być.
To takie, ku przestrodze.
- przekroczyła pani dopuszczalną prędkość…
Faktycznie przekroczyłam, no można powiedzieć, że byłam tego świadoma. Nie byłam tylko świadoma o ile owe przekroczenie przekroczyłam. Potem się okazało, że o pięćdziesiąt km/h. No cóż. Mam cięzką nogę, tak?
- nie zatrzymała się pani do kontroli…
Hmmm, nie zatrzymałam się, ponieważ, wstyd powiedzieć, nie zauważyłam ani miejsca kontrolnego ani samego kontrolującego.
- przejechała pani skrzyżowanie na czerwonym świetle…
A to powiedział pan siedzący obok Małego Misia. Znaczy ten sam pan policjant, który wcześniej do mnie machinalnie machał. Strona wizualna rozmowy wyglądała tak, że siedziałam w centralnej części tylnej kanapy policyjnego samochodu, a panów siedzących na przedzie widziałam tylko częściowo z tylnej części profilu oraz na pewno widziałam ich czapki.
Policyjna czapka po lewej stronie ode mnie należała do Małego Misia. Policyjna czapka po stronie prawej do Machinalnego Policjanta. Nie mylić z Robo-Copem. Machinalny się do mnie odwrócił w pewnym momencie i popatrzył w oczy.
- Dobrze się pani czuje, pani Magdaleno? – spytał.
- Tak, wręcz rewelacyjnie – odparłam, zresztą zgodnie z prawdą. Mimo cichnącego zewu amerykańskiej asfaltowej drogi było mi wyjątkowo dobrze. I mimo, że popełniłam tyle wykroczeń. Po prostu nie czułam stresu.
- Ale wie pani, że możemy pani wlepić tysiąc złotych mandatu, dwadzieścia jeden punktów karnych, możemy pani nawet zarekwirować prawo jazdy… - Machinalny przerwał i lekko się uśmiechnął. Mały Miś coś tam bazgrolił z notesie. Pogadaliśmy sobie dobre kilka minut. Powiedziałam, żeby czynili swoją powinność i lepiej mi zabrali to prawo jazdy, samochód odprowadzili na parking policyjny, bo mam dosyć, a szczególnie również.
Po tych słowach Mały Miś odwrócił się do mnie i spojrzał w oczy.
- No ale co się stało, tak oprócz tego, że pani dzisiaj sobie zaszalała, pani Magdaleno?
Nie odpowiedziałam, aczkolwiek już brałam odpowiedni wdech, znaczy mając nadzieję wziąć odpowiednio głęboki wdech starczający na odpowiednio długie i wyczerpujące temat zdaniem. W momencie wdechu oraz niespodziewanie otworzyły się tylne drzwi policyjnego samochodu, znaczy te same się otworzyły, którymi miałam okazję wsiąść i kto wsadził głowę do tak zwanego „prawie-wnętrza”?
No kto?
ROBOT!
Zamarłam. Na widok miny oraz na widok na widok miny następnej po minie poprzedniej na owej twarzy. Robot nie powiedziała nic, oprócz: Magda weź numery boczne tego wozu!
Po tych słowach trzasnęła drzwiami.
Ale to tak trzasnęła, że samochód się wyczuwalnie zakołysał.
Po tych słowach zew prawdziwej amerykańskiej asfaltowej drogi umilkł, zwinął się w kłębek, skrył w najgłębszych zakamarkach podświadomości i wyszedł dopiero po roku.
Dosłownie, po roku.
Panowie odwrócili się na moment twarzami do szyby przedniej, przez którą jak na przysłowiowej dłoni widać przecież było moje szalone tico, a dokładnie jego tył. ROBOT się gramolił do tico. Aż samochodzikiem zabujało.
Następnie Mały Miś popatrzył się na Machinalnego, Machinalny na Małego Misia. Ich dialog wyglądał z mojej perspektywy (tylnej kanapy) jak dialog błyszczących daszków ich czapek:
Prawy Daszek: Ale ona nawet nie powiedziała, dzień dobry…
Lewy Daszek: No, nie powiedziała…
PD: Ani przepraszam…
LD: No nie powiedziała…
PD: No ale my byliśmy w trakcie wykonywania obowiązków służbowych, prawda?
LD: Prawda…
PD: I co zrobimy?
LD: Będziemy złośliwi?
Dopiero po chwili zorientowałam się, że panowie ponownie patrzą się na mnie, oczekując odpowiedzi na dwa ostatnie zadane pytania. Nie odpowiedziałam. Wzruszyłam tylko ramionami.
Machinalny: A to była pani teściowa, pani Magdaleno?
Odparłam, że taka raczej nieformalna.
Odparł, coś a propos najszczerszych wyrazów ubolewania, nawet jeżeli nieformalna.
Odparłam, że przyjmuję wyrazy oraz wyrok wszelaki.
Odparli, że dadzą mi stówę mandatu i mam jechać do domu się wyspać. Bo źle wyglądam.
Słowa prorocze wypowiedział.
Spełniły się, po roku.
I zew drogi wrócił.
Takiej prawdziwej, amerykańskiej asfaltówki.
Jak z filmu „Konwój”.
CDN.
Piech - 25 Września 2006, 00:03
Hej Dunadan, Ty się chłopie zastanów.
Ta Twoja narzeczona albo milczy miesiącami, albo puszcza 10 tys. znaków na sekundę.
I jak tu jeszcze prowadzić motocykl?
P.S. Nie mów jej, że ja tak powiedziałem.
Lahkoona - 25 Września 2006, 00:11
Cytat | Hej Dunadan, Ty się chłopie zastanów.
Ta Twoja narzeczona albo milczy miesiącami, albo puszcza 10 tyś. znaków na sekundę.
P.S. Nie mów jej, że ja tak powiedziałem. |
Hej, ja nic jej nie powiem.
A poza tym, żeby była narzeczona, to trzeba się zaręczyć, nie?
Jakoś sobie nie przypominam owej ceremonii.
To dobranoc, panowie
Ps. A w części następnej blogowania będzie o tym "Jak się Magda to tatuażysty udała (i skąd w ogóle tatuażystę wynalazła takowego) oraz jak sobie zrobiła "w brew" i to dwa razy...".
Dunadan - 25 Września 2006, 12:18
Lahkoona ma racje - zareczyn nie bylo wiec nie ma i narzeczonej ( jak ja nienawidze tego slowa... a 'konkubina' to juz normalnie nie wytrzymuje... alez durny ten polski jezyk ).
Nawet nie wiem czy zona do konca... pewnie zostanie przy drugiej matce... ( no wlasnie Lahkoona, bo ja jedna juz mam od 21 lat :/ wiec chyba i nici z matki... to co nam pozostaje? )
A ja lubie nieprzywidywalnosc
Magdaleno - to ja prosze jeszcze wiecej fantastyki w tym 'tatuazyscie' - no co, ja tez moge byc wybredny
Lahkoona - 25 Września 2006, 12:58
Tak, polski język jest w pewnych kwestiach dziwny.
Nie wiem co nam pozostaje... może po prostu oraz najzwyklej w świecie zostawimy sprawę toczyć się przy pomocy owej, jakże również przeze mnie ukochanej - nieprzewidywalności
A co do określeń.
Cóż... konkubina, zapomnij. Jak mnie ktoś kiedyś tak nazwał, to do tej pory zęby z pola zbiera. A to kilka lat temu było.
Żona/Mąż... Nie mam zdania na temat tego określenia. Kwestia osobistego podejścia.
Przyjaciółka/Przyjaciel... O, to dobre. Ale różnie rozumiane. Kwestia osobistego podejścia.
Ukochana/Ukochany... No, Szekspirowskie raczej. Kwestia osobistego podejścia.
"pieszczotliwe określenia zwięrzęce": Misiu, motylku, żabko, robaczku, kotku... - NIE DENERWUJ MNIE, DOBRZE?
"pieszczotliwe określenia przedmiotowe": perełko, ptysiu z kremem, Ty moje ciasteczko, laleczko, kwiatuszku... - NIE DENERWUJ MNIE, DOBRZE?
Pozostają imiona. Albo "nick".
A co tam pod owym wypowiadanym określeniem się skrywa do drugiej osoby, to kwestia owych osób właśnie. I ich do siebie podejścia, czyż nie?
Nieprzewidywalność rulez.
Zaręczyny? O żesz... że niby na kolanach i z pierścionkiem?
O, rany boskie...
Fantastyka w tatuażyście?
Będzie, będzie, spokojnie. Daj mi napisać
|
|
|